Rozdział 17
Wreszcie, po długiej wędrówce dotarli na miejsce. Carlisle było potężną warownią. Może trochę mniejszą niż Kolonia ale znacznie mocniej ufortyfikowanym. Kamienne mury miały jakieś dziesięć metrów wysokości. Do tego ogromne baszty zaopatrzone w potężne balisty. Obleganie, a co dopiero szturmowanie tego miejsca to musiał być prawdziwy koszmar. Nikt w znanej historii nie zdobył jeszczeo tej fortecy. Wedle ich informatora królowa matka wyruszyła przedwczoraj, pozostawiając Roberta w charakterze zarządcy. W teorii to ułatwiło im to całą akcje jednak w praktyce, nie mogli tak po prostu wejść do zamku i otworzyć cele.
- Dobra. Chowamy się w lesie i przygotowujemy się. - zarządziła Caitlin. Gdy znaleźli odpowiednią polane, i rozbili obóz, każdy zajął się swoimi sprawami. Mieli czas do północy, więc mogli go zagospodarować jak chcieli. Rosie i Isabella zaproponowały, że będą grały w zagadki. I tak, one, Alice, Annabel i William przerzucali się rymowankami. Tym czasem Samuel i Caitlin siedzieli trochę dalej i przyglądali się grającym. Twarz Tarna zdobił uśmiech, wywołany nieudolnymi próbami Alice na wymyślenie czegoś co będzie jakkolwiek podchodziło pod definicje rymu. Te słowne gimnastyki wyprowadzały ją z równowagi do tego stopnia, że zdecydowała się na ścieżkę której nikt normalny nie wybrałby z własnej woli.
- Mam dość. Idę potrenować z Caitlin. - na tę wieść wszystkim opadły szczęki niemal do ziemi. Twarz trenerki, po raz pierwszy od incydentu przy filarach, rozświetlił szeroki uśmiech. Nie wzbudzał wrażenia miłego. Wręcz przeciwnie. Był on bardziej złowieszczy. Alice przełknęła głośno ślinę. „Choćbym miła umierać pod koniec, to i tak lepsze niż wymyślanie rymów." Pomyślała.
===
Alice miała niesamowite szczęście. Jako iż Caitlin nie chciała ryzykować „spacerku" po lesie, trenowały tylko technikę co i tak nie zaliczało się do lekkich i przyjemnych. Bardziej do, męczących ale satysfakcjonujących. Za każdym razem kiedy Alice opanowała jakiś ruch, Caitlin zawsze miała na niego kontrę. Alice przez ostatni miesiąc nauczyła się podstaw władania mieczem, a teraz zaczęła poznawać bardziej zaawansowane techniki takie jak: natychmiastowe pchniecie po wykonaniu bloku czy ryzykowny manewr wejścia w cios przeciwnika. Polegało to na tym, że gdy wróg wyprowadzał uderzenie, trzeba było zrobić krok do przodu, uniknąć bądź odbić cios i wyprowadzić własne cięcie czy pchniecie. Z oczywistych powodów, trening nie szedł po myśli Alice. Gdy, chyba po raz setny, Caitlin obezwładniła dziewczynę, ta tylko zacisnęła usta w wąską linie i próbowała ponownie. Sesja trwała dobre dwie godziny kiedy kobieta zarządziła koniec. Mieli dziś wykonać ważną misje więc nie mogli się przemęczać.
Alice poszła odłożyć tępy substytut do juków. Biedne koniki musiały targać cały ich dobytek przez ostatni tydzień. A nie było tego mało, sześć tępych mieczy ćwiczebnych, dwa łuki, trzy kusze, amunicję do nich, śpiwory, płachtę, młotek, tarcze Williama, prowiant oraz tuzin przeróżnych skór z upolowanych przez Samuela zwierząt. Dziewczyny były pod własnym wrażeniem tego, jak udawało im się to tam wszystko upchnąć. Alice podeszła do gniadosza i pogłaskała go po nosie. Konik spojrzał na nią mądrymi oczyma. Alice mogła przysiąc, że zauważyła w nich błysk rozbawienia, który jednak szybko znikł, a koń wrócił do skubania trawy. Rosie grzebała co przy jukach leżących teraz na ziemi, aby zwierzęta mogły odpocząć od ich ciężaru. Zaciekawiona, podeszła do przyjaciółki aby zobaczyć co ta robi. „O nie." Pomyślała. Stało się to czego się obawiała. Księżniczka szukała prowiantu i chciała przygotować prowizoryczną kolacje dla swych towarzyszy. Alice wiedziała, że nie może na to pozwolić.
Brzmi to trochę dziwnie. Przecież to tylko zimna kolacja, złożona z suszonej wołowiny, owoców i sucharków. No cóż, Rosie była jednak niesamowicie zdolna, jeśli chodzi o kulinarne perypetie. Kiedy ostatnim razem dali jej przypilnować wody którą chcieli zagotować herbatę ziołową. To okazało się, że spaliła ją i garnek trzeba było wyrzucić. Całe szczęście to działo się przez dotarciem do StoneRigh, więc mogli zakupić nowy sprzęt. Alice wpadła w panikę. Przecież jeśli czegoś nie zrobi, to całe ich zapasy mogą zostać zniszczone.
- Cześć! Co robisz? - spytała przyjaznym głosem. Rosie podskoczyła wystraszona.
- Alice, nie skradaj się tak! - powiedziała nie przerywając myszkowania.
- To... co robisz? - dziewczyna ponownie zadała pytanie. Chciała brzmieć przyjaźnie.
- Przygotowuje kolacje. - Po odniesionej ranie księżniczka starała znaleść sobie jakieś zajęcie. Wedle przewidywań Samuela dopiero za jakieś dwa tygodnie będzie mogła wrócić do normalnego funkcjonowania. Alice już miała otworzyć usta aby zaoferować pomoc ale Rosie uprzedziła ją:
- Tak, wiem. Jestem świadoma, że nie posiadam umiejętności gotowania, ale możecie mi zaufać. - kiedy to mówiła wyjęła siedem sucharków oraz woreczek z suszoną wołowiną, po czym wstała kierując się w stronę obozu. Alice westchnęła i wzięła owoce, które miały być częścią posiłku. Reszta wieczoru upłynęła w dość wesołej atmosferze rozmów i żartów. Towarzysze urządzili konkurs na najlepszy kawał. Niestety, jak się okazało, nikt nie potrafił opowiadać żartów. Tak więc, konkurs nieco zmienił zasady, kto opowie żart tak słaby, że aż dobry. Nim się obejrzeli zapadł zmrok. Wedle planu, Samuel i Caitlin mieli poprosić o wjazd do zamku, a William ukrył się niedaleko i czekał, aż przyjaciele załatwią sprawę. Tym czasem dziewczyny pilnowały obozu, a gdy działo się coś nie planowanego miały przyjść z pomocą.
I w ten oto sposób, Alice, Is, Rosie i Annabel siedziały na trawie wpatrywały się w rzadkie drzewa zasłaniające zamek. Choć nie robiły totalnie nic, w brzuchu Alice latały motylki. Stres zżerał ją od środka. Najbardziej obawiała się, że nie zdążą dobiec na czas. Od zamku dzielił ich kilometr więc mieli kawałek do przebycia. Nagle, coś poruszyło się po lewej stronie. Dziewczyna obróciła szybko głowę w tym kierunku. Rozglądała się uważnie, lecz niczego nie dojrzała. Wtedy, z miejsca w które patrzyła dobiegł dźwięk, rozwiewający wszystkie wątpliwości. Hukanie sowy. Alice spadł kamień z serca. Siedziała spięta od jakiś trzydziestu minut. „Tak im nie pomożesz." Powiedziała do siebie. Zamknęła oczy i rozluźniła się. Zobaczyła pod zamkniętymi oczami, rozgwieżdżone niebo, srebrzysty sierp księżyca oraz sunące przed nim chmury. Z nieboskłonu mrugała do niej Dama, Bard stał z lutnią w ręku i uśmiechem na ustach, a jego wiecznie szczęśliwy pies, machał ogonem. Te rozmyślenia przerwał pojedyncze, przeciągłe zawodzenie rogu bojowego. Rosie zerwała się na nogi i spojrzała na zamek.
- Zaczęło się.
===
Oto kolejny rozdział. Mam nadzieje, że się podobał. W następnym będzie działo się więcej z dobrze znanych wam powodów. 😉 Gwiazdkujcie, komentujcie, a ja będę pisał kolejny rozdział.
Bywajcie
Suchy_Andrzej
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro