Złote piekło
Poniżej zaprezentowana zostaje transkrypcja nagrań głosowych zarejestrowanych w 1925 roku przez amerykańskiego profesora, Johna Howarda. Publikacja zapisanych na taśmach danych długi czas pozostawała niemożliwa ze względu na niewygodne fakty dotyczące osób i miejsc, jakie tam zawarto. Podane zapisy stanowią jedynie fragmenty nagrań, wyselekcjonowane tak, aby mówiły o sprawie wyprawy do Ameryki Południowej, przeprowadzonej w roku 1900. Publiczne mówienie i ujawnianie faktów o tej ekspedycji pozostawało dotąd zabronione. Autor publikacji dla bezpieczeństwa własnego zachowa zatem anonimowość.
Dziennik profesora J.Howarda
15 lipca 1925
Zająłem się badaniem sprawy ekspedycji naukowej do brazylijskich puszczy, jaka miała miejsce w kwietniu 1900 roku. Niewiele istnieje raportów na ten temat i jeszcze trudniej je znaleźć, pewne okoliczności sprawiły jednak, że wydarzenia sprzed ćwierćwiecza zostały odkryte na nowo. Dla porządku należy wyłożyć najpierw fakty, jakie poznałem dzięki odnalezionej gazecie; było to wydanie "New York Tribune" z 12 kwietnia tego roku, gdy wyprawa miała miejsce. Artykuł z drugiej strony podawał, co następuje: w ekspedycji do niezbadanych odmętów puszczy Brazylii wyruszyła czteroosobowa ekipa, poprowadzona przez badacza starożytnych kultur, Jonathana Davisa. Towarzyszył mu jego brat, Roger Davis, oraz dwóch naukowców z Uniwersytetu Miskatonic: Phillip Seymore i Gregory Green. Dnia 11 kwietnia panowie wyruszyli z miejscowości Arkham, wyposażeni w konieczny sprzęt badawczy. Ich celem miało być odszukanie śladów starożytnej cywilizacji, o której mówiły legendy brazylijskich plemion Indian. "Tribune" nazywa tę misję brawurową i trudno nie zgodzić się z takim określeniem. Rzec można nawet, że badacze podjęli się czegoś szalonego, zgoła niemożliwego. Z plików, które zdołałem odkryć poza tym jednym numerem gazety, wynika ponadto, że pan Jonathan Davis, będący, jak wspomniałem, przewodniczącym ekspedycji, nakazał nie wysyłać za sobą żadnych misji ratunkowych w razie, gdyby uznano, że przytrafił mu się jakiś wypadek. Jak się dowiedziałem, własnej żonie, pani Helen Davis, obiecał szybki powrót. Miał rzec jej dosłownie: nie ślij listów, bo wrócę, nim one do mnie dotrą. Nie ulega wątpliwości, że w dziczy, którą postanowiono wówczas zbadać, trudno byłoby o dostarczenie jakichkolwiek wiadomości czy nawet dodatkowego prowiantu. Kto studiował te nieliczne istniejące mapy dzikich stref Ameryki Południowej, ten wie, że nie ma tam dróg ani wyraźnych szlaków, a jedynie wydeptane wśród roślinności ścieżki znane tubylcom. Davis musiał być człowiekiem o nadzwyczajnej wierze w swoje marzenia, jeżeli wyruszył tam, wyłożył na ten cel własne pieniądze i w dodatku nakłonił trzech innych badaczy, aby wyruszyli razem z nim. Sprawa pozostaje o tyle przykra i, powiedzmy, delikatna w swej naturze, że panowie ci wyruszyli dwadzieścia pięć lat temu... i do dnia dzisiejszego nie dali znaku życia. W roku 1905 podjęto się poprowadzenia misji ratunkowej, zdaje się jednak, że uczyniono to zupełnie nie tak, jak podobna wyprawa powinna być zorganizowana. Udało mi się zebrać w tej kwestii dokładniejsze dane. Tym razem ponad dziesiątka uzbrojonych mężczyzn udała się w wyznaczonym kierunku, można jednak wnioskować, że teren zbadano pobieżnie, bez zagłębiania się w puszczę, a nie stwierdziwszy żadnych śladów - wycofano się. Nie niesie to co prawda za sobą żadnych szczególnych konsekwencji. Warto jednakże zwrócić uwagę na sposób, w jaki potraktowano sprawę zaginionej wyprawy. Jonathan Davis i trzej jego towarzysze zostali uznani za martwych.
2 sierpnia 1925
Zebrałem obecnie komplet informacji na temat wyprawy z roku 1900. Każdy, kogo mogłem wypytać, został przeze mnie co najmniej kilka razy przesłuchany... Niestety nie jest to wiele osób. O sprawie sprzed całych dwudziestu pięciu lat nieszczególnie ktokolwiek pamięta, zwłaszcza, że sama sprawa nie należy do tych nagłaśnianych. Im dalej się w to zagłębiłem, tym okrutniejszą wydaje mi się kwestia tej dawnej ekspedycji, jakby nie patrzeć, poprowadzonej w celach naukowych, a zakończonej najpewniej fiaskiem. Pana Davisa bez dwóch zdań nazwać można wizjonerem. Dziś mogłoby się okazać, że wraz ze swoimi wizjami umarł on sam, wciągnięty w bagno czy rozszarpany przez dzikie zwierzęta. Niektóre z osób, z którymi rozmawiałem, a które wolały, bym nie podawał ich nazwisk, wskazywały na możliwość zapadnięcia członków wyprawy na nieznane Północy choroby. Jest w tym nieco racji, niczego nie można jednak uznać za pewnik tak długo, jak nie zostaną znalezione ciała... lub dopóki sen Jonathana Davisa się nie spełni, a członkowie wyprawy nie wrócą do Arkham.
7 sierpnia 1925
Byłem gotów już zwątpić zupełnie w moje dalsze badania nad zaginioną brazylijską ekspedycją, ale dziś rano w prasie natrafiłem na zupełnie niespodziewany zapis. Pozwolę sobie przeczytać go dla swoich nagrań:
"Starszy mężczyzna, około sześćdziesięcioletni, pojawił się wczoraj w godzinach wieczornych w pobliskim porcie. Niecodziennym zachowaniem zwrócił na siebie uwagę marynarzy, którzy chcieli pomóc mu trafić do domu. Człowiek ten okazał się jednak nie mieć konkretnego miejsca zamieszkania, przedstawił się w dodatku nazwiskiem Roger Davis. Przypominamy czytelnikom, że jest to nazwisko jednego z uczestników wyprawy do Brazylii z 1900 roku, której członkowie zginęli. Portowy dżentelmen nie ustępował jednak w tłumaczeniu, że z tamtej wyprawy właśnie wraca. Jego słowa brzmią jednak nieprawdopodobnie i bełkotliwie. Człowiek ten został umieszczony tymczasowo w miejscowym domu opieki, gdzie zajmie się nim lekarz. Okoliczni zaczęli już jednak nazywać go Złotym Marynarzem - w nawiązaniu do nie wiadomo jakiego złota, o którym bez przerwy mówi."
Dziś po południu wyjeżdżam do miejscowości, w której przebywa ów starzec. Jeśli jest to rzeczywiście Roger Davis, brat Jonathana, członek wyprawy brazylijskiej z 1900 roku, to nie mógłbym lepiej trafić. Rozwiązanie zagadki sprzed ćwierci wieku znalazło się prawdopodobnie na wyciągnięcie ręki. Czegokolwiek dowiem się od tej niezwykłej osobistości, będzie to miało wielki wkład w moją pracę badawczą.
8 sierpnia 1925
Nagrywam w hotelu, w którym zatrzymałem się na czas mojego pobytu w Halltown, jest dwadzieścia minut po godzinie trzeciej po południu. Odbyłem dziś rano wizytę w tutejszym domu opieki i jestem pewien, że człowiek, którego mogłem tam spotkać, to Roger Davis. Zrobił on na mnie niezwykłe wrażenie. Jest, oględnie mówiąc, szalony - musi taki być. Ale ze strzępów zdań, jakie od niego usłyszałem wynika, że to i tak nie jest najgorszy los, jaki mógł się trafić. Ile ma lat? Według danych rocznikowych pięćdziesiąt siedem, byłbym jednak gotów przysiąc, że z jego oczu patrzy całe sto lat, albo i więcej, strasznej historii. Nie może sam jeść, ponoć nie sypia, bo nocami mówi do siebie, opiekę nad nim sprawuje dobry lekarz z ośrodka. Poprosiłem o zgodę na porozmawianie z Davisem i otrzymałem ją. W tym momencie dostrzegam przełom w swoich badaniach. Dane mi będzie odkryć i udokumentować dzieje zupełnie zapomniane, choć nie tak odległe. Czterej badacze wyruszyli dwadzieścia pięć lat temu w poszukiwaniu wielkich bogactw i śladów pierwotnych cywilizacji. Teraz jeden z nich wrócił. Niech wszelka opatrzność ma jego w swej opiece... I mnie, bym do końca słusznie wypełnił swoje zadanie.
Rozmowa profesora J.Howarda z R.Davisem
J.H.: Panie Davis, gwoli formalności, czy rozumie mnie pan jasno i zgadza się odpowiedzieć na kilka pytań?
R.D.: Rozumiem, chłopcze, śmiało...
J.H.: Proszę się przedstawić.
R.D.: Aa... Roger Davis, jak się pan do mnie zwraca. Davis to było dobre nazwisko, mój brat... brat, Jonathan, on też nosił to nazwisko.
J.H.: Pamięta pan dobrze brata?
R.D.: On nie żyje, wie pan? Zmarł... zabity. Zabili go, wie pan, nikomu nie życzę... Nikomu. Wie pan, co ja przeżyłem? Widział pan to, był tam? Nikt tam nie był, nie, w tym... w tym piekle, tak, piekło na ziemi. W czarnym sercu puszczy, tam jak bije złote źródło. To jest piekło. A Jonathan, nie żyje, wie pan... Zabili go!
J.H.: Ale jak to, kto go zabił, panie Davis?
R.D.: Złoto. To było złoto...
J.H.: A zatem rzeczywiście w 1900 roku ruszyli panowie na wyprawę w poszukiwaniu złota?
R.D.: O nie, proszę pana. Nie. Myśmy tego nie szukali. Ono przyszło samo. Wylazło spod ziemi. Wylazło... i zabiło Jona.
Dziennik profesora J.Howarda
9 sierpnia 1925
Rozmowa z Davisem z dzisiejszego dnia nie pozwoliła mi dowiedzieć się za dużo. Człowiek ten szybko się męczy. Ze stanu pobudzenia łatwo przechodzi w melancholię, tak więc i dziś przestał w końcu odpowiadać na moje pytania. By nie marnować taśmy, przełożyłem rozmowę na jutro. Ufam, że dam radę dowiedzieć się czegoś więcej na badany przeze mnie temat. Fakt o śmierci Jonathana Davisa, nie ukrywam, przyniósł mi zmartwienie. Liczyłem jeszcze na stanięcie pewnego dnia twarzą w twarz z tym brawurowym badaczem... Oby jego brat, mimo słabego stanu zdrowia, zdołał opowiedzieć mi w szczegółach o tym złocie, które wspominał. Jak dotąd poznałem jedynie masę nowych zagadek.
Relacje R.Davisa (fragmenty niewyraźne lub nieznaczące pominięto)
Bo widzi pan, Jonathan był niezwykły. Zawsze to w nim było, że był niezwykły. Wyobrazi pan sobie... tacy byliśmy mali, a on miał taki zabawkowy glob i trzymał go jak swój własny. Ha, taki był z niego pan świata! To mu zostało. Tylko zrobił z tego naukę, cel. On to lubił takie puste miejsca na mapach. Brał atlas i patrzył, gdzie są jeszcze białe plamy. Tak jest... W 1899 znalazł taką pustą przestrzeń. Pamiętam, powiedział mi przed Nowym Rokiem: Rogerze, jest nowe miejsce, zbierzemy wyprawę i pojedziemy. Gdzie? Na południe. Południem to się fascynował od zawsze, musi pan wiedzieć, najpierw nauczył się map na pamięć, a potem odwiedzał te miejsca, o których czytał. Nie, nie byliśmy aż tacy bogaci, my to... Nie, on najczęściej brał przyjaciela, dwóch - i jechał. A jak mu mówili "Daj spokój, to dzikie rejony", to najbardziej nie słuchał. Uparty był, a jak! Brawurowy młodzieniec... Och, gdzie się podział ten młody chłopak? Razem kleiliśmy statki z listewek, jak miałem dziesięć, może jedenaście lat. Taki starszy brat to dopiero... Ale pojechał. Wtedy z nim pojechałem, bo to przecież... Mam... Miałem wiedzę, przydatną, byłem wcale niezłym botanikiem, a taki wypad to zawsze okazja do badań. Pan wie, że on zmarł? Był ambitny, taki ambitny. I dzielny, to bardzo. W trzy miesiące zorganizował wyprawę, choć to było takie skromne, rozumie się. Mieliśmy jechać i zaraz wracać. Zaraz wracać, mój Boże... Oby nigdy... nigdy więcej... Och, Jonathan, cóżeś narobił...
Ci dwaj panowie, co to z nami byli, to naprawdę zacni profesorowie, Seymor i Green. Ach, Seymore to kopcił ciągle taką swoją fajkę. Przedzieraliśmy się przez te puszcze, a on pykał fajkę... Widzi pan, pamiętam to jak dziś. Te lasy! Nigdy nie widziałem takich lasów. Dotarliśmy do prehistorii. Do serca natury, gdzie zatrzymał się czas. Pod stopami mieliśmy omszałe konary, tak grube jak ludzki tułów i wijące się jak brunatno-zielone wężyska. Nad głowami zamykały się nam korony liści. Otoczeni byliśmy tą zielenia, tym życiem, a czuliśmy się przy tym tacy mali... Natura patrzyła na nas ze swojego wysokiego tronu. Zaglądała nam w serca i rozumy. To miejsce było dzikie, zielone, zielone i czarne, żywsze bardziej niż ludzkie miasto; było tu wilgotne, a tam suche. Ciemne lub oblane światłem. Wszystko tam harmonizowało... wie pan. I na nas patrzyło. Patrzyło z każdej strony, gotowe atakować. Byliśmy, ha, nieproszonymi gośćmi na tej żywej maskaradzie.
Widział pan rekonstrukcje Myken? Przy tym, na co myśmy trafili, Mykeny to byłoby miasteczko. Pamiętam... Metropolia. Miasto-państwo. Zapomniane, oderwane od czasu i rzeczywistości, złote miasto. Nie, nie El Dorado, cieszył się Green, że to El Dorado, ale to nie tam trafiliśmy. Ależ to był kolos... Czekał w sercu puszczy, aż go ktoś odkryje, a był zupełnie tak samo niedostępny, jak chroniąca go wkoło puszcza. Złocisty olbrzym, taki był wielki, wyrastał z roślinności, ale i ta po nim rosła. Co za pyszna symbioza! Miasto piętrzyło się jak piramida, gigantyczny stożek, z którego każda cegiełka to był inny budyneczek... Jakże nikt tego wcześniej nie zauważył? Zdawało się wszak, że szczytem to sięga chmur! W Babilonii takie znali, Turcy mieli podobne wieże, ale materiał... Z czegóż to było? Ze złota. Przysięgam, że jak żyję, nie widziałem tyle złotego kruszcza. I grube obwarowania zewnętrzne, i dachy, rynny, chodniki... Wszystko to lśniło w słońcu, rozkwitając w sercu lasu jak najegzotyczniejszy z kwiatów. Och, trujący był jednak jego zapach! Wie pan? Wie pan, co mi powiedzieli? Nie było mnie tak długo... A tu była Wojna? Mam ręce starca, jestem stary, ale żyję. Och, żyję, byłem tam przez nieskończoność, byłem więźniem przez całe wieki... Dlaczego żyję?
Próbuję przypomnieć ich sobie dokładnie takimi, jacy byli na początku. Byli wyżsi od nas, wysocy bardzo. Mieli ciemne ciała, ale pokrywali skórę płatkami złota. Łyse głowy, wydłużone czaszki. Jasne, bardzo jasne oczy osadzone głęboko, rysy posągowe, smukłe sylwetki... Wie pan, gdzie widziałem przedtem takie twarze? Na wystawie w Kairze. Byli boscy. Nieziemscy. Uśmiechy zastygłe na szerokich ich ustach były rodzajem cechy zewnętrznej, niczym więcej. Byli piękni i dostojni, ale nie mieli uczuć. Wyzbyli się emocji. Rządzili swoim złotym państwem, ale nie mieli jednego władcy, bo każdy z nich był równie boski, tak samo wielki. Znali prawa i nigdy od nich nie odstępowali. To prawdziwi bogowie na ziemi, przysięgam, że to niebiańskie istoty... Ha, nie, to byli szarlatani! To są złote diabły. Jeśli cokolwiek z niebem mieli wspólnego, to tylko... to, jak uczynili z niego męczennika - tak, męczennika! Och, Jonathan, Jonathan...
Pojechał... Pojechaliśmy z wyprawą naukową. Och, bo cóż to było za odkrycie: niezbadane dotąd miasto na przedwiecznym poziomie rozwoju cywilizacyjnego, a w nim jego dumni mieszkańcy! Ale... Ileż oni mogli mieć tyle? Tyle, co uświęcone kamienie ich bezbożnego miasta? Czy ktoś widział, by jedli? By spali? Oddawali się odpoczynkowi, to wszystko, poza tym pracowali. Pracowali dużo, wedle hierarchii, każdy jeden znał swoje miejsce. Dzieci... Nie było wśród nich dzieci, wie pan? Nie zauważyłem tego od razu. Był... Jest to lud wielkich umysłów. Naprawdę wielkich. Piszą w swym pradawnym, melodyjnym języku niezbadane dzieła, stawiają posągi; czynią swe miasto, to niepojęte dziedzictwo, stale większym, potężniejszym. Drążą korytarze i wielkie hale, a potem wypełniają je kulturą, co ma zostać pod tylko ich pieczą, zupełnie nietknięta przez obcych. A myśmy... Myśmy byli obcy. Wszystko to wraca do mnie wbrew woli. Ruszaliśmy z misją badawczą, o tak, ale ostatecznie... Niepodobna powiedzieć, kto kogo w tym wszystkim badał.
Jonathan miał wiele zdjęć, szkice i dużo notatek. Pozbierał próbki. Ja miałem swój atlas botaniczny, och... musiałem go zgubić. Jeden z nich go przydeptał, pamiętam... Nastąpił na mój atlas. Nie, nie zgubiłem, wypadł mi. Został zabrany... Kiedy nas zabrano. Byliśmy gośćmi, mieliśnmy tę pewność... Mój Boże! Gośćmi! Staliśmy się nikim więcej, jak ich niewolnikami...! Ach, całe dwadzieścia pięć lat? Dla mnie to mniej jak miesiąc. Choć katorga trwała wieki... Musi mi pan uwierzyć, całe to złoto, które nas otaczało - budynki, rzeźby, obleczone złotem twarze naszych potężnych ciemiężycieli - to było piekło. Piekło z rzadkiego kruszca, który jeszcze dziś, jeśli je wspomnę, czuję, że mnie pali!
Nigdy, wie pan, nie dowiedziałem się, dlaczego tak się zadziało... Jednej nocy jeszcze byliśmy gośćmi tego wielkiego, niepojętego ludu. Jeszcze pozwalali nam poznawać swoją kulturę, rozszyfrowywać język, zbierać dowody dla stowarzyszenia z Arkham... A potem? Bo ja wiem, wypadliśmy z łask czy co? Och, nie mieliśmy przecież w zamiarze nic złego! Nie zdeptaliśmy bóstwa, nie przeszkodziliśmy w nocnych rytuałach... Byliśmy w mniejszości, na tym polegała nasza wina. A te nadludzkie bestie się nami zainteresowały, tyle!
Zaprowadzili nas do katakumb. Z każdej strony patrzyły na nas pustymi oczodołami wydłużone czaszki, stworzone jakby nie z kości, ale z innego kruszca, o wiele delikatniejszego. Pamiętam, że bardzo mnie wtenczas to zainteresowało. Zwróciłem na to uwagę Jonathana, ale był on zbyt głęboko nad czymś zamyślony. Potem... Och, tak to się zaczęło. Wtedy staliśmy się ich więźniami. Nie sposób opisać tych tortur, przysięgam... Ale... w tym, co robili, była wręcz laboratoryjna metoda. Badawcza skrupulatność. Och, mieli cel, mieli, i dam głowę, że go osiągnęli. Wie pan, co zrobili? Uwierzy pan? Zbadali naszą historię, naszeje dzieje. My, którzy ruszyliśmy tam z misją badawczą, zostaliśmy wybadani! Nie da się tego zrozumieć, do dziś nie umiem... Patrzeć, jak przyjaciele giną niby szczury laboratoryjne, proszę to sobie wyobrazić! Co to było i dlaczego? Trzymali nas przy życiu, choć błagaliśmy o śmierć. Tak wiele razy pragnąłem uciec stamtąd w jakikolwiek możliwy sposób! Tyle razy... Wszystko traci wartość, gdy nie jest się wolnym. Byłem tylko botanikiem. A Jonathan... to był taki dzielny człowiek. Tak wiele wytrwał. Wie pan, dlaczego mnie puścili? Tylko ja przeżyłem. Dowiedzieli się wystarczająco. To przez nas! Och, wielki Boże, wszystko przez nas, przez tą ekspedycję... Wybacz mi...
Panie Seymour, gdyby pan zgasił na chwilę tę fajkę... do końca musiałeś pan ją palić. Green, zawsze uśmiechnięty pod wąsem. Taka radosna twarz... strach wyglądał na niej tym bardziej ponuro. Och, uśmiechnij się, Green! A... Jonathan? Przepraszasz? Nie przepraszaj, Jonathan... Ja przepraszam! Gdzie poszedłeś? Mogłem cię stamtąd uwolnić... Mój bracie, mogliśmy razem uciec. Tyle jest dla ciebie pustym miejsc na mapie. Odkryłbyś je jeszcze. Stałbyś się sławny! Ależ matka byłaby dumna. O, Jonathan...!
***
Dziennik profesora J.Howarda
3 września 1925
Wczorajszego wieczora Roger Davis zmarł. Wolno mi uważać, iż od teraz będzie miał spokój. Był stary i zmęczony. Przed śmiercią majaczył, wiele majaczył. Zdawało mu się, że widział ludzi, z którymi podróżował, oraz owe mroczne odkrycia, których dokonali przed laty. Jego relacja, na którą tak długo czekałem, przeraża mnie. Gdy odsłuchuję nagrań z naszych niemal codziennych rozmów, nie jestem w stanie pojąć tego wszystkiego umysłem - ale wierzę. Wierzę z każde słowo starego Davisa, którego nauka uznałaby zwyczajnie za szaleńca. Ale jestem zdania, że tym razem mam do czynienia ze sprawą, której nauka nigdy nie zbadała i nie da rady zbadać. Zgłębiamy tajemnice Ziemi, tak, ale to zdaje się być kwestią zgoła pozaziemską. Cóż mogę zrobić? Ukryję nagrania. To decyzja, którą podjąłem po wielu nieprzespanych nocach. Są pewne sprawy, które dla dobra całej ludzkości są i będą, bez względu na okoliczności, obejmowane tajemnicą. Jeśli zdarzy się, że ktokolwiek tych nagrań odsłucha, na pewno będzie to miało miejsce już po mojej śmierci. Póki żyję, jestem zobowiązany do ukrywania faktów związanych z wyprawą wgłąb dzikiej Ameryki Południowej z roku 1900. Niniejszym nagraniem zamykam własne dochodzenie.
Dodatek do dziennika profesora J.Howarda
Grudzień 1925
Wznowiona ekspedycja do najmroczniejszego serca puszczy w Ameryce Południowej dała jasne rezultaty. Nie ma tam - i najpewniej nigdy nie było - żadnego ogromnego miasta, tym bardziej zbudowanego ze złota. W miejscu, gdzie grupa Davisa odkryła w 1900 roku pradawną cywilizację, znajdują się niezalesione hektary ziemi. To ostatnie, co udało mi się ustalić. Jutro mam zostać umieszczony w zakładzie karnym pod Arkham. To koniec mojej opowieści i moich badań. Wraz ze mną zginie wiedza o tych wydarzeniach, ale złote piekło będzie trwać. Przybierać może wszelkie kształty i zajmować nowe miejsca. Trwa. Jest wieczne. Towarzyszyło nam od początku istnienia Ziemi. Żyje między nami, ukazując się w postaci tego, czego szukamy. I bada nas. Nigdy nie jest syte. Stale się uczy. A gdy wreszcie przestanie, będzie to znaczyło koniec ludzkości, a początek Ich władzy. Nazywam się John Howard. Jestem ostatnim człowiekiem, który zna prawdę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro