Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

24: Usadzona

Więzienna część głównej siedziby Centralnego Biura Wywiadowczego budziła się do życia. O godzinie siódmej głośny jazgot alarmu zegara poderwał z prycz nawet najzagorzalszych fanów spania do południa. Wydobywał się on z kilkunastu głośników rozsianych równomiernie na ścianach dwupiętrowego, wysokiego pomieszczenia.

W odpowiedzi na męczący uszy dźwięk brunetka warknęła i jęknęła w poduszkę. Zacisnęła też palce, wbijając krótkie paznokcie w pierzastą miękkość pościeli. Przyzwyczajona do samowoli nienawidziła wstawać na komendę, a tutaj musiała dostosować się do odgórnie narzuconych zasad. Usłyszała kroki i rytmiczne walenie w żeliwne drzwi celi. Metal przyjmował uderzenie i głośno przekazywał je dalej.

Łup.

Podniosła głowę, kiedy w sąsiadującym pomieszczeniu rozlało się metaliczne łupnięcie.

– Ani się waż, szmato! – zakrzyknęła.

Wiedziała, że klawisz zatrzymał dłoń centymetry od powierzchni. Wiedziała, iż na jego lub jej twarzy kwitnie wredny uśmiech. Wiedziała, że złośliwie wziął większy zamach i...

Łup.

– Zabiję... – stęknęła bardziej do siebie niż osoby oddzielonej od niej drzwiami.

Łup. Łup.

Łup.

Łup.

Strażnik zagrał na jej nerwach, po czym ruszył dalej. Zazgrzytała zębami, podciągając się do pozycji siedzącej. Rozciągnęła kark okrężnym ruchem, wyciągnęła ręce w górę, aż kręgosłup chrupnął.

Cholerne twarde materace – zawyrokowała, zeskakując z pryczy, aby zrobić parę skłonów, przysiadów i brzuszków. Od jakiegoś czasu był to jej codzienny rytuał. Pierwsza akcja, w której wzięła udział, stała się pretekstem dla Scorpiusa, aby wyciągnąć ją na poranny jogging. Wreszcie mógł się wyszaleć bez obaw o to, iż ktoś zarzuci mu, że nie pilnuje swojej żony-niewolnicy. Upał, deszcz, wichura – nic nie było w stanie go powstrzymać przed dziesięciokilometrowym biegiem.

Wykonywała ćwiczenia, myśląc właśnie o jednym z tamtych treningów. Treningu, który nauczył ją twardości i olewczego podejścia do swoich bolączek.

*

To był jeden z naprawdę gorących poranków, po wyjątkowo dusznej nocy. Zmęczona po nieprzespanych godzinach, spocona niczym przysłowiowa świnia (co dziwne, prawdziwe świnie się nie pocą) truchtała bez życia za Scorpiusem. Przebiegła przynajmniej połowę trasy. Bez pomocy adrenaliny jej tempo nie dość, że było wolne, to jeszcze nierównomierne. Draagonys od czasu do czasu wybiegał dalej, żeby następnie, w oczekiwaniu na Daemonę, wykonać serię ćwiczeń; potem pozwalał jej pognać przed siebie, dając „fory". W pewnym momencie tamtego biegu poczuła znajome uczucie; znajome i dawno niedoświadczone. Zatrzymała się, nie wierząc, że to się dzieje. Właściwie dawno nie mając okresu, zapomniała o jego występowaniu. Odetchnęła głęboko parę razy, zawiesiwszy nisko głowę i wcale nie subtelnie sprawdzając stan swojego krocza. Na ciemnoszarym materiale dresu pojawiła się bordowo-czarna mokra plama. Nie wiedziała, czy to z powodu odkrycia, czy faktycznego osłabienia natychmiast zakręciło się jej w głowie.

Za jej plecami rozległy się rytmiczne uderzenia o wysuszoną gorącem ściółkę; to Scorpius do niej dobiegł.

– I co tak stoisz? – mruknął niespecjalnie miło, rozdrażniony sztucznie przedłużonym treningiem. Jego czterdziestominutowe przebieżki ciągnęły się teraz nawet i ponad godzinę.

– Ja... – stęknęła, podnosząc głowę. Wciąż dyszała z powodu wysiłku. – Chyba mam okres – oznajmiła. Tryb przypuszczający był tutaj nie na miejscu, gdyż miała pewność. To nie mogło być nic innego.

Skrzyżowali ze sobą spojrzenia. Już widziała, że Scorpius nie pojmuje, w czym tkwi problem. Jego wyraz twarzy wyrażał kompletne niezrozumienie, a wręcz pretensje. Na treningach był wyjątkowo drażliwy, a fochy przechodziły mu dopiero po śniadaniu. To nie jej wina, że uparł się na wspólne bieganie, a ona nie była w stanie dotrzymać mu kroku.

– No i? Masz go chyba co miesiąc, czyż nie? – Pytająco uniósł brew.

– No właśnie nie.

Zarumieniła się, uświadamiając sobie, że porusza z nim właśnie ten temat. Może i byli kochankami, ale jakoś nigdy nie pomyślałaby, iż przyzna się przed nim do pewnej zmiany w tej sferze swojego życia.

– Nie? – powtórzył po niej z cieniem zainteresowania w głosie. To zainteresowanie mogła zaliczyć do tych obojętnych. Niby było, niby poświęcał jej uwagę, ale tak właściwie równie dobrze mógłby robić coś innego i jej nie słuchać. Zapewne w tej chwili spieszyło się mu na śniadanie, a następnie do lochów, do pomocy Calibrinowi.

Rozzłościło ją jego lekceważące podejście i jawna pogarda. Jego humorki wielokrotnie psuły jej nastrój. Mniejsza z tym, że później i tak wszystko automatycznie wracało do normy. Przyzwyczaiła się już do jego emocjonalnego rollercoastera, ale czasem ciężko było znieść te zmiany. Jak teraz. Ona sama była rozchwiana i pojawienie się okresu najwyraźniej zostało zapowiedziane przez organizm już tydzień wcześniej, kiedy to w szale, po kolejnej kłótni, rozbiła pięćdziesięcioletnią whisky z jego kolekcji; długo przepraszała tamtej nocy.

– Wyobraź sobie, że nie miałam go od... od... – Sama musiała się zastanowić. Kiedy to było? Jeśli podczas zamknięcia w lochach, to mogła nawet nie zauważyć, dlatego bezpieczniej założyła, iż to działo się pod koniec lutego. – Zimy... końca lutego.

– W ciąży nie byłaś – zauważył. Ten fakt ciężko byłoby przegapić. Zaplótł ręce na piersi, oceniając ją z góry na dół. – Wydobrzałaś, a twój organizm stwierdził, że to dobry czas na potomstwo?

– Najwyraźniej – zgodziła się.

Wraz z okresem nadeszły obawy. Wzrosło ryzyko wpadki. Czasem zapominała o przyjmowaniu eliksiru, teraz musiała się zacząć pilnować.

– Więc przekonaj swój organizm, że to jednak zły czas. – Scorpius wzruszył ramionami. Spojrzał w dal, w stronę głębi lasu. Wyraźnie chciał już ruszać, a konwersacje interesowały go mniej niż stopniały na wiosnę śnieg. – Biegniemy dalej.

– Mam... – Daemona spojrzała sugestywnie w dół. – Biegnąć w takim stanie? Czuję się dziś słabo. Może po prostu wrócę do zamku, a ty dokończ?

Nie znosiła, gdy uśmiechał się w ten sposób: pobłażająco-złośliwy. Wiedziała, co zaraz powie, nie była więc zaskoczona jego kwestią.

– Okres to nie choroba. Masz. – Ściągnął bokserkę i rzucił w stronę kobiety. – Zawiąż w pasie. Pomyśl, że im szybciej pobiegniesz, tym szybciej skończysz.

– Ty... mówisz poważnie... – westchnęła z rezygnacją. Przebiegła połowę trasy, a kosztowało ją to wiele wysiłku. Była zmęczona i tylko marzyła o powrocie do chłodniejszego pokoju. – Nie przyjmujesz do wiadomości, że mogę nie dać rady?

– A czy jeśli podczas akcji dostaniesz okresu, to powiesz wrogom: „sorry, dziś nie możecie mnie atakować, bo mam okres"?

– To nie to samo. To nie akcja, a twój wymysł. Wcale nie chciałam z tobą trenować.

– Ja też wcale nie chcę z tobą trenować, ale robię to dla twojego dobra, żeby żaden z buntowników nie zrobił ci krzywdy. Myślisz, że któregoś z nich będą obchodzić twoje damskie bolączki? – Draagonys gęsto gestykulował, przedstawiając swoje racje. – Myślisz, że jak pójdziesz do Przewodnika w dniu akcji i mu powiesz, że cię brzuszek boli, to on coś z tym zrobi? Znajdzie dla ciebie zastępstwo? On nie dba o ciebie i jeśli zginiesz, to się specjalnie nie przejmie. Nie jesteś mu już potrzebna. Ja cię w tej chwili nie proszę – warknął – ja ci każę wziąć dupę w garść i, kurwa, dokończyć trening. Zrozumiałaś?

– Tak... – wycedziła przez zaciśnięte szczęki, przełykając cisnące się do gardła łzy – ...Scorpiusie.

Pięć kilometrów – pomyślała. Aż pięć... Tylko pięć – poprawiła się po namyśle; powinna przecież dostrzegać pozytywy. Zmięła koszulkę Scorpiusa w dłoniach, po czym, zgodnie z jego życzeniem, przewiązała ją sobie w pasie tak, że szerokie ramiączka oplatały miednicę, a część z tułowia zakrywała bezustannie powiększającą się plamę pod pośladkami. Nienawidziła go za to, że musiała go słuchać.

Im szybciej pobiegnę, tym szybciej będę w domu – sparafrazowała jego słowa. Miał rację. To jak ze zrywaniem plastra – im szybciej, tym krócej boli. Rzuciła mu pełne jadu spojrzenie i ruszyła biegiem, zmuszając nogi do ponadprzeciętnego wysiłku. W głowie cały czas tłukły się jej własne myśli: dasz radę, dasz radę, dasz radę. Na początku nie było tak trudno. Biegli równo, ramię w ramię. Trochę zwolnił, ale przynajmniej nie musiał na nią czekać. Powoli po ciele rozlewało się coraz większe osłabienie; później dołączył tępy ból w podbrzuszu.

To tylko twoja psychika. Tylko psychika. Wcale cię nie boli. Sama przywołujesz te objawy. Wmawiasz sobie, że nie dasz rady, że będzie tylko gorzej. Walczyła sama ze sobą. Zwolniła, ale gdy zobaczyła oddalającego się Scorpiusa, wezbrała w niej wola walki. Nie miała zamiaru pozwolić mu po raz kolejny naigrywać się z niej, bo jest słaba, bo jest kobietą, bo tyle w życiu przegrała, bo nadaje się tylko do siedzenia w domu i opieki nad dziećmi. Skądś wyciągnęła resztki sił, aby go dogonić. Nagrodą dla niej był jego nieoczywisty, krótki uśmiech. Nie musiał mówić, że był z niej dumny.

Od tamtego biegu, gdy walczyła ze zmęczeniem, bólem i dyskomfortem, rozpoczęła swoja fizyczna przemianę, aby nigdy więcej w niczym nie odstawać od wrogów i samego Scorpiusa.

***

Siódma piętnaście.

Przez prostokątną szparę z klapką wsunięto głęboki talerz, a pani Draagonys wykonała ostatnie podciągnięcie na metalowej poręczy górnej pryczy. Z gracją wylądowała bosymi stopami na ziemi.

Na śniadania zawsze dostawała jedno z trzech dań: owsiankę, jajecznicę (nieznającą soli i pieprzu) bądź suche dwie kromki z szynką, serem lub dżemem. Uważała, że wszystko bez wyjątku smakowało jak rozmiękła lub sucha tektura. Równie dobrze mogli podawać tekturę, nie zrobiłoby to różnicy. Teoretycznie powinna się cieszyć, że dają jej cokolwiek, z drugiej jednak strony jej eterrańska duma burzyła się przeciwko tak niskim standardom. Będąc oskarżoną o morderstwa nie powinna liczyć na luksusy, ale nie miałaby nic przeciwko, gdyby troszkę jednak się postarali. Wszakże sól nie była droga.

Ty razem dostała owsiankę. Westchnęła. Wzdychała dużo i często. Gdy nie spała i nie uczestniczyła w przesłuchaniu, wzdychała średnio trzy razy na godzinę. Ot, taka rozrywka na długie bezczynne dni; sposób na wyrzucenie z siebie całego tego zawodu spowodowanego beznadzieją położenia.

Zdjęła z okienka śniadanie, zaniosła na kwadratowy stolik i usiadła na dolnej pryczy. Nie miała współlokatorki. Moore na to nie pozwalał. Miała wrażenie, że nie ufał jej do końca i wietrzył jakiś podstęp. Może to tylko wrażenie... Wydawał się przejęty jej losem, kiedy nie marszczył brwi w podejrzliwym wyrazie. Zacisnęła palce na drewnianej łyżce. Miękkie drewno w teorii nie powinno stanowić zagrożenia dla jej – i odwiedzających ją gości – życia. W teorii. Daemona, jako inteligentna istota, wiedziała, że nie potrzeba broni, aby stać się niebezpiecznym. Od czego ma się zęby? Wystarczyło wgryźć się znienacka w odsłonięty, niezabezpieczony fragment ciała przeciwnika; one wystarczyły, aby przegryźć skórę i rozszarpać tętnicę. Gdyby też chciała pozbawić siebie życia, na pewno nie użyłaby w tym celu łyżki. Do tego także mogły posłużyć zęby. Odgryzłaby sobie język i po problemie. Nie zdążyliby zareagować. Jednak nie tego chciała. Zamierzała dokończyć historię i z godnością poddać się karze.

Jakby jadła napęczniały papier. Skrzywiła się, memłając między zębami a językiem kluskowatą, rozmiękłą, papkowatą owsiankę. Robiła przerwy, co by nie zwrócić wszystkiego na talerz. W swoim korycie nie powinno się paskudzić.

Za drzwiami celi rozgorzało poruszenie. Minęło kolejne piętnaście minut, a to oznaczało...

– Prysznic! Podejdźcie do drzwi! – krzyczała wartowniczka. – Ręce nad głowę!

Daemona wykonała polecenie, z niesmakiem wgapiając się w klamkę. Podczas jej nieobecności ktoś sprzątał. Przewracał do góry nogami jej idealnie poukładany świat. Przestawiał stolik pod ścianę, a drugie z łóżek ścielił, jakby nie mógł zrozumieć, że ona korzysta z obu. Książki zbierał z podłogi i układał w zgrabny stosik na parapecie. Nie znosiła, gdy ktoś dotykał jej rzeczy, nawet jeśli nie były do końca jej. Zapewne ten ktoś przeczesywał każdy kąt w poszukiwaniu przedmiotów, których w celi być nie powinno. Kobieta nie obawiała się, że coś znajdą, gdyż tylko głupiec próbowałby ją wyciągnąć w tak mało dyskretny sposób.

Zamek szczęknął, a drzwi otwarły się na oścież. Kobieta w czarnym uniformie najpierw podeszła ostrożnie z elektrolaską wyciągniętą przed siebie, aby spiąć nogi więźniarki kajdanami, po czym wskazała w charakterystyczny sposób: idź. Klawisze, mimo iż przyzwyczajeni do obecności eterran, bali się magii, być może nie do końca ufając wszystkim środkom zapobiegawczym, jak tytanowe kajdany, tytanowe wstawki w szkielecie więzienia oraz wszelkim zabezpieczeniom elektronicznym zainstalowanym w pomieszczeniach i na korytarzach. Czuli respekt do siły, której nie pojmowali. W swoich fobiach wydawali się Daemonie wyjątkowo prymitywni.

Pani Draagonys ruszyła przed siebie, żeby wraz z innymi uwięzionymi kobietami (w ilości o wiele mniejszej niż ta mężczyzn) stworzyć wężyka sunącego leniwie, jedna zakuta noga za drugą zakutą nogą do przodu, wzdłuż balkonowej barierki. Brzdęk metalu uderzającego o metal oraz łańcuchów sunących po betonowej podłodze tworzył hałas wzmocniony akustyką wysokiego pomieszczenia, przez który nie przedzierał się żaden głos. Kajdan zdobiących stopy była ponad setka. Stopy należały do morderców, złodziei, zwolenników Arediusza, przemytników i innych czekających na wyrok, a także – jako osoby podejrzane – uczestniczących w przesłuchaniach. Była też garstka imigrantów, czekających na odpowiednie pozwolenia – oni musieli być najpierw „prześwietleni" i sprawdzeni, bo ludzie nie chcieli mieć za sąsiadów terrorystów i innych degeneratów. Mężczyźni mieli swoje cele oraz dużą łazienkę na niższym piętrze, gdyż tam było więcej miejsca, aby pomieścić taką ilość więźniów oczekujących na zakończenie spraw.

Stopa za stopą. Istota za istotą. Powietrze aż iskrzyło od skumulowanej energii podsycanej złością tudzież resztą skrajnych emocji. Mimo niewielkiej zawartości eteru w powietrzu niemagicznej części świata, on ściągał do nabuzowanych niepowodzeniem ciał, a z nich zaś nie znajdował ujścia.

Łazienka, jedyna na górnym piętrze, była wspólna dla wszystkich kobiet. Procedura nie zaskakiwała prostotą. Wejść do łaźni. Rozebrać się do naga po oswobodzeniu z kajdan (przez pokryte tytanem ściany dalej nie dało się używać magii). Wrzucić brudne ciuchy do koszyka. Odebrać porcję żelowego mydła od jednej ze strażniczek. Stanąć pod prysznicem. Dokładnie się umyć. Wysuszyć się czystym, szorstkim, szarym ręcznikiem. Odebrać świeże ciuchy. Ubrać się i udać po swoje tytanowe zabezpiecznia. Wrócić do celi.

Strażniczka przy koszu na brudne ubrania zdjemowała tytanowe kajdany każdej osobie ustawionej w kolejce. Daemona ściągnęła z grzbietu przepoconą, bawełnianą, żółtą bluzę. Wyszła ze spodni o tym samym kolorze. Rzuciła ubrania na kolorową, skotłowaną i śmierdzącą utlenionym potem stertę. Wszyscy nawzajem znali swoje grzechy, ponieważ kolor więziennego uniformu przekazywał informację, dlaczego dana osoba znalazła się w tym miejscu. Barwa stroju definiowała też sposób postępowania z więźniem, i tak na przykład zieloni – imigranci – byli traktowani najłagodniej, czerwoni – seryjni mordercy i gwałciciele – najczęściej obrywali elektrycznymi laskami, a cała reszta w żółtych szatach – mordercy o wątpliwych motywach zbrodni, słudzy Arediusza, którzy nie zdążyli się rozkręcić oraz złodzieje, przemytnicy i bandyci – dostawała to, na co zasługiwała na podstawie obecnego zachowania.

Przeszła pod wskazany prysznic. Gdy tylko stanęła w odpowiednim miejscu, letnia woda, czasami przeplatająca się z zimną, wytrysnęła na szczupłe, zgrabne ciało, mocząc mleczno-czekoladową skórę oblekającą smukłe mięśnie i wystające kości. Oparła się o kafelkową ścianę, zaciskając zęby za każdym razem, gdy lodowaty bicz smagał naskórek. Garścią mydła natarła skórę, a to, co zostało, wmasowała w splątane, skołtunione loczki. Piana ze zwykłego glicerynowego mazidła zaczęła się mieszać z czystą wodą, spływając wirującym strumieniem do odpływu. Kobieta pozwoliła sobie na niedbały masaż skalpu połączony z rozczesywaniem za pomocą palców sięgających za uszy włosów, w teorii mający doczyścić i rozdzielić kosmyki. Jej włosy przypominały w ostatnim czasie siano. W posiadłości Pystolliusa, a później Goethego, zwykła używać specjalnych maści, olejów i odżywek, zapewnianych na początku przez Oriona, a później Scorpiusa. Nie pozwalali jej chodzić z gniazdem na głowie. Tutaj, w więzieniu, dostawała tylko przesuszające skórę i włosy najtańsze mydło. Szkoda, bo miała nadzieję na lepszy wygląd w czasie neutralizacji, wszak odbyć się miała ona na oczach kilkunastu świadków.

Kap.

Kap.

Kap.

Ostatnie krople rozbryzgały się u jej stóp. Chłodne powietrze owiało mokrą sylwetkę. Gęsia skórka wstąpiła na nagie ramiona, uda, łydki, plecy i brzuch. Niczym pies potrzepała głową, a następnie zmierzwiła włosy, pozbywając się nadmiaru wilgoci.

Usłyszała ostre gwizdnięcie i powlekła się po ręcznik wraz z nowym kompletem ubrań więziennych (jak zawsze sztywnych i śmierdzących środkami dezynfekcyjnymi). Po osuszeniu ciała, założyła bieliznę, bluzę i spodnie na siebie. Były trochę luźne, ale mniejszych nie mieli. Cieszyła się, że przynajmniej nie wiszą na niej jak worek, krępując ruchy; niższym kobietom majtały się w okolicy kostek.

Umyła zęby, przygotowując się na dalszą część dnia. Przed wyjściem została zakuta.

Człap. Brzdęk.

Człap. Brzdęk.

Człap. Brzdęk.

Przekroczyła próg celi.

Człap.

Człap.

Człap.

Położyła się na dolnej pryczy.

Drzwi walnęły o futrynę, a zamek jęknął.

Zamknęła oczy, żeby obudzić się dopiero na obiad.

***

Ulice miasta zalało słońce, tak rzadko widywane w tej okolicy. Londyn zwykł tonąć w mglistej wilgoci oraz strugach deszczu. Przechadzała się po zatłoczonych ulicach. O tej porze ludzie wychodzili na lunch, opuszczając budynki wielkich korporacji, aby udać się do mniej lub bardziej znanych restauracji o przyzwoitych cenach przedpołudniowego posiłku.

W swojej pogoni za karierą, zapatrzeniu w rzeczy materialne oraz ogólnym pośpiechu niewiele różnili się od eterran sprzed najgorszych lat wojny domowej. Daemona pamiętała, jak wraz z ojcem odwiedzała zatłoczone miasta, gdy ten potrzebował coś załatwić. Zabierał ją przy okazji na lody oraz do sklepu zabawkowego. Rozpieszczał swoją jedyną córeczkę. Wtedy też na ulice wyległy tłumy, jedyną i najważniejszą jednak zmianą był stosunek wędrowców do jej osoby. Eterranie się gapili, a ludzie... jakby jej nie widzieli.

Było ich wielu. O różnym statusie społecznym. Cały przekrój kolorów. Najwięcej białych, trochę mniej czarnych oraz pojedynczy żółci ludzie. Może właśnie dlatego nie zwracała na siebie uwagi? Wśród eterran wyróżniała się niczym czarna owca w białym stadzie.

Jesienny, chłodny wiaterek przyniósł ze sobą zapach smażonego mięsa. Ależ była głodna. Szkoda, że nie miała ludzkich pieniędzy. Z tęsknotą spojrzała na budkę z napisem „Kebap" na szyldzie, w której dwóch żółto-brązowych mężczyzn o ciemnej oprawie oczu i równie ciemnych włosach przygotowywało mieszankę mięsa i warzyw w naleśniku. Zawiedziona ruszyła dalej, aby trochę pozwiedzać.

Architektura ludzi wydawała jej się bardzo prymitywna. Wysokie, prostokątne budynki w szarych kolorach przypominały te stawiane przed okresem hydrzej ospy. Jedynymi kolorowymi elementami były szyldy i reklamy, a tych było wręcz za dużo. Wyzierały z każdego okna, każdej witryny, zwisały ze ścian, a nawet zostały wymalowane na chodniku. Gdzie nie popatrzyła, stamtąd krzyczały banery o potrzebie zakupienia danego (wręcz niezbędnego do życia) przedmiotu, oferowały ubezpieczenia, zapraszały na koncerty. Daemonę, eterrankę, która przez ostatnie siedem lat nie widziała reklamy innej niż ta w czarno-białej gazecie, natłok informacji oszałamiał. Nie tylko oczy odczuły ból bombardowania bodźcami. Uszy wręcz cierpiały. Samochody trąbiły i szumiały, ludzie rozmawiając, przekrzykiwali się nawzajem, psy ujadały, a ekipy budowlane, porozkładane prawie na każdym skrzyżowaniu, waliły młotami, tłukły się pneumatycznymi, mechanicznymi potworami, a także gwizdały na przechodzące przedstawicielki płci pięknej.

Zbyt głośno... Za dużo tego... – myślała, przyspieszając. Miała nadzieję, że gdzieś znajdzie wyjście, może jakiś park? Kręciła się w kółko, próbując dostrzec jakiś drogowskaz, ale oprócz tablic z nazwami ulic nie dojrzała nic pomocnego. Biegła, mijając ludzi, ale oni się pchali, jakby jej nie widzieli. Próbowała wyminąć kobietę gadającą przez telefon, ale... ta przeszła przez nią, jakby jej nie było. Co? Co się dzieje? Przestraszyła się, spojrzawszy w dół. Jej postać, nie dość, że była naga, to jeszcze pół przezroczysta. Co? Co? Chcę wrócić!

Pochłonęła ją ciemność.

***

Niczym nietłumione promienie słońca postanowiły wpaść bez zaproszenia do jednej z cel w Centralnym Biurze Wywiadowczym. Celi małej, skromnej, biednej, ale bezpiecznej. Każdy z czterech kątów był o niebo lepszy od poprzedniego więziennego lokum Daemony Draagonys, kiedyś Sathany. Tutaj czuła się przynajmniej pewnie, gdyż nic nie powinno jej zaskoczyć, a o pożywienie nie musiała konkurować ze szczurami. Odkąd trafiła do celi, jej psychika złagodniała. Otuliła się kocem z przeświadczeniem o bezpieczeństwie.

Promyczek ugodził w zamkniętą powiekę, która drgnęła, jakby próbowała odgonić intruza. Próżny trud. Walka z cieniami, tak jak i światłami nie miała najmniejszego sensu. Postać mruknęła pod nosem, wyciągając poduszkę spod głowy, aby zakryć nią twarz.

Lepiej.

Postanowiła skraść jeszcze parę cennych minut snu; pośniadaniowej drzemki.

Trzynasta.

Główne okratowane wejście na blok zostało otwarte, a zawiasy zaskrzypiały od ciężaru skrzydła drzwi.

Zaspana podniosła rozczochraną czuprynę w momencie, w którym przez otwór wsunął się obiad wraz z kompotem na plastikowej zastawie. Jedzenie nie miało zapachu. Obiady także smakowały tekturą. Westchnęła pierwszy raz między godziną trzynastą a czternastą. Usiadła na brzegu wyleżanego przez setki więźniów materaca i przetarła oczy.

Jeszcze tylko parę dni – stwierdziła, nim podźwignęła się, aby zabrać porcję obiadu. – Parę dni i zakończy się cały ten cyrk. Była nadzwyczaj pozytywnie (w obecnej sytuacji) nastawiona do czekającego ją rytuału. Nie miała żadnych wątpliwości, iż zeznania zaprowadzą ją na drugą stronę.

Na talerzu konało mielone mięso, suche niczym papier; ziemniaczki, które masełka nigdy nie miały zobaczyć oraz groszek z marchewką – niedogotowany i twardy.

Złorzecząc w myślach na kucharza, Daemona oddzieliła od siebie mięso, groszki, marchewki i ziemniaki. Nie mogły się ze sobą stykać. Nigdy. Każdą część posiłku uformowała w idealnie okrągłą kupkę. Kiedy talerz podzielił się na cztery części, dopiero wtedy zaczęła jeść. Powolutku. Po równej części z każdego stosiku.

Mięso. Marchewka. Ziemniaki. Groszek.

Mięso. Marchewka. Ziemniaki. Groszek.

Mięso. Marchewka. Ziemniaki. Groszek.

I tak do wyczerpania, kalecząc swe podniebienie tekturowym smakiem. Kucharz nigdy nie słyszał o soli i pieprzu. Tego była pewna. Wolała kuchnie spod pracowitych rąk niewolników. Służący przynajmniej mieli smak i gust. Znali się na gotowaniu, bo właśnie do tego i wielu innych zadań szkolono ich od urodzenia. Z pewnością niewolnicy dogotowaliby ten pieprzony groszek, żeby piaskową suchością nie tkwił między zębami – tego także była pewna.

Kolejny punkt dnia został zaliczony. Wciąż jej żołądek wypełniała pustka, jednak odrobinę mniejsza. Głód towarzyszył Daemonie przez większość dnia. Przywykła. Tak samo jak przywykła do chłodu coraz częściej zaglądającego przez nieszczelne okno i ciągnącego od podłogi. Minęła połowa października, zbliżał się dzień pamięci o zmarłych, a to oznaczało, że tylko półtora miesiąca wystarczyło, aby spadł śnieg. Czasem pojawiał się wcześniej, nawet i w listopadzie. Tam, skąd pochodziła, zimy rzadko obfitowały w puchaty śnieg, mocno go skąpiąc.

W oczekiwaniu na przesłuchanie postanowiła poczytać książkę. Ułożyła się wygodnie na boku, po zaciągnięciu do łóżka swojej aktualnej partnerki „Esencji Cierpienia" autorstwa kobiety niemagicznego pochodzenia: Scarlet Hannah. Miała nadzieję skończyć lekturę przed wyrokiem, jednak zawsze coś jej przeszkadzało we wciągnięciu się w fabułę; a to badanie lekarskie, a to badanie psychiatryczne; a to przesłuchanie. Doszła dopiero do pięćdziesiątej strony, a pozostało ich jeszcze ponad czterysta. Przez takie tempo wątpiła, że zdąży przed neutralizacją. Nie żeby się nie starała. Starała się bardzo, ale gdy nachodziła ją ochota na składanie literek w spójną całość, kogoś innego nachodziła ochota na przeszkadzanie. Jak żyć w tak złośliwym świecie?

I tym razem się nie zawiodła na wredocie losu.

Za drzwiami celi usłyszała poruszenie. Dialog między strażniczką a osobą dobrze jej znaną. Ten dziewczęcy głosik poznałaby wszędzie. Głosik wyraźnie wypowiedział: Daemona Draagonys, co tylko utwierdziło szatynkę w domysłach. Niewiele osób nazywało ją jej obecnym nazwiskiem, bo w aktach dalej była Daemoną Luną Sathaną Aim Vrom.

Westchnęła po raz drugi w tej godzinie. Nie z rozczarowania. Ot tak, po prostu. Bardzo się cieszyła na wizytę tego konkretnego gościa.

Włożyła wizytówkę Moore'a między kartki książki, znacząc stronę, na której skończyła, nawet nie zaczynając. Niemniej – czuła wewnętrzną ekscytację odwiedzinami, bo z pewnością miała właśnie z nimi do czynienia. Rzuciła tom w miękkiej oprawie na drugi koniec łóżka. Usiadła, oczekując przybycia gościa.

Parę sekund później drzwi celi zostały otwarte, a w skromne, więzienne progi wkroczyła Shantala.

Nie widziały się od pamiętnej nocy, kiedy to idealnie opracowany plan Goethego rozsypał się w gruz, proch i pył. Minęły dwa tygodnie i mimo że wydawać mogło się, iż to krótki okres, rudowłosa eterranka rozkwitła jak kwiat, który tłamszony przez chwasty, nagle otrzymał pokaźną dawkę światła. Blada cera zaróżowiła się, policzki odzyskały jędrność, a poobgryzane wargi zmiękły. Krwistoczerwone włosy lśniły niczym nietłumionym blaskiem, układając się w zgrabne fale. Przez smukłą szyję nie prześwitywały naczynia krwionośne, chrząstki i mięśnie. Jedynym, co nie uległo zmianie, był wyraz twarzy, smutny o opadniętych kącikach ust i oczach, których blask zaginął miesiące temu i jeszcze się nie odnalazł.

Dziewczyna stała w progu, jakby nie do końca wiedziała, co powinna zrobić. Daemona rozwiała jej wątpliwości, decydując za nią. Z werwą podniosła się z pryczy i po trzech krokach znalazła się przy przyjaciółce, oplatając chude ciałko ramionami. Panna Aundrin odpowiedziała na uścisk, wtulając twarz w obojczyk pani Draagonys.

Trwały tak parę sekund, nim odwiedzająca wreszcie przemówiła.

– Pozwolili mi na odwiedziny.

– Widzę – kiwnęła Daemona, odsuwając się na długość ramion.

– Dosłownie pięć minut. Później idę na przesłuchanie. Mają kolejne pytania... – Shantala skrzywiła się nieznacznie. Eterranki siadły ramię w ramię na jednym z materaców. – Bez przerwy mnie tutaj ściągają. Każą opowiadać, a ja niewiele wiem... Pytają i pytają... Po co? Dlaczego? Czy coś mówili? Mam już tego dość... A ja nic nie wiem... nie wiem...

– Przynajmniej nie siedzisz w więzieniu – zauważyła brunetka.

– Przepraszam... nie to miałam na myśli... – jęknęła Shantala, jakby popełniła największą gafę w swoim życiu. – Wiesz, że ci współczuję – tłumaczyła. – Przecież wiem, co musisz tutaj przeżywać. I... i... Co przeżywałaś tam... Słyszałam, do czego cię zmuszali...

– Spokojnie. – Daemona uśmiechnęła się uspokajająco. – Tylko żartowałam. A tamto już za nami. Nie wróci.

Ich dłonie leżały splecione między udami w jeansach oraz tych w więziennym uniformie. Palce drgały nieznacznie ze zdenerwowania. Wcześniej i jedna, i druga wiedziały, o czym chciałyby porozmawiać w takiej sytuacji jak ta, lecz gdy do niej doszło, języki splotły się na znak protestu. I dobrze. Milczenie też świetnie oddawało emocje: tęsknotę, strach, żal, radość.

Daemona wpatrywała się w dłonie; ich ułożenie. Brakowało jej tego gestu. Był bardzo intymny. Wyrażał ogromną bliskość. Podniosła głowę, żeby natrafić na niebieskie tęczówki ostatniej żywej kobiety z rodu Aundrin. Na niej kończyła się linia czystej, nieskażonej krwi. Pani Draagonys słyszała, że jej bracia, Rorge i Liam, polegli podczas bitwy. Nie miała już nikogo: ani rodziny, ani ukochanego.

– Powiedzieli, że znaleźli ciała Penelopy, Zahariasha i... – Daemona powiedziała pierwsze, co wpadło jej do głowy, urywając przed ostatnim imieniem.

– Słyszałam... Już są we właściwym miejscu. Po lepszej stronie.

– Cieszę się... naprawdę. Ja niedługo też... do nich dołączę.

– Wiem, Daemono. Wiem. Modlę się do bogów, żeby tak właśnie było.

Obie pochyliły czoła, stykając się skroniami.

– A co u ciebie?

– Jestem w ciąży – poinformowała głucho Shantala.

Daemona ścisnęła mocniej dłoń panny Aundrin. Współczuła przyjaciółce. Sama nie wiedziała, co zrobiłaby w takiej sytuacji jak ta. Zapewne by się załamała. Ciąża ponadto oznaczałaby dłuższe oczekiwanie na wyrok. Gdyby urodziła dziecko Scorpiusa... bałaby się przejść na druga stronę. Nie mogłaby go zostawić. Co tak właściwie by z nim zrobili? Oddali G'Nosiemu? Z pewnością właśnie on otrzymałby propozycję przygarnięcia praprawnuka. Może nawet podjąłby się opieki nad maleńkim krewnym.

Elena nie rzucała słów na wiatr. Shantala i parę innych dziewczyn faktycznie zostało matkami dla dzieci ślepców. O tym, że dzieci i ich rodzicielki znajdowały się w zamku, dowiedziała się dopiero pod koniec całego koszmaru. Wcześniej nie miała pojęcia. W ogóle nie przyszło jej to do głowy.

– Przykro mi. – Głaskała kciukiem delikatną skórę przyjaciółki. – Co zamierzasz z nim zrobić?

– Z nimi – poprawiła. Ona, jak i jej matka, mogły poszczycić się wyjątkową płodnością. – A jak myślisz? – prychnęła ruda, żeby następnie westchnąć. Buta i uległość jednocześnie. – Zapewne oddam. Komuś. Nieważne komu. Bylebym ich nie oglądała. Nie chcę, żeby przypominały mi o tym koszmarze. Nie chcę, żeby przypominały mi o sposobie, w jaki zostały poczęte. Nie kochałabym ich, Daemono. Nawet teraz czuję, że nic mnie z nimi nie łączy.

– Jesteś dobrą osobą.

Daemona zbliżyła się, obejmując przyjaciółkę. Dała jej to, czego ta potrzebowała najbardziej – wsparcie. W takich sytuacjach nie powinno się wprowadzać matki w wątpliwości i wyrzuty sumienia. Sama nie chciałaby tego dla siebie, stając kiedykolwiek przed podobną decyzją.

– Tak, jak ty...

Drzwi stęknęły, a przez próg przechyliła się strażniczka.

– Pani Aundrin, czas minął – powiedziała, po czym zniknęła za futryną.

– Muszę iść.

Nie wiedzieć czemu Daemonę słyszącą te słowa ogarnęła panika. Odczuwała przecież spokój, a nagle coś się zmieniło.

Znów miała zostać sama. Sama z własnymi myślami i obawami. Radzić sobie z rzeczywistością na własną rękę, nie plątając nikogo więcej. Poczuła, jak nieznośna gula rośnie w gardle, oczy zaś zaczęły podszczypywać. Tak dawno nie płakała.

– Shantala... – zadrżała, doświadczając objawów strachu. Spoconymi dłońmi zatrzymała rudowłosą. – Obiecaj, że przyjdziesz... kiedy... no wiesz... Nie chcę być sama.

Tak bardzo nie chciała być sama. Wcześniej sobie nawet nie uświadamiała, dopiero wizyta przyjaciółki coś w niej przełamała. Złamała żelazny upór.

– Wiesz już, kiedy? – dopytała Shantala, wstając.

Daemona nie do końca wiedziała kiedy. To też przerażało.

Pragnęła się uspokoić. Poderwała się z miejsca i rozpoczęła spacer po celi. Wiedziała, że niepokój ją nakręca; że niewiele brakuje do wybuchu; napadu.

– Niedługo dojdę do epilogu mojej opowieści – mówiła szybko. – Nie zostało wiele czasu. Myślę, że to kwestia tygodnia... – zawahała się. – Dwóch... Śnieg nie zdąży spaść. Chciałabym zobaczyć śnieg... – przystanęła przy oknie, spowalniając oddech.

Za szybą jesienne słońca podkreślało złoty kolor liści na nielicznych drzewach pośrodku miasta. Zachodzące, padało na twarze ludzkich przechodniów, nieświadomych tego, jak blisko byli zagłady.

– Przyjdę. – Brunetka spojrzała za siebie. – Przejdziemy przez to razem. Trzymaj się, Daemono.

– Ty także, Shantalo.

Szczęk zamka pożegnał rudą pannę Aundrin. Więźniarka opadła na pryczę, nie mogąc powstrzymać drżenia ciała. Trzęsącą się od emocji dłoń uniosła do ust. Przypomniała sobie jeden z ostatnich beztroskich dni, które dane jej było przeżyć z Shantalą.

***

– Nie mogę uwierzyć, że on zostawił nas same. – Shantala zaśmiała się perliście, gdy za arystokratą trzasnęły drzwi.

– Najwidoczniej nie chce po raz kolejny wysłuchiwać twojego wywodu na temat długości członków członków krzewicieli tradycji – zawtórowała jej Daemona, również nie pozwalając szerokiemu uśmiechowi zejść z twarzy. – Może nie ciekawi go to tak, jak nas.

– A może wpada w kompleksy, słysząc o trzydziestu centymetrach Crowa? – Sprytna Aundrin spojrzała znacząco na przyjaciółkę, a ta poczuła ciepło na policzkach. – To jak z nim jest? Poszedł... opowiadaj!

W odpowiedzi dostała tylko pełne niedowierzania kręcenie głową. Gospodyni małego lokum Draagonysa wstała z łóżka, aby podejść do barku z alkoholem. Scorpius pozwolił jej na małe uszczuplenie jego zapasów, za co była mu ogromnie wdzięczna. Czekał je babski wieczór – coś nie do pomyślenia, biorąc pod uwagę niewolę, w której się znajdowały. Przygotowała dwie szklaneczki, które jednym prostym zaklęciem wypełniła lodem, ten zaś zatopiła w szmaragdowej wódce z granatu. Całość doprawiła świeżą, zerwaną tego samego dnia z ogrodowego krzewu, cytryną. Jeden z drinków wręczyła przyjaciółce, wygodnie rozłożonej na łóżku. Położyła się naprzeciwko niej, uśmiechając się uprzejmie.

– No wiesz co? Mi nie opowiesz? Co z ciebie za przyjaciółka? Ciekawi mnie, co pan sztywny trzyma w spodniach i czy to coś jest tak samo sztywne jak on. – Shantala drążyła temat, jak miała zawsze w zwyczaju. Daemona wciąż pamiętała, jak tamta przez tydzień wypytywała o Rodiana i ich pierwszy raz. Tak samo uparta potrafiła być, jeśli chodziło o załamania i problemy Vromianki. Czuła się w obowiązku, aby znać każdą bolączkę przyjaciółki. Za to Daemona ceniła ją najbardziej. – Ej... powiedz chociaż, czy jest dobry w te klocki. Pożąda cię. Widzę to wyraźnie, więc zakładam, że powinien chociaż trochę się starać.

– Shantalo... – Daemona zachichotała. Coś musiało być na rzeczy, jeśli inna osoba mogła dostrzec w czasie pięciu minut chociaż jedno pożądliwe spojrzenie.

– Mów!

Panna Aundrin poprawiła się na łóżku, pociągając solidny łyk alkoholu. Tego wieczoru chciała zaszaleć i koniecznie nie wrócić trzeźwa do burdelu.

Po raz drugi pani Draagonys pokręciła głową. Niespodziewane, że w czasie wojny domowej, podczas rozmów mogły dominować tak błahe tematy jak umiejętności seksualne partnerów. W sumie... sama też nie miała ochoty zagłębiać się w mrok aktualnych czasów. Takie wieczory były właśnie po to, aby wyluzowała i zapomniała. Wzięła przykład z przyjaciółki, przykładając szkło do ust. Przez chwilę zastanawiała się, o czym mogłaby opowiedzieć, w tym czasie sącząc ostry napój. W końcu przełknęła.

– Zaspokaja moje potrzeby. Często to robimy. – Wzruszyła ramionami, bagatelizując swoją wypowiedź. – Jest, no... dobrze. Chyba normalnie.

– Krępuje cię rozmowa o seksie? – zauważyła ta druga. – Wypij więcej. Do dna. Na raz. – Uniosła swoją szklankę, a Daemona powtórzyła gest. – Dwa, trzy!

Alkohol gładko prześlizgnął się przez kobiece gardła, nie odbijając się na gładkich obliczach skrzywieniem. Scorpius kupował trunki z wyższej półki, bez dodatku przyspieszaczy fermentacji, które tylko psuły smak.

– To długiego ma? – męczyła Shantala.

– Shantala... – Panna Aundrin uniosła brwi i wyszczerzyła zęby, słysząc wstyd w tonie przyjaciółki.

– Czyli krótkiego... – westchnęła ruda, wplatając grobową nutę w swój ton.

– Normalnego! – obruszyła się natychmiast Daemona, dając się złapać w pułapkę.

– Zrobię kolejne drinki! – zaproponowała Shantala, praktycznie wyrywając szklankę z rąk Daemony.

Taka pełna życia – pomyślała Daemona, obserwując przyjaciółkę. Z pewnością cieszyła się, mogąc po raz kolejny opuścić burdel. Zdarzało się to rzadko – raz na parę tygodni, a najczęściej raz na tydzień, dwa. Wtedy, gdy Scorpius i Arediusz zgadzali się na odwiedziny. Były jeszcze wyprawy pod mur, gdzie ślepcy wykorzystywali zgromadzony w kobietach eter do sobie tylko znanych celów. Obstawiała, że osłabiali działanie zaklęć ochronnych, aby zniszczyć granicę. Po cóż innego mieliby rzucać czary? Shantala wspominała, że trwało to długie godziny, a powtarzano cały rytuał mniej więcej raz na trzy dni. Twierdziła, że po wszystkim zawsze czuła się wykończona, więc Krzewiciele potrzebowali dużo eteru.

– Proszę.

Rudowłosa wyciągnęła szklankę z trunkiem przed siebie, a brunetka objęła dłonią chłodne szkło. Od razu wzięła kolejny łyk.

– Masz jakieś ciekawe wieści? Plotki? – zagadała Daemona. Mogły rozmawiać swobodnie, gdy Draagonysa nie było w pobliżu.

– Podobno moi bracia pracują po szesnaście godzin dziennie. Podobno wywożą ich po szóstej rano, a do zamku odstawiają po dwudziestej drugiej. Nie jest źle. Przynajmniej oni wszyscy żyją. Rorge... Liam... Rodian... – Gospodyni nie dała po sobie poznać, że wie, iż Rodiana nie ma z dwójką rodzeństwa Shantali. Przyjaciółka nie wiedziała też nic o śmierci rodziców. Minęło tyle czasu, że Daemonie wręcz głupio byłoby się przyznać do wiedzy o losie ich wszystkich. – Cieszę się, że pracują. To lepsze od gnicia w celi.

– Co ślepcy kombinują...

– Daemono. – Brunetka jak na zawołanie spojrzała rudej w oczy. – Nie psuj tego.

– Ja...

– Porozmawiajmy o czymś innym. Proszę.

Któż by się oparł temu błagalnemu wyrazowi twarzy? Shantala wolała żyć chwilą, nieświadomością. Chciała żyć w bajce.

– Oczywiście. Opowiadałam ci może o tym, jak Calibrin wylał na siebie eliksir owrzodowy?

I zaczęła opowiadać. Wymyślała historie na poczekaniu, jedną za drugą. Karmiła przyjaciółkę kłamstwami przedstawiającymi świat, którego już dawno nie było. Śmieszne anegdotki sypały się z każdą minutą coraz łatwiej z ust Daemony, bo pomagał jej alkohol w żyłach. Pijane ułudą i wódką śmiały się głośno, pokładając na łóżku. Zasnęły w swoich objęciach, jak przed laty, gdy nie miały C'Thana i Rodiana; gdy miały tylko swoją przyjaźń.

***

Książka się sama nie przeczyta — w zgodzie z tym hasłem Daemona pochłonęła kolejne pięćdziesiąt stron. Akcja szła wartko, dumnie prąc do przodu. Między głównymi bohaterami wreszcie zaczęło się układać, podczas gdy tło opowieści waliło się równo. Dosłownie i w przenośni.

– Dzień dobry, Daemono.

Kobieta podniosła głowę. W drzwiach stał Charlie. Nie usłyszała go wcześniej – to oznaczało, że książka zainteresowała ją w stopniu wystarczającym, żeby zająć całą uwagę. Uniosła brew, zaznaczając miejsce, w którym skończyła. Odrzuciła lekturę na bok, wpatrując się w wysokiego wąsacza; nie golił się od dnia, w którym Daemona przybyła na pierwsze przesłuchanie. Miał około czterdziestu ludzkich lat, więc jego twarz zdobiły bruzdy, przebarwienia, odbarwienia i zmarszczki mimiczne – często się trapił, bo najwięcej ich rozprzestrzeniło się na wysokim czole. Przerzedzone włosy z zakolami wydawały się wyblakłe, jakby kasztanowy barwnik z wiekiem się z nich wypłukał. Znad złamanego przed laty nosa spoglądały blade, szarawe tęczówki. Tego dnia był w neutralnym nastroju.

Niespecjalnie zachwycała ją wizyta Moore'a, zwłaszcza jeśli nie przychodził sam. Za progiem czaił się drugi mężczyzna – wyższy i tęższy, ale w podobnym wieku. Uśmiechnął się do Daemony uprzejmie, odsłaniając zadziwiająco równe zęby. Kobiecie przez głowę przebiegła myśl na temat tego, że stać go było na nowe, porcelanowe zęby, a na karnet do siłowni już nie. Kolejna ofiara konsumpcjonizmu zaślepiona wizją wygód. Odpowiedziała posępnym spojrzeniem, nie mając zamiaru bawić się w sztuczne umiłowanie dla jakiegoś nieznajomego człowieka.

– Przyprowadziłem ze sobą Michaela Righta. – Charlie przedstawił towarzysza. – Michael jest twoim obrońcą na czekającym nas procesie.

Nie zmieniając wyrazu twarzy, zlustrowała Michaela wzrokiem od stóp do głów. Garnitur pasował do prawnika, adwokata czy jak oni się tam zwali w świecie pozbawionym znaczącej ilości eteru. Drogi i bardzo elegancki, zarazem niepopadający w przesadę. Gdyby potrzebowała obrońcy, z pewnością zawierzyłaby temu oto jegomościowi. Gdyby potrzebowała obrońcy, przywitałaby go z otwartymi ramionami. Wreszcie, gdyby potrzebowała obrońcy, zwróciłaby się o pomoc do Moore'a. Problem w tym, że go nie potrzebowała.

Zmarszczyła czoło, nie wiedząc, co myśleć o swoim nowym nabytku. To taki jakby niewolnik, któremu ktoś płacił za to, że ten usługiwał. Płacić mu nie zamierzała, mimo iż teoretycznie było ją na to stać. Jako żona Scorpiusa miała nieograniczony dostęp do jego majątku, upakowanego w jednym z eterrańskich banków, a był to majątek pokaźny i przynajmniej sześciocyfrowy. Dziadek zapewne też nie szczędziłby arkanów, jeśli tylko postanowiłaby się z nim skontaktować. Jak na razie odmawiała jego prośbom o wizyty. On wszystko by popsuł. Po jej stronie muru eterranie bronili samych siebie w czasie rozpraw, o ile co do ich winy były pewne wątpliwości. Kapłani zazwyczaj szybko ustalali wyrok, kiedy sędziowie zbierali i zbierali dowody, przeciągając moment wydania werdyktu. Prawo ludzkie było też bardziej zagmatwane, dając różne możliwości ukarania zbrodniarza. Jeden morderca mógł dostać dożywocie, kiedy innego czekało krzesło elektryczne; jeszcze inny wychodził po paru latach na wolność. I gdzie tu sprawiedliwość, jeśli oskarżony mógł poprzez apelację poszukać wyroku mniejszego? Nie rozumiała tego skomplikowania.

– Na co mi obrońca? – burknęła niemiło, co by nikt nie odniósł mylnego wrażenia co do jej nastawienia, które krążyło wokół sceptyczności, obojętności, a zdenerwowania.

– Chcemy, powołując się na twoją niepoczytalność, załatwić ci odsiadkę w jednym ze szpitali psychiatrycznych dla skazańców. – Wyjaśnień podjął się Right, przechodząc na swój profesjonalny ton, którym raczył każdego ze swoich majętnych klientów. – Jest tam oddział zamknięty...

– Gówno mnie to obchodzi – przerwała wyraźnie zirytowana Daemona. – Czy ja wyglądam na osobę niepoczytalną?!

– Nie do końca, ale mam paru znajomych...

– Nie. Nie pójdę do psychiatryka.

Mężczyźni wymienili spojrzenia. Obrońca najwyraźniej został wcześniej uprzedzony o wybuchowym charakterku osadzonej, gdyż nie wyglądał na zdziwionego.

– Daemono, chcemy ci pomóc. – Moore próbował swych sił w negocjacjach. – Nie zasługujesz na śmierć. Medycy mogą wyleczyć twoją psychikę. Pomogą ci zapomnieć o całej tej traumie. Przyznasz, że nie zachowujesz się do końca... normalnie. Być może za parę lat wyjdziesz na wolność.

– Parę lat? – prychnęła. – Mam być królikiem doświadczalnym przez parę lat?! – wydarła się, podrywając się z łóżka z takim zamachem, że stolik zachwiał się i walnął blatem o betonową podłogę. – Założycie mi pampersa i przypniecie pasami do łóżka?! – Gestykulowała żywo, prawie tocząc pianę. – Będziecie mnie karmić przez rurkę puszczoną nosem, żebym nie podcięła sobie przypadkiem żył tępym nożem? Zmusicie mnie do brania udziału w jebanych kółkach istot skrzywdzonych przez los? Opowiadania jakiemuś znudzonemu frajerowi historii mojego życia, żeby ostatecznie stwierdził, że to, jaka jestem, jest winą moich rodziców? Jaja sobie robisz, Moore?!

Śledczy nie odpowiedział. Zacisnął usta w cienką linię, próbując nie dać po sobie poznać, iż wybuch kobiety uraził go. Wiedziała, że chciał pomóc, ale sposób, jaki oferowali, był jej wybitnie nie na rękę. Starał się, ale ona uważała, że czasem należy odpuścić. Nie takiego życia chciałaby dla siebie. Za parę lat – przedrzeźniła go w głowie. Równie dobrze mogli ją tam trzymać do końca tego zasranego życia.

Lubiła Charliego. Czasem przypominał jej ojca, zwłaszcza w takich momentach jak ten. Na swój sposób troszczył się o nią, dbając o własne sumienie, a nie jej założenia. Ona posiadała własne opinie na większość tematów i nie pozwalała na rozwalanie swojego idealnie ułożonego świata. Już wielokrotnie zadecydowano za nią, a te decyzje doprowadziły ją do celi. Więcej nie miała zamiaru pozwolić, żeby ktoś obcy decydował o jej życiu. Jeśli chciała neutralizacji, to nie zamierzała zgadzać się na inne kary.

– My tylko chcemy pomóc – wtrącił Michael nieśmiało, jakby bronił siwiejącego pracownika CBW. – Chyba lepiej mieć cień nadziei, niż nie mieć jej wcale?

Przeniosła spojrzenie na obrońcę. Nie wiedziała, kogo cytował, ale z pewnością tę formułkę powinien zostawić dla jakiegoś innego klienta, bo na nią to nie działało.

– Chcesz mi pomóc? – mruknęła. – Chcę zobaczyć niebo, nim zacznę nowe życie. Piękne, nocne niebo – podkreśliła. – To załatw, a nie jakiś pierdolony szpital dla obłąkanych. Wolę umrzeć! Umrzeć, żeby narodzić się na nowo! – Wycelowała palcem w środek klatki piersiowej elegancika. – Spróbuj tylko, gnoju, wsadzić mnie do zakładu zamkniętego, a obiecuję, że ucieknę, a później znajdę ciebie i twoją rodzinę. Zabiję was.

Urzędnik pobladł, biorąc na poważnie groźby z ust Daemony. Zresztą, kto by nie brał, znając historię popełnionych przez kobietę mordów? Przynajmniej jedno dobro wyniknęło z przeszłości w zamku Pystolliusa – cieszyła się respektem, więc nikt zanadto jej nie podskakiwał. W pewnym momencie, w kręgach ślepców, stała się znana jako ta, która zabija i łapie swoich. Więźniowie CBW wiedzieli, kim była i z nią nie zadzierali. Ona sama wolałaby wymazać wątpliwą przeszłość.

– Panie Right... – Charlie odchrząknął, skacząc spojrzeniem między więźniarką a obrońcą. – Lepiej niech pan już idzie... Daemona nie ma dziś humoru. Zapewne jeszcze na spokojnie przemyśli decyzję i...

Po raz kolejny poczuła przypływ wściekłości. On wciąż żywił nadzieję, iż przekona ją do zmiany decyzji. Niedoczekanie. Postanowiła raz na zawsze rozwiać wszelkie wątpliwości. Zrobiła to w wyjątkowo niedelikatny, dosłowny i głośny sposób. Uznała, że inna forma wypowiedzi na niewiele się zda.

– Nie mów mi, czego chcę! – Podeszła do mężczyzny. Nie przestraszył się, wierzył, że kobieta nie zrobi nic głupiego. – Nie wiesz tego! Mówię wyraźnie: chcę zostać pieprzonym warzywem i nic nie czuć! Czego nie rozumiesz, Moore?! Dajcie mi wybór! To część mojej religii. Jeśli w ten sposób mam odkupić się u bogów, to chcę tak właśnie odejść.

Śledczy znieruchomiał, układając w głowie słowa Daemony.

Drugi z mężczyzn przysłuchiwał się wymianie zdań z bezpiecznej odległości. Pokiwał głową w całkowitym zrozumieniu.

– Dobrze, pani Draagonys. – Z pewnością Michael został uprzedzony, że Daemona toleruje tylko to nazwisko. – Będzie tak, jak pani chce – stwierdził. – Nie będziemy się starać o łagodniejszy wymiar kary.

– Dziękuję. – Kobieta uśmiechnęła się, poprawiając kosmyk opadający na czoło. – Right, pamiętaj o moim nocnym niebie – zamruczała przymilnie niczym usatysfakcjonowana kolacją kotka. Osiągnęła swój cel i była bardzo dumna.

– Postaram się załatwić tę kwestię – obiecał Right, po czym zniknął za drzwiami.

Spojrzała na Charliego. Od dawna widziała depresyjny stan, w jaki popadał. Chciał inaczej załatwić jej sprawę. Zamknąć ją i móc powiedzieć, że wydany wyrok był tym sprawiedliwym i najlepszym. Po tej rozmowie przestał na to liczyć. Daemona wiedziała, że musi to przeanalizować na spokojnie. Zaakceptować.

Znalazła się przy nim, kładąc rękę na jego ramieniu. Podniósł na nią mętne oczy. Straciły blask.

Przykro jej było, gdy musiała go ranić, ale nie mogła postąpić inaczej. Poklepała mężczyznę pokrzepiająco po ramieniu, rozciągając usta w uśmiechu. Niech wie, że ona wcale nie żałuje.

– Daemono... – zwrócił się do niej niemal z czułością. – Dlaczego?

Wzruszyła ramionami.

– Czasem trzymanie kogoś przy życiu jest karą gorszą od śmierci – odparła filozoficznie. – Nie róbcie mi tego. Nie zniosę trwania przez lata w czterech ścianach. To mnie nie wyleczy.

– Chciałem dla ciebie dobrze. Zależy mi na sprawiedliwości. Nie uważam, że zasługujesz na śmierć. Ja bym cię wypuścił, ale sędziowie nigdy tego nie zrobią.

Coś zwróciło jej uwagę w oczach Moore'a – silnie tląca się iskierka na czerwieniejącym tle. Darzył ją zbyt wielką sympatią jak kogoś dla siebie ważnego.

Ona widziała w nim ojca, a on w niej córkę.

– Przestań zaprzątać sobie tym głowę. Tak być musi.

Pokręcił głową. Wcale się z tym nie zgadzał, ale stracił siły na rozmowy na temat jej dalszego losu.

– Chodź. Weźmy się do pracy.

Wyszedł pierwszy. Mogła obserwować jego sylwetkę; lekko przygarbione plecy mówiące o smutku; spięte barki sugerujące złość; opuszczoną twarz chowającą porażkę. Chciałaby iść z nim ramię w ramię, obejmować i pocieszać, jednak zabroniła sobie. Paskudnym występkiem jest przyzwyczajać kogoś do siebie, wiedząc, iż i tak dane będzie jej odejść. Zawsze ograniczała kontakty ze śledczym do minimum. To nie jej wina, że zaangażował się w sprawę emocjonalnie.

Mijała strażników, a później pracowników oraz innych śledczych. Część odprowadzała ją pogardliwymi, a część zaciekawionymi spojrzeniami. Współczuli jej, oskarżali ją, podziwiali i pogardzali. Ile osób, tyle punktów widzenia. Jedni byli za uniewinnieniem, kiedy ci drudzy najchętniej usmażyliby ją stosie w myśl starych tradycji. Była egzotycznym stworzeniem, tajemnicą, nieokiełznaną bestią. Była czarownicą, czymś, czego istnienie mimo wyraźnych, żywych dowodów wydawało się niewiarygodne.

Pokonali kolejny szary korytarz, pakując się do windy wiodącej na odpowiednie piętro. Świetlówka złowrogo bzyczała nad głowami, kiedy zgrzytający mechanizm opuszczał metalową klatkę w dół. Moore w tym czasie rozczepił kajdany. Nikogo nie dziwił już widok Daemony Draagonys idącej korytarzami bez skrępowania. Po co zabezpieczenie, jeśli więzień współpracuje z entuzjazmem? To Moore, bo któż by inny, wpadł na pomysł częściowego rozkuwania jej. Wmawiał jej, że w ten sposób ludzie okazują jej zaufanie. Bzdura. Ona wiedziała, że ten gest z jego strony miał zmusić ją do jeszcze wylewniejszych zeznań. Cokolwiek sobie myślał, ona od dawna miała ułożony plan tej historii i nie zamierzała zmienić ani jednego wyuczonego słowa.

Winda zatrzymała się, a drzwiczki zsunęły się z przejścia ze skrzypnięciem.

Między biurami śledczych panował chaos. Wszyscy albo przekrzykiwali się, albo gonili w sobie tylko znanym celu wśród kolejnych pokoi przesłuchań i gabinetów. Kobieta nie słyszała własnych myśli, ale to nawet dobrze. Niektórych wolała nie witać ponownie. Mroczne wżerały się w podświadomość, drążąc tematy, o których wolałaby zapomnieć.

Zbliżali się do celu podróży – sali konferencyjnej mieszczącej około pięćdziesiąt osób. Tylu mniej więcej miała stałych słuchaczy. Inni stali przed pomieszczeniem, podsłuchując w nadziei, iż nie opuszczą żadnego ważnego słowa. Przenieśli się niedawno, gdy szef biura – Adrian McKenzie – dowiedział się, że któryś z bardziej przedsiębiorczych pracowników zaczął sprzedawać bilety na przesłuchania eterranki.

Weszli do środka. Przeszli wzdłuż długiego stołu, żeby zasiąść na swoich miejscach: Daemona – honorowym pod tablicą i wykresami; Moore po stronie prawej ręki. Ogarnęła spojrzeniem wszystkich zgromadzonych, zatrzymując się na każdej napiętej w wyczekiwaniu twarzy. Wiedziała, jak część z nich miała na imię. Opowiadając, słyszała strzępki rozmów i komentarzy. Jej uwaga od zawsze była podzielna. Splotła palce rąk razem i oparła brodę na paliczkach. Uśmiechnęła się, bo przyszło tylu wiernych obserwatorów tego cyrku, a wszyscy bez wyjątku oczekiwali jej kolejnych słów. Chociaż raz w życiu czuła się prawdziwie ważna i dostrzegana.

Charlie przygotował swój tradycyjny zestaw do notowania: laptop i dyktafon.

– To co? – zapytała, nie rezygnując z tajemniczego, uroczego uśmiechu. – Lecimy dalej z tą historią?

*

To co? Lecimy dalej z tą historią? Jeszcze tylko 5 rozdziałów i epilog :D Teraz zacznie się dziać ;P Miałam małą przerwę, ale była ona spowodowana drobnym remontem w kuchni i łazience... Przepraszam was za to zaniedbanie :) Na 1000 obserwatorów szykuję opowiadanie dla fanów Dramione :)

Jak wrażenia po tym rozdziale? Jest tam trochę spoilerów :D:D:D:D:D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro