Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

27: Zanim opadnie pył

Tik. Tak.

Tik. Tak.

Zegar tykał, odliczając sekundy.

Tik. Tak.

Zegar tykał, przybliżając nas do sądnej godziny.

Tik. Tak.

Za dziesięć siódma.

Spojrzałam na Scorpiusa, a on na mnie. Chyba pomyśleliśmy o tym samym: pożegnania nadszedł czas. Podniósł się z fotela i podszedł blisko. Wyglądał tak normalnie, tak przeciętnie... jakby faktycznie wybierał się na kolację, a nie rzeź. Przysiadł u mojego boku, przytulając swoje ciepłe udo do mojego. Opuściłam głowę, aby poskromić karcącym łypnięciem paznokcie, odrywające w zdenerwowaniu skórki. Zobaczyłam większą od mojej męską dłoń. Przesunęła się po śródręczu i splotła ciasno, wsuwając palce między kosteczki. Uścisnęłam ją, obawiając się, że to ostatni raz. Po poprzedzającej dzień nocy, z trudem przychodziło mi rozstanie. Tamta noc znaczyła więcej niż wszystkie wspólne noce złożone do kupy. Kochałam naszą noc. Kocham naszą noc. Wspomnienie o niej pozwala mi zasnąć, gdy umysł nawiedzają strach i mary. Przynosi mi prawdziwe, czyste poczucie bezpieczeństwa.

– Spotkamy się niebawem – zapewnił. Wierzył w swoje słowa. Ja nie. Ja wierzyłam, że spotka mnie kara, a nie mój ukochany.

– Oczywiście, Scorpiusie – przyznałam mu rację, której nie miał.

Na cóż kłapanie zębami i mielenie ozorem, gdy przedmiot dyskusji to tylko próżne domysły? Nie zasługiwaliśmy na szczęście. Nie za tego życia. Może Karma doda wagi naszym dobrym uczynkom, nie skazując nas na dźwiganie zbyt dużego balastu tych złych?

Za pięć siódma...

Uścisk zelżał, aż w końcu całkiem zanikł. Draagonys zbliżył swoją twarz do mojej skroni i na pamiątkę zostawił suchy pocałunek. Uśmiechnęłam się do niego blado, gdy wciągał na grzbiet bluzę. Uśmiechnęłam się do niego pokrzepiająco, gdy położył dłoń na klamce. Odprawiłam z ust uśmiech, gdy zniknął za drzwiami. Wyć, a nie uśmiechać się – tego chciałam. Kąciki ust obarczone ciężarem kolejnych godzin ciągnęły w dół, nie będąc w stanie przeciwdziałać grawitacji.

Tik. Tak.

A zegar nie stanął w miejscu.

Tik. Tak.

Gapiłam się w ten przeklęty zegar, jakby to miało coś zmienić.

Czekałam jak Scorpius kiedyś, przed ryzykowną akcją. Był spięty i zdenerwowany. Jakież to odległe czasy. Moje mięśnie napinały się, drżąc ze strachu. Oczekiwanie było najgorszym. Przeklęte oczekiwanie. Wolałabym rzucić się w wir walki, niż siedzieć, śledząc ruchy wskazówek zegara.

Na dole w sali wszystko przygotowano. Zahariash w nocy miał zakraść się do jadalni i wybuchowym lepiszczem pokryć łączenia między kamieniami tworzącymi mury. Wystarczyło jedno szybkie ogniste zaklęcie, żeby wysadzić pół ściany, a odłamkami głazów pokryć siedzących przy lewym stole. Żaden z nich nie powinien przeżyć, a chmura pyłu mogła stworzyć idealną zasłonę dymną dla spiskującej czwórki.

Każdy znał swoją rolę. Każdy przewałkował po stokroć plan. Wystarczyło małe opóźnienie, aby wszystko poszło na marne.

Tik. Tak.

Tik. Tak.

Siódma.

Tik. Tak.

Tik. Tak.

„No, gdzie jesteś?".

Czekałam na Oriona. Powinien już być w drodze.

Żadne z nas nie wyróżniało się w tłumie. Wybrałam na tę noc ciepły, wygodny sweterek, jeansy oraz adidasy. Ubranie luźne, idealne na piątkowy wieczór. Idealne na lenistwo. Idealne na misję niemal samobójczą. Kto podejrzewałby o niecne zamiary kobietę w różowym, puchatym sweterku?

Tik. Tak.

To jakieś szaleństwo. Minuty odbierały mi pewność siebie i pewność zaplanowanych czynów. Dały czas na przemyślenia, a przemyślenia obfitowały w wątpliwości.

Nareszcie! Odetchnęłam z ulgą, gdy klamka jęknęła, a drzwi otworzyły się na oścież, żeby prawie natychmiast się zamknąć, wpuszczając do komnat mojego teścia, a zarazem byłego kochanka. Jak zwykle promieniował egocentryzmem i nieuzasadnioną nieomylnością. Co złego to nie on, czyż nie?

Zaszczycił mnie nadąsanym wyrazem twarzy, nim wyszłam mu na spotkanie. Zgarnął sprzed oczu kosmyk nie chcący przebywać ze swoją rodziną w srebrzystym końskim ogonie.

– Przewodnik zszedł na kolację – poinformował, krzywiąc się w sposób iście arystokratyczny. Iście arystokratyczny w tym przyopadku oznacza taki, jakby ktoś podłożył arystokracie gówno pod nos. – Mam nadzieję, iż pamiętasz, gdzie ma gabinet?

– Pamiętam – warknęłam przez zaciśnięte zęby, bo bezpardonowo obrażał moją inteligencję.

– Świetnie. – Pokiwał głową. Pokazał mi pęk kluczy, a w nim największy mosiężny. – To jest klucz do drzwi. – Przeniósł palce na znacznie mniejszy w odcieniu srebra. – Ten do szafy. To w niej trzyma klucze. Zdążyłem ściągnąć zaklęcia ochronne z najwyższego piętra. Masz około pół godziny. To aż nazbyt dużo czasu.

Położył żelastwo na mojej wyciągniętej dłoni. Zacisnęłam pięść na ciepło-zimnym metalu. Ciepłym w miejscach, za które trzymał go Orion, a zimnym tam, gdzie stykał się tylko z powietrzem.

– Nie ma innych zabezpieczeń? – postanowiłam się upewnić.

– Miał wiele zabezpieczeń, ale nie ma drzwi, które nie stałyby przede mną otworem. – Odsłonił równe białe zęby w kpiarskim smirku. Znów kogoś mi przypominał. Jaki ojciec, taki syn. – Nie ma miejsca, do którego bym się nie wdarł niespostrzeżony.

– Godna podziwu pewność siebie – skomentowałam.

– Wiedza o swoich zaletach to podstawa. – Po raz kolejny poprawił włosy. – Pamiętasz wszystko, co mówił ci Scorpius? Pamiętasz wszystko, czego cię nauczył?

– Tak.

– Jedna pomyłka...

– Wiem! Cały plan pójdzie na marne. Wiem.

Założyłam ręce na pierś, obserwując, jak Draagonys senior sięga do drzwi, nie spuszczając ze mnie oczu. Cholera! Jak ja się denerwowałam! To przez to wybuchłam.

– Powodzenia, Daemono.

– Dziękuję...

Nie przesłyszałam się – Orion życzył mi powodzenia. Nie przypominałam sobie, żeby nasze stosunki uległy poprawie; wręcz sądziłam, że się pogorszyły. Wpatrywałam się w drzwi jak zaklęta. Bardzo mnie zaskoczył. Może nadmiernie go demonizowałam? Może on też głównie grał? Tyle niewiadomych... pytań bez odpowiedzi... Scorpiusa rozszyfrowałam chociaż w niewielkim stopniu – jego ojca nie poznałam wcale; i nie otrzymałam ponownej szansy.

Tik. Tak.

Daemono, otrząśnij się! Masz coś do zrobienia! – zagrzmiał zegar.

Tik. Tak.

Racja. Upewniłam się, że wszystko, czego potrzebuję, mam przy sobie, po czym pospiesznie wyszłam.

Prosta droga, a nikt nie powinien mi przeszkadzać. Szybkim krokiem pokonałam korytarz i rozpoczęłam mozolną, długą wspinaczkę do najwyższej wieży. Przeskakiwałam po dwa, trzy stopnie, żeby w miarę szybko wykonać zadanie. Nie wiedziałam, kiedy dokładnie rozpoczną akcję. Nie wiedziałam, ile dali mi czasu. Około pół godziny. Może trzydzieści minut, może czterdzieści. Może dwadzieścia pięć. Pięć minut mogło zrobić różnice. Wszystko mogło się też zacząć dużo wcześniej, jeśli coś zaczęłoby iść nie po naszej myśli – na przykład, gdyby Arediusz postanowił wcześniej wyjść z kolacji. Są rzeczy, których nie da się przewidzieć, to też przyjęłam, iż nie mam w ogóle czasu i muszę się spieszyć. Paru przodków Pystolliusa przyglądało się mi z zaciekawieniem. W jadalni nie było magicznych obrazów i rzeźb, to też żaden ze szpiegów, nawet widząc moje karygodne zachowanie, nie mógłby powiadomić Przewodnika. Są plusy i minusy prywatności.

Macałam w dłoni klucze, powtarzając, który służył do czego. Duży mosiężny do drzwi, a niewielki srebrny do szafy.

Wreszcie dotarłam do celu podróży – zdobionych drzwi. Kocie oczy zalśniły żywo, wzbudzając we mnie niepokój. Orion zapewnił, że wszystko załatwił. Zapewne właśnie bajerował Goethego, starając się odciągnąć jego uwagę od przyszłych strasznych zdarzeń.

„Nie trać czasu, Daemono" – upomniał mnie wewnętrzny głos.

Spojrzałam na pęk kluczy i wybrałam odpowiedni. Idealnie pasował do zamka; właściwie, czemu miałby nie pasować? Czemu się zdziwiłam. Przecież Orion zapewnił. Nie potrafiłam mu zaufać, mimo że był po naszej stronie. To głupie myśli – naiwne. To jak ocenianie książki po okładce. Mogłam się co do niego mylić. Może jego poza damskiego boksera była tylko pozą; niczym więcej? A może ciężka ręka do kobiety była jedną z jego cech? Zamek kliknął, a ja otworzyłam drzwi.

Nic. Nie stało się kompletnie nic. Nic nie wskazywało na to, żeby został uruchomiony jakiś alarm. Panikowałam. Po raz kolejny – przecież Orion zapewniał. Powinnam sobie dać spokój z wątpliwościami – tylko zatruwały mój umysł.

Kolejne kroki skierowałam bez wahania do topornej szafy. I tutaj obyło się bez niespodzianek. Uchyliłam drzwiczki, od razu zauważając złoty koszyk na najwyższej półce. Sięgnęłam po niego, upewniając się, że właśnie jego szukałam. Dziesiątki małych kluczyków od kajdan błyszczało w świetle.

Wyciągnęłam spod rozciągniętego swetra malutką torebeczkę, taką, jakie noszą małe dziewczynki; kolorową i ozdobioną kwiatuszkami. Ukradłam ją dziecku. Chociaż w sumie to nie ukradłam. Nie była malutkiej potrzebna. Nie żyła. Po co trupowi torebka? Mnie się bardziej przydała, ba, wniosła coś do naszej sprawy. Z całego serca dziękuję blondyneczce o warkoczach skąpanych w krwi.

Już wcześniej rzuciłam zaklęcie Psevedis'oonkos zwiększające objętość wnętrza, bez zwiększania zewnętrznego wyglądu, działające na podobnej zasadzie do tego, którym objęliśmy leśniczówkę, więc mogłam do teoretycznie małej torebeczki wpakować połowę zapasu eliksirów. Do mikstur dołączyła zawartość koszyka.

Szybko opuściłam gabinet, nie trudząc się zamykaniem drzwi na klucz. Później zwolniłam kroku, żeby nie wzbudzać podejrzeń postronnych obserwatorów, jeśli na takowych bym natrafiła.

W dół.

W dół.

W dół.

Ileż ja pokonałam schodów!

Z najwyższego piętra, aż do podziemi. Zanim jednak przekroczyłam umowną granicę między nadziemiem a podziemiem, przeszłam obok jadalni, która na całe szczęście kryła się za zamkniętymi wrotami. Myślę, że to ktoś z naszych o to zadbał. Mój widok na korytarzu z pewnością wywołałby niemałą konsternację, bo nie biorąc udziału w kolacji, powinnam siedzieć grzecznie w pokoju, a nie szlajać się po posiadłości.

I znowu w dół! Do miejsca, które pokazał mi Theodor, gdy jeszcze mogłam nazywać go Theo. Czasem go wspominałam, ale nostalgia szybko mi przechodziła, gdy tylko moja pamięć dosięgała wydarzeń po naszym pierwszym i ostatnim razie. Bez urazy, Theo, ale wolałabym nie pamiętać naszej małej przygody... Jeśli już rozpoczął nowe życie, to najprawdopodobniej nie jest mu łatwo, bo kiedy Karma sumuje wszystkie grzechy, nie okazuje litości dla złych osób. Słyszałam o ślepym facecie, który w czasie hipnozy przeniósł się do poprzedniego życia, i zaprawdę wam powiadam – narozrabiał.

Dotarłam do burdelu. Złapałam głęboki, uspokajający oddech i popchnęłam drzwi.

Jak na zawołanie wszystkie oczy zwróciły się na mnie, świdrując, oceniając i prześwietlając w celu odgadnięcia zamiarów. Oczy smutne, uległe, bezbronne, oczekujące na kolejną karę. Oczy niewolnicze, matczyne, dziewczęce, ale żadne nie niewinne. Stałam w samym centrum, a oczekiwanie zagęszczało atmosferę. Rozejrzałam się w poszukiwaniu oczu niebieskich, podkreślonych czarnym cieniem. W żadnym z kątów ich nie widziałam, nie dojrzałam też ich na żadnym łóżku; w żadnej nieznajomej twarzy.

– Daemono?

Spojrzałam na Kallistę, która wyszła mi na spotkanie. Odgarnęła z ramienia długi, gęsty warkocz w odcieniu miodu. Zeszczuplała; niegdyś jej oblicze było bardziej pucułowate, a policzki rumiane od śmiechu; przybrały kolor niezdrowej szarości podkreślonej łososiowym różem. Uniosła zamalowaną brązowym cieniem brew, oczekując na wyjaśnienia z mojej strony. Zachowywała się wojowniczo... tak obco. Kiedyś bałaby się w podobnej sytuacji podejść do mnie z podniesioną głową. Rozumiałam jej nieufność – widziała we mnie ślepuchę; wroga; zdrajczynię. Wieści szybko się roznosiły.

– Kallisto – zwróciłam się do niej spokojnie, starając się pokazać, że to nie we mnie powinna szukać zguby. – Gdzie jest Shantala?

– Tutaj – z boku dobiegł dziewczęcy głos.

Odwróciłam się w stronę przyjaciółki. Właśnie musiała brać kąpiel, gdyż końce włosów, ciemniejsze od reszty, ociekały wodą, mocząc czerwony top, pod którym z pewnością naiwnym było szukać stanika. Podeszła, stukając o kamienną posadzkę białymi kozaczkami na niebotycznie wysokiej szpilce. Prowadziłam ją wzrokiem jak zahipnotyzowana – od wyjścia z pokoiku, aż do momentu, gdy stanęła ze mną jak równa z równą. Obserwowałam, jak obciąga kusą skórzaną spódniczkę, aby trochę bardziej zakryć półksiężyc pośladka.

– Zbliżcie się wszystkie! – wykrzyknęłam w końcu, nie tracąc więcej czasu.

Kobiety posłuchały, lecz wciąż na wielu ustach malowało się pełne sceptycyzmu wykrzywienie. Zasłużyłam na takie traktowanie. Pewnie wiele o mnie słyszały. Wiele złych rzeczy. To nieważne. Opinia paru kobiet nie miała większego znaczenia. To zdanie Shantali się liczyło, to ona powinna mi pomóc. To ona pozostawała wciąż moją najlepszą przyjaciółką. Wiedziała, w co gram, bo tylko z nią w miarę regularnie się widywałam za pozwoleniem Arediusza i Scorpiusa.

– To koniec waszej męki – oznajmiłam pewnie, aby i je zarazić entuzjazmem. Musiały mi uwierzyć. Wiara była czymś niezbędnym do osiągnięcia sukcesu w nadchodzących minutach. – Koniec waszego zniewolenia. Musicie mi zaufać. Dziś musicie walczyć.

– Walczyć? – ktoś wtrącił. Ktoś stojący z tyłu. – Widzisz w co nas ubrali?

Spojrzałam na uniesione wysoko ręce z bransoletami na nadgarstkach.

– Mam klucze.

Sięgnęłam pod sweter, wyciągając torebeczkę na wierzch. Ze świstem pociągnęłam za zamek, aby ukazać jej zawartość. Na dnie leżała kupka kluczyków w towarzystwie mikstur. Parę osób nachyliło się, zaglądając do środka. Zobaczyłam pełne aprobaty kiwnięcia głów oraz usłyszałam gwizdy i szepty. Zdobyłam je tym gestem. Udało się mi.

Nagle grobowy nastrój rozwiał się, ustępując pola podnieceniu i nadziei. Wreszcie dostały ją od losu. Może nie pierwszy raz – myślę, że niektóre pragnęły zachodzić w ciążę, aby na chwilę uciec – ale na pewno ostatni podczas pobytu w zamku państwa Pystollius.

– Bierzcie – powiedziałam, sięgając do wnętrza i biorąc za każdym razem garść żelastwa. – Są podpisane numerami. Weźcie też eliksiry. Zostaniecie tutaj, póki nie usłyszycie huku – przemawiałam. – Huku walących się murów. Wtedy uciekniecie. Unieszkodliwicie ślepców. – Złapałam kontakt z Shantalą i dalszą część wypowiedzi kierowałam właśnie do niej. – Ty, Shantalo, pójdziesz ze mną. Potrzebuję cię gdzieś indziej.

– Oczywiście – zgodziła się, a uśmiech na jej twarzy nabrał głębszego wyrazu. Naprawdę zdawała się uradowana. – Tak się cieszę, Daemono! – Gdyby mogła, zapewne rzuciłaby się mi na szyję. Otaczał mnie tłum kobiet, odbierających kluczę do magicznych bransolet. Grzebały w stosie i wyciągały te, które pasowały do ich kajdan.

– Będziesz mogła się cieszyć, gdy wszystko się powiedzie. – Tłum rozrzedził się, gdy każda zajęła się sobą. Jedne ściągały z rąk tytan, a inne upychały fiolki z eliksirami w nieskromnych ciuchach; głównie w stanikach. – A teraz chodź. – Wskazałam na drzwi. – Pamiętajcie! – krzyknęłam, biegnąc razem z Shantalą do wyjścia. – Czekajcie na huk! Dopiero wtedy opuścicie lochy!

Azyl. To do niego kierowałam kolejne kroki. Rzuciłam przez ramię spojrzenie na przyjaciółkę. Biegła cichutko na bosaka. Zostawiła w burdelu niewygodne i dość głośne obuwie.

W górę.

Korytarzem...

Zatrzymałam się przed zakrętem, żeby wyglądnąć. Wychyliłam się – nikogo nie było, a zza zamkniętych drzwi dobiegał szmer rozmów i metaliczne postukiwania sztućców. Szło gładko. Machnęłam ręką, dając znać, że Shantala powinna ruszyć za mną. Zwolniłyśmy, aby przebyć ten odcinek jak najciszej, a najlepiej w ogóle bezgłośnie.

Schodami w górę. Portrety wszczynały alarm, machając, niemo się drąc, ale alarm ten niewidocznym był dla Przewodnika. Błąd – karygodny błąd – nie umieścić obrazów w każdym pomieszczeniu. Znów kij o dwóch końcach.

Rzeźby wyciągały alabastrowe dłonie, próbując nas pochwycić. Wychylały się, wyciągały, ale to na nic. Najchętniej rozwaliłabym je zaklęciami w drobny mak, niestety, huk wybuchających postaci już mógłby dotrzeć do uszu Arediusza.

Szybciej. Szybciej.

Czas uciekał.

Chyba zbyt dużo go roztrwoniłam w gabinecie Goethego i w burdelu. Ach... nie nadawałam się do takich misji, gdyż dokładnie rzadko było synonimem dla szybko; a ja słynęłam z perfekcjonizmu.

Kolejnymi schodami w górę. I znowu. I znowu.

– Ach! – jęknęła Shantala.

Odwróciłam się natychmiast, żeby zobaczyć, jak rusałka z granitu przeplatanego złotem szarpie za rude włosy. Rzuciłam się na pomoc, próbując rozluźnić drobne paluszki. Ta rzeźba była twardą sztuką. Gdyby była istotą z krwi i kości, dałabym radę oszołomić ją zaklęciem. Niestety – większość czarów mogłam sobie wsadzić głęboko w... Popchnęłam postument, na którym stała, a ona w panice uniosła ręce w górę, starając się złapać równowagę. Shantala cofnęła się, śmiejąc się szaleńczo. Nie pozwoliłam upaść nimfie na ziemię, w ostatniej chwili chroniąc przed upadkiem. Przemknęłam w pochyleniu pod szponami rozwścieczonej rusałki, łapiąc przyjaciółkę za przedramię.

Biegłyśmy z całych sił jak zawodnik, który dojrzał metę, chcąc poprawić czas o te pojedyncze sekundy. Wpadłyśmy na ostatni korytarz. Przed nami był niczym niechroniony cel. Za uszami słyszałam głuche uderzenia glinianych i kamiennych dłoni o mury. Pieprzona sztuka mogła wszystko zepsuć.

Tik. Tak.

Bomba tykała coraz głośniej. Wiedziałam, że zostały minuty. Jedna, dwie, góra pięć. Jeśli w sali słyszeli walenie w ściany, wszystko powinno się już zacząć. Powinni zareagować, zanim Przewodnik nabierze podejrzeń i postanowi sprawdzić źródło hałasu.

Naparłam na klamkę, popchnęłam drzwi. Wleciałyśmy do skąpanego w blasku paru lampek nocnych wieczornego azylu. Zatrzymałyśmy się, blokując drzwi.

I znów ślepia wgapiły się we mnie oraz, tym razem, w Shantalę. Widok musiał być niecodzienny: obie miałyśmy włosy w nieładzie, z naszych ciał pot lał się strumieniami; w dodatku czerwona na twarzy Shantala stapiała się z własnymi włosami.

– Co... co się dzieje? – powiedział głos pierwszy.

– Co tutaj robi dziwka? – zapytała kolejna osoba.

– Ona była z Draagonysem – w tym samym czasie oznajmiła trzecia, wskazując na mnie. – Pamiętacie?

– Spokój. Cisza – zaszeleściłam szeptem, przykładając palec do ust. Czas nas gonił. – Za chwilę zacznie się piekło, więc nie przedłużajcie! – Po raz kolejny sięgnęłam do torebki i pobiegłam do pierwszego rzędu łóżek, wciskając kobietom klucze. Przepatrywały je nieufnie, oglądając z każdej strony. – Ściągajcie kajdany! Już! Musicie tutaj zostać. Mamy zamiar przejąć zamek.

– Przejąć zamek?!

– Szaleństwo!

Krzyki pełne niedowierzania rozbrzmiały między ścianami a sufitem pomieszczenia. Zmarszczyłam czoło, czując narastającą irytację.

– Spokój! – warknęłam głośno. – Zamknijcie się wreszcie! Shantala. Zostaniesz z nimi, gdy ja odejdę – poinformowałam. – No szybko! Ściągajcie kajdany. Potrzebuję reszty kluczy!

– Gdzie idziesz? – zapytała na poły zdziwiona, na poły zdenerwowana Shantala.

– Mam coś do załatwienia.

Oparłam się o framugę drzwi, wodząc po twarzach mieszkańców azylu: kobiet i dzieci. Zareagowały inaczej niż dziewczyny w burdelu. Z większą dozą niepewności, bez kompletnego zaufania oraz nie wyrażając żadnej chęci do walki. Tego ostatniego nie potrzebowaliśmy. One miały się tylko bronić. Zebrałam niewykorzystane klucze. Te miałam przekazać Villyanowi.

Szczupłe palce wcisnęły się pomiędzy moje. Podniosłam głowę na przyjaciółkę. Uścisnęła moją dłoń, jakby chcąc dodać mi siły do zrobienia kolejnych kroków. Moja Shantala. Zawsze była ze mną w najtrudniejszych momentach, tak, jak tamtego wieczora. Przeważnie walczyłyśmy ramię w ramię. Od początku tej przeklętej wojny. Mogliśmy ją wreszcie zakończyć, ale tym razem nie mogła iść ze mną. Posłałam jej miły uśmiech, mówiący, że wszystko jest w najlepszym porządku; że wszystko będzie okay. Ona odpowiedziała na uśmiech, a wtedy...

...uszy wypełnił ogłuszający huk, a podłoga pod stopami zadrżała. Budynek zajęczał, jakby jego konstrukcja nagle została obciążona. Prócz chrzęstu walących się murów w powietrzu rozchodziły się piskliwe głosy biadolących dzieci. Zaczęły łkać, uderzając wysoką arią w bębenki. Zagryzłam zęby i odruchowo zasłoniłam uszy, uciekając od dotyku Shantali. Trwało to sekundy... długie bolesne sekundy.

– Cisza! – wrzasnęłam, nabierając wcześniej do oporu powietrza w płuca, aby przekrzyczeć nieuzasadnione jęki. – Przestańcie robić zamęt!

Na nic mój krzyk. Lament nie ustał, a kobiety dalej nie radziły sobie z rozdartymi bachorami. Wściekła walnęłam pięścią w ścianę. Rozumiałam ich strach. Owszem. Ale... cholera, miałam już tego dość. Miesiące niewoli skutecznie oduczyły mnie cierpliwości. Złapałam się na myśleniu o rzuceniu jednego, czy dwóch czarów, żeby zapanować nad motłochem. Rozumiecie? Zaatakować, w celu uspokojenia śmiertelnie przerażonych osób! W myślach miałam: Mond'asme, Piligrinum Somas, a nawet Ven Mortem. Jest wiele innych zaklęć, jak choćby: Silentico – klątwa odbierająca na krótki czas głos; a ja pomyślałam o najgorszych. Traciłam swoją łagodność i zdrowy rozsądek.

Drzwi otworzyły się na oścież, a do azylu wpadł ciężko dyszący Villyan. Biegł do nas. Gnał z całych sił. Skończyła się zabawa. Skierował się do mnie, bez słowa wyciągając przed siebie brudną z ziemi dłoń. Chciał kluczy. Dałam mu całą torebkę, a on tylko zważył ją w dłoniach, żeby szybko się odwrócić. Chwyciłam go za rękaw. Spojrzał na mnie przez ramię.

– Przepraszam, Vill... – powiedziałam z wielkim posłuszeństwem i podziwem w głosie. Chciałam, żeby wiedział. – Za to, co mówiłam... Dzięk...

– Nie wiedziałaś – przerwał mi. Wzruszył ramionami, wyrywając materiał spomiędzy moich palców. Zacisnęłam dłoń na powietrzu.

Powinnam ruszać.

Jednym ruchem dłoni odgarnęłam nieposłuszne włosy z twarzy i już miałam zrobić pierwszy krok, gdy Shantala zatrzymała mnie swoim dziewczęcym głosikiem.

– Daemono... – Popatrzyłam kątem oka na rudowłosą istotkę. – Powodzenia.

– Tobie również – odpowiedziałam.

Przeszłam przez drzwi i jak za sprawą magicznego portalu znalazłam się w całkiem innym świecie. Jeśli wcześniej dominował płacz i krzyk, to za progiem uderzyła we mnie ściana dźwięków, w których wyróżnić można powrzaskiwania mężczyzn i kobiet, odgłosy kroków, tłukących się rzeźb i charakterystyczne uderzenia zaklęć rozbijających się o przeszkody. Walka rozwinęła się do pełnych rozmiarów, angażując wszystkie zainteresowane ocaleniem życia osoby.

Poranne treningi na coś się zdały. I one, jak każda decyzja Scorpiusa, nie były bezcelowe. Biegłam, tym razem taranując sobie drogę zaklęciem rzucanym za zaklęciem. Rozbijałam posągi, które odważyły się wyciągnąć po mnie zimne łapska, paliłam portrety, które mogły wieść o moich kolejnych krokach przekazać dalej. Mniejsza z tym, że robiłam to często z czystej złośliwości i w ramach zemsty za te miesiące wytykania paluchami. Sztuka korytarzowa, mimo wszystko nie uczyła się na błędach, powtarzając te same gesty. One były tak zaprojektowane; posągi w razie buntu miały robić właśnie to – atakować przeciwników Przewodnika, a przynajmniej im przeszkadzać.

Ostatnie schody. Po nich Villyan zbiegał już razem z Menasem, Nestorem, Sotherem i Neaganem. Orędownicy Równości ruszyli do ataku.

I ja zaraz po nich znalazłam się w holu, pilnując, żeby żadne zbłąkane zaklęcie nie uderzyło we mnie. W powietrzu unosił się pył, a przez niego przebijały się kolorowe błyski uroków. W pyłowej mgle poruszały się cienie, krzycząc do siebie.

Weszłam między walczących, osłaniając się tarczą, przy każdej groźbie niebezpieczeństwa. Odbiłam parę czarów, ale nie atakowałam. Nie miałam na to czasu. Wdawanie się w potyczki w mojej sytuacji zakrawało na głupotę. Brud unoszący się w powietrzu zakrywał większość sceny. Tego, co działo się w jadalni w ogóle nie widziałam. Najbliżej Tepin pod ramię z Thorfinem, wymieniali się ogniem z trzema kobietami. Owl może i był tępy, ale niedźwiedziołak najwyraźniej miał więcej oleju w głowie, gdyż od razu zwrócił na mnie uwagę. Nadzieje o niespostrzeżonej ucieczce zostały brutalnie zdeptane, gdy potężny mężczyzna zaryczał i w ostatnim momencie popchnął kompana przed siebie, blokując zaklęcia na czas przemiany. Jego twarz wydłużyła się, gdy powalony spazmem bólu padł na kolana. Paznokcie przemieniły się w szpony, a całe ciało urosło i pokryło się futrem. Brązowy grizzly ryknął, przecinając swym głosem pole bitwy. Rzuciłam się do ucieczki w momencie, gdy sparaliżowane ciało Thorfina padło twarzą na ziemię, a niedźwiedź wyskoczył w przód taranując przeciwniczki.

Wnet z chmury dymu wybiegł Orion, trzymając Astrid za bark. Ogarnął wzrokiem i rozumem w ułamek sekundy sytuację, decydując się na pomoc.

– Uciekaj, Astrid! – wrzasnął, odpychając służącą na bezpieczną odległość. – Ja się nim zajmę! – krzyknął do mnie.

Dziewczyna posłuchała, deportując się i zostawiając w miejscu, w którym upadła, iskrzące powietrze. Nie oglądając się za siebie również ruszyłam, wierząc, iż Draagonys da radę rozwścieczonej bestii. Dobiegłam do wejściowych wrót, słysząc ochrypły głos Oriona, intonujący kolejne zaklęcia. Mocno naparłam, wpuszczając do holu świeże, chłodne, nocne powietrze.

Od razu ją zauważyłam. Zwracała uwagę. Ona nawet nie biegła. Ociężale przebierała nogami, skulona i trzymająca niemowlaka gdzieś na wysokości piersi. Utykała. Ktoś ją trafił, albo podczas ucieczki źle stanęła. Usłyszała mnie i spojrzała za siebie, krzywiąc twarz. Kwestia czasu, żebym ją dopadła, jednak Elena zawsze była harda. Rzuciła zaklęcie, prawie zginając się w kolanach. Wyrzuciłam przed siebie ręce, odganiając czar jak natrętną muchę.

Dostrzegłam czerwoną łunę nad koronami drzew. Domyślałam się, że to znak, o którym mówił Scorpius. Trójka przyjaciół wydostała się z zamku. Odetchnęłam z ulgą, wiedząc, że mój mąż był bezpieczny. Nie miałam czasu. Ludzie i wojska Foriadii się zbliżały. Dystans zmniejszał się z każdym moim szybkim krokiem. Strae prawie doczołgała się do linii drzew. Prawie. Biegłam w jej stronę z wyciągniętą przed siebie dłonią.

Afopli! – Wytrąciłam różdżkę z jej dłoni. – E'fesi! – Ociężałe ruchy kobiety spowolniły jeszcze bardziej. – Roppette! – Z końca różdżki wystrzeliła lśniąca lina, znajdując zaczepienie w postaci kostek Eleny i okręciła się wokół nich. Kobieta runęła na pożółkłą trawę, wyciągając przed siebie dłonie, którymi zaryła w ziemi. Parys potoczył się parę kroków dalej, drąc się ze strachu i zdezorientowania.

Dwie klątwy to za mało na Strae. Nie zatrzymały jej. Wciąż próbowała uciec, ciągnąc siłą rąk resztę swego ciała. Obróciła się bokiem, żeby móc rzucić we mnie zaklęciem. Z łatwością je odbiłam. Podeszłam do Parysa, sprawdzając, czy wszystko z nim w porządku. Podniosłam go, przytulając do własnej piersi. Cały czas celowałam dłonią w postać Eleny.

Zamarła i podniosła na mnie oczy. Myślicie, że zobaczyłam w nich smutek, rezygnację, strach, czy coś podobnego do błagania? Prośbę o oszczędzenie? Nie. Twarz Eleny wykrzywiała się w wyrazie kpiny i pogardy. Rozumiecie? Kobieta bliska śmierci kpiła ze swojej oprawczyni. Zawsze wiedziałam, że była szalona, ale właśnie wtedy nabrałam pewności co do głębi jej obłąkania.

– Nie zabijesz chyba matki, osierocając dziecko? – zapytała, szczerząc do mnie popsute zęby.

Czyżby widziała śmierć Przewodnika?

– A czy wy mieliście skrupuły, gdy zapukaliście do drzwi mojego domu, żeby zamordować moich rodziców? – W odpowiedzi tylko się uśmiechnęła. – Nie mam czasu na dyskusje z tobą. Muszę uciekać.

Oczywiście, nie żałowałam, że muszę zabić Elenę. Nie żałowałam, że zrobię z Parysa sierotę, gdyż w gruncie rzeczy, na pewno lepiej wyjdzie na tym, że trafi do nowej rodziny. Kierowałam się zasadą, żeby wybierać mniejsze zło, a w tym przypadku rachunek był prosty. Tego nauczył mnie Scorpius.

– Myślisz tylko o sobie? Nauczyłaś się zabijać na zawołanie? Arediusz byłby z ciebie dumny, Vromianko – stwierdziła Strae, wbijając ostrą szpilę w moje ego.

– Zamilcz! – warknełam.

Kątem oka zauważyłam błyski. Wysoko. Ponad dachem zamku. Rossi przybył z odsieczą. Zmrużyłam oczy, wpatrując się w cienie na tle nocnego nieba. Dudniący dźwięk narastał. Ludzie przybyli w helikopterach.

Czas się skończył, a zegar wybił godzinę końca. Nie zdążyłam.

Strae też widziała to, co ja. Zawyła, dławiąc się obłąkańczym śmiechem. Patrzyła na mnie załzawionymi z radości oczami i uderzała pięścią w mokrą glebę, rozpryskując kropelki na boki. Opadła na plecy, wlepiając otoczone zmarszczkami ślepia w nieliczne gwiazdy wyglądające zza szarych chmur. Wczepiała długie paznokcie w ziemię, orając nimi.

Wycelowałam, a ona popatrzyła, racząc mnie pełnym politowania wyrazem twarzy.

– No zrób to. Przynajmniej nie umrzesz na marne – zachęciła. – Wiesz, co myślę? – Wbiłam w nią posępne spojrzenie. – Scorpius chciał się od ciebie uwolnić i dlatego kazał ci mnie ścigać. To nie był twój pomysł, prawda? Oni cię zamordują: powieszą, zatrują, zetną lub zneutralizują. Ha! Ha! Ha! Do zobaczenia po drugiej stronie! Ha! Ha!

Ven Mortem – powiedziałam bez emocji, ucinając jej sztuczny śmiech.

Twarz Eleny zastygła w szydzącym uśmiechu, pozostawiając usta lekko uchylone. Zmarła, wbijając ostatnią szpilę. Nie widziała, jak upadłam na kolana, zanosząc się szlochem. Nie pozwoliłam jej zobaczyć chwili załamania. Tuliłam w ramionach obce dziecko, zarażając je rozpaczą. Płakało głośno, niczym syrena alarmowa.

Biały promień i wrzask zwrócił uwagę ludzi biegających z przygotowanymi karabinami i dwóch z nich skierowało się w moją stronę. Została mi ostatnia szansa. Zamknęłam oczy, wyobrażając sobie jedyne bezpieczne, opuszczone, znane mi miejsce – dom moich rodziców. Nic się nie stało. Dalej tkwiłam u stóp pierwszych drzew, tworzących las. Teleportacja nie działała. Nie mogli ściągnąć tego zaklęcia, bo ślepcy by uciekli. Rozumiałam.

Poddałam się, opuszczając głowę. Kątem oka widziałam zbierający się tłum na koniach i rogatach. To wojska Foriadii zabiezpieczały teren. Mogłam do nich pobiec. Owszem. Ale... nie dałam rady. Czy był wśród nich mój dziadek? Być może. On nie pozwoliłby wam mnie zabrać z pola bitwy. Mogłam powiedzieć cokolwiek. Nie zrobiłam tego. Być może sądziłam, że i tu, i tu czekać będzie na mnie tak samo podły los.

– Ręce do góry!

Posłusznie uniosłam jedną rękę. Drugą trzymałam malucha. Czułam na plecach jego oceniające spojrzenie.

– Ręce do góry! Powiedziałem! Wyrzuć to ma masz w drugiej ręce! Ale już! – ponaglił mnie.

Spojrzałam w rumianą od płaczu twarz kuzyna Scorpiusa. Pochyliłam się, odkładając dziecko delikatnie na ziemię. Podniosłam się powoli, żeby nie okazać złych zamiarów. Zrobiłam parę kroków w tył, odwracając się twarzą do żołnierzy.

– Na ziemię! – Kolejne polecenie wyszło z ust bruneta przede mną. – Kto kazał ci wstać?! Już!

Pode mną ugięły się kolana i uklękłam na ziemi, tym razem w znacznym oddaleniu od trzęsącego się tobołka.

Mężczyzna podszedł od tyłu i szarpiąc mnie niedelikatnie, ściągając ręce w dół. Zimne kajdany zacisnęły się na moich nadgarstkach.

***

– Dalszy ciąg już znacie. – Daemona rozciągnęła usta w wyrażającym pewność siebie uśmiechu. – Wasz eterrański konsultant sprawdził, jakie zaklęcia rzucałam w ostatnim czasie – kontynuowała. – Duża ilość Ven Mortem bardzo się mu nie spodobała. I oto jestem. Tutaj. Z wami. – Rozłożyła ręce, pokazując je wszystkich zgromadzonych ludzi, a było ich wielu. – Już wiecie wszystko, co istotne dla sprawy. Przyznaję się do zabójstwa Monici Aundrin, Theodora Pystoliusa, Carla Firenzo, pięciu nieznanych mi zdrajców i Vromian oraz Eleny Strae.

Nastała cisza, ponieważ nikt nie śmiał się odezwać. Opowieść dobiegła końca, a wszystko, co miało zostać wyznane, zostało wyznane.

Moore poczynił ostatnie notatki; zapisał ostatnie linijki tekstu; dokument wydrukował. Złożył swój podpis, poświadczając o mocy urzędowej zeznań. Przesunął stos kartek pod nos więźniarki, wskazując odpowiednie miejsce na podpis. Kobieta bez słowa przejęła pióro i zamaszyście machnęła swój podpis: Daemona Luna Draagonys Aim Kathos; tuż nad datą 18 października 2017 roku. Poszerzyła uśmiech, oddając pióro Charliemu i odpychając od siebie zeznania.

– Dziękuję, pani Draagonys, za wyjaśnienia – mruknął, niedowierzając, że sprawa Daemony właśnie zaczęła chylić się ku rychłemu końcowi.

Kwestią czasu pozostawał wyrok skazujący. Sądy, pospieszane przez Radę Eterran, działały ostatnio szybko. Normalnie procesy ciągnęły się przez miesiące, a teraz w związku ze sprawą Arediusza Goethego prokuratorzy i sędziowie zapoznawali się ze sprawami zaraz po zakończeniu śledztwa i wydawali wyrok w ciągu paru dni, w zależności od tego, czy oskarżony miał zamiar się bronić, czy też nie.

Pani Draagonys pozostał tydzień życia, maksymalnie dwa.

– To ja tobie dziękuję, Moore – odpowiedziała, przerywając kotłujące się w głowie śledczego myśli. – A teraz... – Klasnęła w dłonie, przepełniona entuzjazmem. – Trochę zgłodniałam, może jakaś kolacyjka z pobliskiej knajpki? Zasłużyłam, prawda? – Puściła do mężczyzny w średnim wieku oczko, kiedy on mógł tylko zastanawiać się nad najbliższymi dniami i swoją porażką, jeśli chodziło o uniewinnienie Daemony.

*

3...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro