Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

20: Kielich Hadesu

Zrobiłam wszystko, o co poprosił mnie Scorpius przed wyjściem, a moje zaangażowanie zaowocowało głębokim snem pozbawionym koszmarów.

To dość ciekawe doświadczenie: leżeć, odcinać się od świata zewnętrznego i skupiać się na wspomnieniach. Na początku było mi trudno wybrać to, które chciałabym zmienić. Po wewnętrznej walce uznałam, że najlepsze będzie jedno z tych świeższych. To był jeden z beztroskich dni w domku myśliwskim. Znudzeni, ja, Rodian, C'Than i Shantala skupiliśmy się wokół stolika w niewielkiej kuchni; tym razem nie piliśmy alkoholu. Rozmawialiśmy o rzeczach błahych, a ja starałam się wkładać w usta każdego z nas coś, czego wtedy nie powiedział. Efekt był mierny, ponieważ cały czas wydawało mi się, że wyobrażenie jest zbyt sztuczne, wręcz przekolorowane. Ciężko było mi się też skupić, bo moje myśli ciągle zbaczały z kursu. W ten sposób przeleżałam do dwudziestej trzeciej. Dzięki eliksirowi łatwo zasnęłam.

Gdy tylko otworzyłam oczy następnego dnia, wiedziałam, że dzieje się coś złego. Mój mąż wrócił najpewniej dość późno. Przestrzeń, nocą dzielona ze Scorpiusem, była pusta. Po mężczyźnie pozostało wgniecione prześcieradło, a cienka kołdra w całości mnie okrywała. Miejsce to dawno wystygło. Podparłam się i przewróciłam na drugi bok. Nie leżał przy mnie, ale wciąż był w pokoju.

Stał przed przeszklonymi balkonowymi drzwiami. Czoło opierał o taflę, tak samo jak dłoń zaciśniętą w pięść. Jego oddech znaczył mgiełką nierozgrzaną jeszcze szybę. Ściągnął dłoń niżej, zostawiając jej odcisk. Coś go zdenerwowało. Coś mającego związek z zebraniem z poprzedniego wieczora. Wpatrywał się w drzewiasty krajobraz za oknem, wodząc ślepymi – bo zamyślonymi – oczami. Zaciskał i rozluźniał pięść, a mięśnie i ścięgna przedramienia majaczyły w ruchu pod skórą.

Ciężko wyprowadzić z równowagi arystokratę. Trzeba być mną, żeby tego dokonać; a nawet mnie bywało trudno.

Stwierdziłam, że wylegiwałam się wystarczająco długo. Usiadłam na brzegu materaca, a wtedy Draagonys, wyrwany z własnych myśli, drgnął i przeniósł na mnie swoją uwagę. Przez chwilę mogłam podziwiać smutek na idealnej twarzy; nisko opuszczone kąciki ust, a także przygaszone iskierki błądzące po tęczówce. Szybko zastąpiła go chłodna obojętność. Powinnam się już przyzwyczaić, ale wciąż doskonała maska, którą przywdziewał automatycznie, robiła na mnie wrażenie.

– Stało się coś? – zapytałam, przekrzywiając głowę.

– Tak – odparł krótko.

– Powiesz mi co?

– Nie teraz – uciął.

Spuściłam głowę, żeby prawie natychmiast ją podnieść. Szybkim krokiem przeszedł przez pokój. Zatrzymał się przy drzwiach. Oparł na nich dłoń i zgiął palce tak, jakby chciał zadrapać drewno. Zacisnął też mięśnie szczęki. Spojrzał na mnie, jakby zastanawiał się, czy powinien się do mnie odezwać.

Tego dnia udawanie szło mu kiepsko. Ciągle gubił się w swoim rytmie i krokach wyuczonego tańca-unikańca.

Już chciałam się podnieść, żeby podejść, ale podniósł rękę, zatrzymując mnie. Zamarłam, czekając na jego kolejny ruch.

– Proszę cię... – powiedział wreszcie. – Zostań w pokoju. Nikomu nie otwieraj. Zjedz śniadanie i czekaj na mnie.

Tak.

Kiwnęłam.

Żeby nie było wątpliwości, do swojej zgody dodałam jeszcze:

– Dobrze, Scorpiusie.

Trochę się uspokoił. Zerknął na zegar, jakby wyliczał, ile ma czasu. A wskazówki się nie zatrzymywały. Parły hardo do przodu. Przełknął ślinę, a jabłko Adama uniosło się i opadło. To nie był Scorpius-ślepiec. Scorpius-ślepiec nigdy się nie bał. Scorpius-ślepiec ekscytował się wyzwaniami, tak jak kiedyś, kiedy wyruszył, aby schwytać Krzykaczy. Scorpius-ślepiec nie posiadał uczuć, pozostając twardym jak głaz.

Westchnął, po czym wyszedł za drzwi.

Trzask – i mój mąż zniknął, żeby uganiać się za swoimi zmartwieniami.

Jeśli coś przerażało Scorpiusa, to ja powinnam gotować się na wojnę z emocjami. Spuściłam wzrok na swój ręce. Palce drżały, przewidując bieg dalszych wydarzeń. Nie powinnam martwić się na zapas, prawda? Niekoniecznie to, co dotyczyło Scorpiusa, musiało odbić się też na mnie. Chyba byłam przewrażliwiona na swoim punkcie.

Zostań w pokoju. Żaden problem. Gdzie miałam się wybrać? Gdy pytałam o pomoc przy eliksirach, Scorpius stwierdził, że zacznę pracę od poniedziałku. Mówił, że będę zajmować się miksturami i maściami potrzebnymi na polu bitwy. Calibrin uznał, iż trzeba uzupełnić zapas. Cieszyłam się na czekające mnie zadanie. Przynajmniej na coś się przydawałam i nikt nie mógł powiedzieć, że siedzę tylko i grzeję pańskie łoże; właściwie nawet i tego nie robiłam. C'Than dalej pozostawał nieosiągalny. Wizja spotkania z Shantalą sprawiała, że na moich plecach pojawiały się ciarki. Zostałam więc w pokoju, bardzo się z tego ciesząc.

Nikomu nie otwieraj. Komu miałabym otwierać? Właściwie nikt nas nie odwiedzał bez ważnego powodu, gdy Draagonysa nie było. Wiedzieli, że sobie tego nie życzy. Ja przynajmniej miałam spokój.

Zjedz śniadanie. Mój żołądek zgadzał się z tym poleceniem. Jak na potwierdzenie mych myśli zaburczał przeciągle. Uśmiechnęłam się pod nosem. Powinnam posłuchać marudy; i jednego, i drugiego.

Na co miałam ochotę? Och... Poprzedniego wieczora zjadłam niewiele, więc ślinka mi ciekła nawet na myśl o kromce z masłem. Jednak wiadomo, że mierzyłam wyżej niż pieczywo posmarowane tłuszczem. Pstryknęłam palcami, jak to zazwyczaj robił Draagonys; nie było go, więc to ja przejęłam inicjatywę. Z trzaskiem aportował się podstarzały służący. Zamruczał gburliwie i utkwił we mnie duże, okrągłe ślepia, pod którymi wisiały wory wiotkiej skóry. Wykrzywił szerokie usta w parodii służalczego zainteresowania. On, jak i ślepcy, pogardzał Vromianami. Scorpius musiał mu wytłuszczać raz za czas, iż nie jestem zwykłą Vromianką, a Vromianką Żoną Scorpius Draagonysa Dziedzica Rodu Draagonysów. Wtedy dopiero niewolnik przypominał sobie, jak wykonywać moje rozkazy. Zazwyczaj nie spieszył się z moimi zamówieniami.

– Czego sobie pani życzy? – zaskrzeczał, chyląc karku. Nie za nisko. Przed prawowitym właścicielem potrafił zadziwić swoją gibkością, praktycznie dotykając nosem kolan podczas ukłonu.

– Śniadania. Zaskocz mnie. – „Co by tu jeszcze?" – A do śniadania poproszę kawę. Białą. Cukier też przynieś.

Starzec zmrużył oczy w wyrazie obrzydzenia. Gdy tak robił, wcale nie było mi żal, iż go wykorzystuję. Znając realia, mogę śmiało powiedzieć, że na pewno ktoś kiedyś go skrzywdził; na pewno nie miał łatwego życia. To bez znaczenia. Dobra istota rozumna, nawet pomimo bólu, będzie pozytywnie lub neutralnie nastawiona do świata, odpowiadając tym samym na czyjeś miłe zachowanie. Sługa Draagonysa po prostu był kurduplastym wredusem wśród społeczności niewolników, mającym permanentnie odciśnięte na twarzy uczucia pogardy oraz zniechęcenia do usługiwania, a także dalszej egzystencji. Ja też byłam niewolnicą, co prawda żyjącą jak „pani", ale wcześniej nie miałam lekkiego życia, a mimo to nigdy nie zachowałam się wrogo wobec osoby, która nie zrobiła mi nic złego.

– Jakiś problem? – zapytałam, gdy wciąż trwał w miejscu, lustrując mnie spojrzeniem wyłupiastych ślepi.

– Nie. Skądże. Pani – wypluł, niezadowolony z usługiwania mojej osobie. Prychnął. – Ciekawe, czy wieczorem będzie taka wyszczekana... – wymruczał pod nosem.

– Słucham?

Pokazał zęby we wrednym uśmiechu i zniknął.

Poczułam, jak moje serce budzi się do życia.

Sprawy, które przerażały Draagonysa, dotyczyły mnie.

Wstałam. Zbyt szybko. Popełniłam błąd. Zapomniałam, jak słaba byłam. Zakręciło się mi w głowie, więc oparłam się o belkę podtrzymującą baldachim. Pociemniało mi przed oczami. Czarne mroczki pochłonęły wszystko, co widziałam. Usłyszałam trzask. Niewolnik wrócił. Odłożył tacę na stolik. Później znów aportował się głośno. Ciemne plamy powoli zsuwały się z moich oczu, wpuszczając coraz więcej światła. Wreszcie mogłam zobaczyć komnatę w całej jej okazałości.

Dla pewności zostałam jeszcze chwilę w jednym miejscu.

Śniadanie wyglądało smakowicie, lepiej niż dzień wcześniej, gdy zatruwałam swój umysł złymi myślami. Gnębienie siebie było bezsensem. Wreszcie zaczęłam rozumieć. Usiadłam przy stoliku. Nad kubkiem z kawą unosiła się nasycona intensywnym zapachem para. To Scorpius nauczył mnie pić ten napój. Niegdyś wolałam herbatę, a w czasach, gdy przenosiliśmy się z miejsca na miejsce i jedliśmy tylko to, co sami nazbieraliśmy lub co podarowały nam życzliwe osoby, nie gardziłam żadnym napojem. Wtedy najczęściej piłam rzeczną wodę. On wypijał jedną filiżankę każdego ranka, a ja po pewnym czasie do tego zwyczaju się dołączyłam.

„Nie martw się, Daemono. Skup się na czymś przyziemnym" – poradził głosik w mojej głowie. Przyznałam mu rację. Może panikowałam. Szkoda nerwów na niewiadomą. Szkoda, żeby zabrakło ich, gdy rzeczywiście będę ich potrzebować.

Starając się zachować pogodę ducha, zaciągnęłam się aromatem, rozpływając się nad nutkami charakteryzującymi dobrą jakościowo kawę. Musiała być świeżo mielona – tylko taka wciskała się w każdy kąt pokoju. Posłodziłam łyżeczką cukru, aby nie zatracić kawowego smaku. Obrzuciłam spojrzeniem przygotowane śniadanie. Uznałam, że najlepiej będzie wrzucić na ząb coś lekkostrawnego i bogatego w węglowodany. Tego potrzebował mój organizm. Strasznie ciągnęło mnie do słodyczy. Rozkroiłam maślaną bułeczkę, posmarowałam masłem i dżemem.

Nie zjadłam dużo. Żołądek skurczył się przez niedostarczanie odpowiedniej ilości pożywienia. Niemniej... delektowałam się każdym kęsem, który w siebie wcisnęłam. Zamknęłam nawet oczy, aby dać pole do popisu zmysłowi smaku. Dobry humor był doskonałą przyprawą.

Śniadanie miałam już za sobą.

Czekaj na mnie. Niby proste polecenie, ale jak się później okazało, z nim poszło mi najgorzej. Owszem, czekałam. Nawet dość cierpliwie. Przez jakiś czas. W ramach czekania przebrałam się w jeansy oraz podkoszulek. Przeczytałam trzy rozdziały powieści wojennej. Znudzona oparłam się o framugę drzwi balkonowych i, jak wcześniej Draagonys, obserwowałam skąpaną w słońcu okolicę.

Drzewa.

Ptaszki.

Wiewiórki na drzewkach.

No, ptaszki też przesiadywały na gałęziach.

O bogowie! Jak ja nie znosiłam czekać!

„Zaraz".

Dojrzałam coś iście arcy, bardzo, wyjątkowo, niesłychanie, diablo... – dobra, koniec tych synonimów – ...ciekawego. Ciekawe zjawisko miało cztery kudłate łapki, napuszony ogon, wąsiki oraz uszka śledzące każdy najcichszy dźwięk. Kocica przystanęła na skraju lasu, nasłuchując. Skąd wiedziałam, że kocica? Niedawno się okociła, co poznałam po rozciągniętym brzuszku i napęczniałych od mleka sutkach. Podeszłam do barierki i oparłam się, żeby przyglądnąć się dokładniej. Nie miałam już żadnych wątpliwości. Kocica musiała zmierzać do swojego bezpiecznego schronienia. Do kociaków.

Nie myśląc wiele, dopadłam do resztek śniadania i wzięłam plastry szynki. Powróciłam na balkon. Zwierzę powoli skradało się w stronę stajni.

Już to kiedyś robiłam. Przelazłam przez barierkę i tym razem bez strachu skoczyłam, lądując miękko. Wiedziałam, czego się spodziewać. Odczekałam chwilę na wypadek, gdybym miała znów zasłabnąć. Nic takiego się nie stało. Ruszyłam w ślad za kotem wzdłuż szarych murów zamku, zatrzymałam się dopiero przy drewnianej dobudówce stajni. Wychyliłam się zza rogu, sprawdzając, czy ktokolwiek kręci się w pobliżu. Na moje szczęście najbliższy niewolnik podlewał grządki nieopodal szklarni, tyłem do mnie. Na paluszkach podleciałam do sztachetowej bramki i weszłam do środka. Końskie łby wyglądające z boksów obracały się za mną; co poniektóre trącały mnie nosami, oczekując na smakołyk.

Gdzieś z przodu dobiegł do moich uszu pisk.

Bingo!

Ucieszyłam się. Śmielej pokonałam ostatnie metry. Stanęłam przed pustym boksem. Zaglądnęłam doń. Na słomie w rogu leżała kocica, a przy jej brzuchu kokosił się kociak; swym umaszczeniem przypominał rodzeństwo, które zamordowałam w ramach ćwiczeń.

Pewnie pomyślicie, że znów zaczęłam beczeć jak dziecko. Nie. Nie zaczęłam. Draagonys mnie okłamał. Wmówił, że kocia matka została zjedzona przez lisa. A to nie była prawda. Scorpius okazał trochę empatii tym kłamstwem, zrzucając z moich barków część brzemienia. Radowałam się swoim odkryciem. Tak po prostu. Chyba traciłam współczucie.

Kot fuknął, strosząc mizerne futerko. Wiele przeszedł. Przykucnęłam i rzuciłam wędlinę pod różowy nosek. Matka nieufnie obwąchała plasterki, po czym łapczywie pożarła mój dar.

– Ała... – syknęłam, łapiąc się za ramię.

Runa się rozgrzała, a to oznaczało tylko jedno – kłopoty. Scorpius mnie szukał. Że też nie mógł poczekać pięciu minut. Przecież zaraz bym wróciła. Niepotrzebnie wszczynał alarm.

„A niech mnie szuka" – stwierdziłam, bliżej podchodząc do kotki.

Oceniałam jej stan. Jak na kocią mamę była dość wychudzona. Nosiła ślady walki z innym kotem, w tym zadrapanie koło oka. Jej ślepka ropiały, a futro sklejało błoto w wielu miejscach. Nie odważyłam się jej pogłaskać, wciąż pozostawała nieufna. Ciemna, puchata kuleczka łapczywie tarmosiła brzuszek mamusi. Przynajmniej jedno z nich tryskało energią.

Na dziedzińcu rozległy się szybkie kroki. Nie musiałam patrzyć, żeby wiedzieć, kto się zbliżał. Przewróciłam oczami. Czasem jego nadgorliwość była nie do zniesienia.

Podniosłam głowę w momencie, gdy Scorpius stanął w wejściu do boksu. Zmierzył mnie i koty pełnym dezaprobaty spojrzeniem.

– Miałaś zostać w pokoju – powiedział ostro.

– Wybacz... – mruknęłam z należytą fałszywą skruchą. Wskazałam brodą na kocicę. – Okłamałeś mnie.

Draagonys skrzywił się, jakbym się przyczepiła bezpodstawnie. Nie miał racji. Moja wypowiedź okraszona była spokojnym tonem i odpowiednio dopieszczona neutralnością. Nie chciałam, żeby zabrzmiało to jak oskarżenie.

– Nie mam czasu, żeby się z tobą teraz kłócić – warknął. – Ty też nie masz czasu.

Nie chciałam się kłócić. Źle mnie zrozumiał. Postanowiłam naprawić sytuację.

– Chciałam tylko powiedzieć, że rozumiem... chciałeś oszczędzić mi bólu.

Założył ręce na pierś i spojrzał na mnie z góry.

– Nie mamy czasu! – pospieszył mnie, nie odpowiadając na moje oświadczenie. W takich chwilach przypominałam sobie, dlaczego go nie lubiłam. Liczył się tylko on i jego aktualne potrzeby. Jego zamiary. Jego plan.

Wstałam, otrzepując kolana ze słomy. Rzuciłam ostatni raz okiem na koty.

– Dobra. – Łypnęłam na niego spode łba. – Już dobrze! – Wyminęłam go i ruszyłam do wyjścia ze stajni. Ciężkie kroki podpowiadały, iż podąża za mną. – Co się stało?

Zrównał się ze mną i chwycił pod łokciem wyjątkowo niedelikatnie. Przyspieszył kroku, rozglądając się na boki.

– Nie mogę powiedzieć ci tutaj – burknął, prowadząc mnie do wrót zamku.

Nie może tutaj. Nie może tam. Nie może nigdzie. Wypowiedziane przez niego zdanie może miałoby sens, gdyby rzeczywiście informacje potokiem wylewały się z jego ust; zazwyczaj jednak zamiast potoków dostawałam wyschnięte strumienie. Denerwował mnie jego lakonizm, lecz rozumiałam. Ściany „miały uszy", a jam niegodna wtajemniczania w tajemnicze ślepcze tajemnice.

Główna siedziba Arediusza i jego świty opustoszała.

Prowadził mnie w stronę wejścia do niższych kondygnacji zamku. Wielokrotnie tamtędy przechodziłam, idąc do komnat z eliksirami. Na pierwszym korytarzu po schodach wisiały wyłącznie portrety rodu Pystolliusów. Przodkowie Theodora w ciszy odprowadzali nas spojrzeniami. Widziałam odrazę wyzierającą spod ściągniętych brwi i skrzywionych twarzy, jednak żadna kobieta ani żaden mężczyzna nie odważył się pokazać ani jednego z wyuczonych obraźliwych gestów. Nie wiem, ile inteligencji kryło się w farbach olejnych, ale było jej wystarczająco, aby portrety pojęły, iż nie robią na mnie wrażenia, a ja mimo ich wrogości dalej będę przemierzać korytarze zamku Pystolliusów. Zostałam też wcielona do jednego z najbardziej wpływowych rodów, co skutecznie studziło zapał przodków Theodora; sądze, że nie bez echa przeszła informacja o pozbawieniu Theo praw do posiadłości.

Naścienne lampy pojawiały się z rzadka, toteż Draagonys w pewnym momencie wyciągnął przed siebie rękę, intonując zaklęcie Theite'fos. Kula światła szybowała przed nami, oświetlając zimne mury i wytarte kamienne podłogi. Chyba tylko Scorpius potrzebował odrobiny światła. Mężczyzna prowadził mnie tak blisko siebie, że mogłabym nawet zamknąć oczy, a nie potknęłabym się i nie zahaczyłabym o żadną ze ścian. Nie obawiał się mojej ucieczki, pragnął tylko przyspieszyć mój krok.

Zboczyliśmy w korytarz, którego jeszcze nie miałam okazji poznać. Na ścianie po naszej lewej wisiały gobeliny przedstawiające bitwy i ważniejsze wydarzenia z historii eterran, jak bitwę pod Termopilami, obronę góry Olimp czy zamknięcie wrót do jaskiń Hadesu. Prawa strona zaś zarezerwowana została na lampy naftowe kołyszące się pomimo braku wiatru. Tutaj kable doprowadzające elektryczność nie dotarły. Przeżyłam deja vu. Kojarzyłam to miejsce, ale nie wiedziałam skąd.

Zatrzymaliśmy się przed drzwiami bogato ozdobionymi motywami cierni i bluszczy. Scorpius złapał za kołatkę w kształcie wianuszka i zapukał trzykrotnie, jednocześnie rozluźniając uścisk pod moim łokciem. Odruchowo złapałam się za obolałą część ciała i rozmasowałam.

Zamek kliknął, a skrzydło się uchyliło. Między framugą a drzwiami pojawiła się twarz Calibrina. Mężczyzna rozluźnił brwi, zmarszczone nad orlim nosem, gdy zobaczył, z kim ma do czynienia. Łypnął czarnymi paciorkowatymi oczami na arystokratę, po czym na mnie. Odsunął się, robiąc nam miejsce.

– Wejdźcie – zaprosił nas oschle.

Draagonys właściwie przepchał mnie przez próg, gdyż stałam jak ta ostatnia sierota, nie wiedząc, co uczynić. Oświeciło mnie. To nie było Deja vu. Ja po prostu już byłam w komnatach Niliusa, kiedy postanowiłam pożegnać się z tym światem. Musiałam mieć przebłyski świadomości, gdy Orion przyniósł mnie do konsyliarza i jedynego na tyle obeznanego w medycynie ślepca zdolnego załatać głębokie cięcie na nadgarstku i dłoni.

Calibrin zabezpieczył drzwi, po czym opadł bez sił na fotel przed kominkiem. Oparł czoło o dłoń i utkwił spojrzenie w dogasającym palenisku. Coś go trapiło. Zapewne ta sama zaraza, która nosiła emocje Scorpiusa od samego rana. Rozejrzałam się jeszcze po pomieszczeniu. Od podłogi do sufitu na półkach piętrzyły się książki. Podeszłam bliżej i dotknęłam grzbietu jednej ze starszych ksiąg. Było tu wszystko prócz beletrystyki. Same naukowe tytuły. Skarbnica wiedzy na temat medycyny, czarów uzdrawiających, mikstur, a także paru innych dziedzin w tym historii oraz sztuki władania umysłami. Wielu tytułów nie kojarzyłam. Wiele ksiąg wyglądało wyjątkowo staro w suchych, skórzanych, popękanych okładkach. Nie wątpiłam, że to z nich Scorpius czerpał przynajmniej część wiedzy o tym, jak wznosić bariery. To tutaj wraz z ojcem musieli zgłębiać tajniki psioniki. Najpewniej Nilius również był biegły w sztuczkach umysłowych. Mieli ze sobą więcej wspólnego, niż przypuszczałam na początku. Zawsze wydawało mi się, że Calibrin trzyma się raczej na uboczu, nie zacieśniając więzi z nikim konkretnym. Moje zdanie na jego temat zaczęło się zmieniać, odkąd przyprowadził C'Thana na moje wesele.

Wyczułam, iż Scorpius za mną stanął. Znajome mrowienie w karku dało mi znać. Obróciłam do niego twarz. Stał niecałe pół metra ode mnie. Minę miał nietęgą. Wiedziałam, że to, co zamierza mi przekazać, może tylko popsuć mój humor. Nie będę ukrywać – od rana nie opuszczał mnie niepokój.

– Zanim pozwolę ci wejść do Eltheriosa, muszę ci wszystko wytłumaczyć – powiedział, ale zanim zdążył dodać coś więcej, ja wypaliłam:

– Przyprowadziłeś mnie do C'Thana?! – zdenerwowałam się, bo to mogło oznaczać tylko jedno... – Coś się stało? Miał wypadek i dlatego ostatnio nie mogłam go odwiedzać?! Powiedz, co z nim! – Obrzuciłam go błagającym spojrzeniem.

Odwrócił wzrok i przygryzł wargę. Układał w głowie odpowiedź na mój wybuch. Wreszcie podniósł głowę.

– Nie miał żadnego wypadku – zaczął pewnym głosem. – Ostatnio... przechodził załamanie nerwowe... Nie chciał z nikim rozmawiać.

Nie rozumiałam. Co takiego musiało się stać, żeby C'Than dobrowolnie zrezygnował z rozmów ze mną? Z mojego towarzystwa?

Znaliśmy się tyle lat! Wiedział, że zawsze może na mnie liczyć. Pomogłam mu tyle razy, iż nie jestem w stanie ich wszystkich zliczyć. Trzymaliśmy się razem. Z naszej czwórki to on wydawał się tym najbardziej oddanym. Znaliśmy się na wylot, a dzieliliśmy ze sobą tyle wspomnień i tajemnic, że gdyby któreś chciałoby się zemścić za cokolwiek, miałoby wiele argumentów i narzędzi do wyboru.

Dotarło do mnie, że już na moim weselu był nieswój. Już wtedy zaczęło się załamanie, a wybuch uczuć do mnie był tego objawem.

– Co się stało? – Zaschło mi w gardle, a słowa podrażniły krtań.

– Jeszcze nic. Posłuchaj mnie przez chwilę uważnie. – Położył dłonie na moich ramionach. – Skup się.

– Dobrze, Scorpiusie – kiwnęłam.

– Dowiedziałem się wczoraj. Artefakt, który odzyskał Goethe, służy do transferu duszy z jednego ciała do drugiego. – Otwarłam usta. To by wyjaśniało, dlaczego schorowanemu Arediuszowi tak bardzo zależało na tym, aby znalazł się w jego rękach. Wciąż jednak nie rozumiałam, co załamanie C'Thana ma z tym wspólnego. Chciałam zapytać, mając właściwie pierwsze słowo na języku. – Nie przerywaj mi. – Scorpius zauważył, że moje usta przygotowują się do mówienia. – Dusza Goethego będzie musiała gdzieś osiąść. Jak pewnie zauważyłaś, Przewodnik jest chory. Śmiertelnie chory. Ma raka. Guz nacieka na tchawicę i jedno z oskrzeli, w dodatku przerzuty rozsiane są po całym ciele. To nie jest do wyleczenia. Po prawdzie Nilius mówi, że zostało mu parę tygodni życia. Teraz, gdy ma kielich, będzie mógł zmieniać ciała jak ubrania, dzięki czemu zyska wieczne życie. Z wielu względów ma zamiar przejąć ciało Eltheriosa...

Pokręciłam głową przerażona.

– Nie... Nie! – jęknęłam. Pierwsze łzy wezbrały w kącikach oczu, a gula w gardle się powiększała. – To nie może się tak skończyć! Przecież wtedy C'Than...

– C'Than, którego znasz... zniknie – dokończył Scorpius.

Po raz kolejny tego dnia pociemniało mi przed oczami. Z moich ust wyrwał się przeciągły szloch. Dziki, zwierzęcy jęk. Zachwiałam się, znajdując oparcie na męskiej piersi ukrytej pod podkoszulkiem. Złapał mnie pod ramiona, widząc, że moje ciało niebezpiecznie wiotczeje. Przerażona brałam głębokie wdechy, krztusząc się łzami i nie wypuszczając wiele powietrza; to potęgowało zawroty głowy. Zbyt wiele tlenu, który czynił moją czaszkę zbyt lekką.

„C'Than zniknie!".

Zniknie!

Zniknie!

Moje życie przypominało pieprzoną sinusoidę. Raz góra, raz dół! Raz radość, raz strach! Ekscytacja i depresja! Rollercoaster uczuć! Od skrajności do skrajności.

Próbował mnie uspokoić. Przytulał, głaskał delikatnie po plecach. Wszystkiemu przyglądał się Nilius. On także nie wyglądał najlepiej.

Płacz jest obrzydliwy. Nie wiem, co tak rozczula w nim facetów. Płacz wyciska nie tylko łzy, ale także niewyczerpane pokłady wydzieliny z zatok. Płacz sprawia, że twarz puchnie i w żadnym wypadku nie wygląda słodko. Płacz to najgorszy wynalazek bogów. Płacz prawie mnie udusił.

Draagonys podniósł mnie jak kiedyś Penelopę. Usiadł na fotelu naprzeciwko konsyliarza, układając mnie na kolanach. Pozwolił się mi wypłakać. Zerkał też na zegar. Czas uciekał, a ja ciągle osuszałam swój organizm. Skąd wzięłam tyle wody?

Czas uciekał... a ja musiałam coś zrobić.

– Przy-przyprowadziłeś mnie... ponieważ... mam się po-pożegnać? – zapytałam w końcu, jąkając się i z trudem wydobywając z gardła głos.

– Tak – mruknął, opierając brodę na moim karku. – Masz się także przygotować na wieczór, kiedy Przewodnik przejmie ciało Eltheriosa w naszej obecności. Później masz świętować razem z nami. Masz się cieszyć, więc lepiej, żebyś wylała wszystkie łzy teraz. Goethe tym razem ci nie odpuści, jeśli nie zostaniesz na uczcie. Ukarze cię – ostrzegł.

Zaczerpnęłam trochę powietrza ustami. Nos całkiem się mi przytkał.

– On wie, że tu jestem? – wydusiłam.

– Wie – potwierdził. – Poprosiłem go o to, tłumacząc, że konfrontacja bezpośrednia podczas przemiany mogłaby cię zszokować.

Zszokować? Zrobiłabym jeden wielki cyrk! Mogłabym nawet dostać zawału, gdyby nie to, że moim naczyniom wieńcowym nic nie dolegało. Zaczęłabym histeryzować, a Scorpius musiałby mnie wyprowadzić.

Oj... Scorpiusie...

Wymagał ode mnie czegoś niemożliwego. Wymagał obojętności. Ja nie potrafiłam być obojętna. Jak miałam przejść bez uczuć obok śmierci mojego najlepszego przyjaciela? Siedzieć przy stole i patrzyć, jak zbrodniarz przejmuje jego ciało? Później zjeść deser i napić się wina z uśmiechem na twarzy? Upić się radośnie? Może jeszcze zatańczyć polkę?

Niemożliwe! Nie, Scorpiusie... niemożliwe...

Zauważcie, w jak podobnej sytuacji znajdujemy się teraz. Wiem, co musiał przeżywać C'Than, oczekując na ostatni wieczór życia. Ja też oczekuję. Wiem, że niedługo dostarczę wam wystarczających dowodów, abyście w trybie pilnym rozpoczęli przygotowania do neutralizacji. Wiecie, jaka jest różnica między mną a Eltheriosem? Ja zasługuję na egzekucję, a on nie.

– Wiesz, czego ode mnie wymagasz? – Odchyliłam się, żeby móc patrzyć Draagonysowi prosto w te chłodne oczy, które wtedy jakimś cudem żarzyły się niespotykanym wcześniej płomieniem. – To niewykonalne!

– Tak musi być. – Nie uciekł wzrokiem. – Idź się pożegnać – ponaglił mnie. – Będę tu w razie czego.

W to nie wątpiłam.

Uspokoiłam się wystarczająco, żeby się pożegnać. Opuściłam Draagonysowe ciepłe kolana. Zabrał z moich pleców dłoń, pozostawiając stygnące miejsce.

Całe to poświęcenie robiło wrażenie. W życiu nie pomyślałabym, iż Scorpius okaże się taki empatyczny. Pomyślał o mnie i o tym, jak zareaguję na wieść o C'Thanie. Próbował na swój specyficzny sposób mi ulżyć. Troszczył się o mnie. Czy to właśnie nie wchodziło w definicję małżeństwa? Troska o drugą osobę? Trwanie przy niej w biedzie i chorobie? Wsparcie? Był, jaki był, ale jednemu nie mogłam zaprzeczyć – wywiązywał się ze swoich związkowych obowiązków, pomimo iż nie był mi nic winny. Nie musiał tego robić. Gdybym była mu obojętna, o niczym by nie wspominał. Zostawiłby mnie w nieświadomości.

Utkwiłam wzrok w drzwiach, które mi wskazał. Między półkami z książkami na literkę E a F. Ruszyłam, nie do końca będąc przekonana co do siły swojego charakteru. A co, jeśli zaraz po przekroczeniu progu wybuchnę płaczem? Sprawiłabym tym przykrość C'Thanowi, zapewne nie poprawiając jego i tak złego samopoczucia.

„Weź się w garść, Daemono!" – upomniałam siebie.

„Nie możesz pokazać swojego strachu!".

„Dodaj C'Thanowi otuchy!".

To takie trudne...

Wytarłam w nadgarstek ostatnie łzy i pociągnęłam nosem. Oparłam palce o pozłacaną klamkę, a ona oddała mi swój chłód. Mówią, że żeby uspokoić organizm, wystarczy zamknąć oczy i wziąć parę głębokich wdechów. To za mało. Stanowczo. Mnie nie wystarczyłoby parę godzin takiej oddechowej terapii.

Wiecie, czym jeszcze jest odwaga? To ta siła, która kieruje twoją ręką naciskającą na klamkę, a później odciągającą drzwi. Siła, dzięki której stajesz w progu, patrząc na scenę rozgrywającą się na twoich oczach.

Symbol-Walki-O-Równość – ten, który według wielu Orędowników miał ostatecznie pokonać Przewodnika i jego podwładnych – siedział na materacu. Do jego ramienia przytulała się ruda główka Shantali. Akcja działa się w małym pomieszczeniu otoczonym stosami nieposegregowanych książek, gdzie miejsca było tylko na prowizoryczne legowisko. Gdyby nie sprężyny, gąbki i materiał, leżeliby na ziemi. Moja przyjaciółka, a ukochana C'Thana, łkała cichutko.

Przez chwilę patrzyłam na kontrastujące ze sobą sylwetki: zaniedbanej, wychudzonej kobiety i wychuchanego, umięśnionego mężczyzny. Tajemnica, dlaczego traktowali go lepiej, się rozwiązała. Jego ciało musiało byc odpowiednio przygotowane dla nowego właściciela. Czemu wybrał akurat jego? To proste. Wystarczyło poskładać wszystko, co dotąd wiedziałam, w całość. Jako C'Than mógł narobić wiele złego; chociażby zwołać wszystkich Orędowników w jednym miejscu, żeby później dokonać masowego mordu. Przed C'Thanem wiele drzwi stało otworem. Niechętnie przyznam, że to genialne posunięcie ze strony Arediusza.

Zielone oczy przeniosły się z rudej czupryny na mnie; odbijał się w nich smutek, rezygnacja, pogodzenie z losem oraz gotowość. Zdziwiłam się, odkrywając, iż bardzo barwą przypominają te należące do Arediusza. Zobaczyłam to dopiero w tamto popołudnie.

– Daemona – przywitał się.

– C'Than – odpowiedziałam. Mój głos drżał. Nie powinien. Nie teraz. Nie przy przyjacielu. Nie podczas pożegnania.

– Już wiesz? – zapytał, masując trzęsące się plecy Aundrinówny.

– Tak.

– Chodź do mnie. – Rozłożył lewą rękę, tworząc miejsce, w które mogłam się wtulić.

Nie potrzebowałam więcej zachęt. Chyba przebiegłam tych parę kroków. Chyba. Nie pamiętam, bo skupiłam się tylko na osiągnięciu celu. Znalazłam dla siebie azyl w objęciach przyjaciela. Oparłam policzek na męskim torsie, czoło zaś przyłożyłam do czoła Shantali. Dziewczyna spojrzała na mnie, wyciągnęła ramię i położyła je pod moim karkiem. Zrobiłam to samo. Cała nasza trójka łapała ostatnie chwile. Przytulaliśmy się na zapas, bo wieczór miał przynieść zgubę jednego z nas. Szkoda, że nie mogłam pożegnać się z Rodianem. Po raz ostatni usłyszeć bicie jego serca i szmer płuc. Głęboko odetchnąć zapachem charakterystycznym dla tej jednej osoby.

Koszulka C'Thana wilgotniała, a plamy odchodziły od kobiecych policzków.

– Od jak dawna wiedziałeś? – wyszeptałam, trącając nosem nos Shantali.

– Calibrin powiedział przed waszym ślubem. – Pierś mężczyzny zadudniła. – Gdy zapytałem, dlaczego mam brać eliksiry.

– Calibrin jest inny – dodała nieśmiało dziewczyna. – Traktował C'Thana dobrze. To on mnie tutaj sprowadził, żebym mogła...

Ostatnie słowa utonęły w szlochu, a nasza trójka zatrzęsła się od żalu i wzruszenia jedynej żyjącej kobiety z rodu Aundrin. Nie wiedziała o swojej matce i lepiej, że się wtedy nie dowiedziała, bo to złamałoby jej i tak zranione serce.

– Nie wiem, co mogłabym powiedzieć... – rzekłam, mocniej opierając się na piersi. – Na pewno się boisz...

– Cii... Daemono... nic nie mów. Słowa w niczym nie pomogą – stwierdził Mściwy Syn.

To prawda. Słowa tylko prowokowały płacz. Zamknęłam więc oczy, żeby nie widzieć rozmazanego cienia i tuszu pod powiekami Shantali, a także potoków czerni znaczącej policzki. Odcięłam się od otaczającego mnie smutku.

Tylko ja, C'Than i Shantala.

Tylko my.

Wcale nie znajdowaliśmy się w magazynie z książkami. O nie. Nie w zamku ślepców. Byliśmy na uczelni, a wojna nigdy się nie zaczęła. Zajmowaliśmy łóżko w jednym z pokoi w akademiku, a nie goły materac zbierający kurz z powietrza. Na moich udach spoczywała głowa Rodiana, a ja głaskałam jego miękkie włosy. C'Than przytulał Shantalę obok i szeptał zberezieństwa do jej uszu. Na drugim łóżku Liam i Rorge grali w karty. Z korytarza dobiegały krzyki, śmiechy oraz strzępki rozmów. Moi rodzice żyli i właśnie przygotowywali dla mnie obiad. Monica i Olgerth zapewne byli w domu w Esttevic. Wszyscy byliśmy bezpieczni i nie musieliśmy się bać o jutro.

O tak... wszystko było lepsze, a żadne z nas nie miało umrzeć w młodym wieku, lecz we śnie, gdy będziemy bliżej ćwierćwiecza, niż kiedykolwiek moglibyśmy być w tym chorym świecie.

***

Wpatrywałam się w eliksir stojący na środku stolika, tuż obok kieliszka wina. Podniosłam oczy na Scorpiusa, który siedział w fotelu naprzeciwko, czekając, aż wreszcie przestanę dłubać przy paznokciach i wypiję oba specyfiki. Między palcami toczył różdżkę w niespokojnym, nierównomiernym rytmie. Zajmował czymś zdenerwowane ręce, bo tak naprawdę nie potrzebował jej tamtego wieczora.

Oderwałam ostatnią skórkę; spod oderwanego naskórka wypłynęło osocze, a następnie krew. Wytarłam ranę o czarne spodnie. Sięgnęłam po eliksir uspokajający – Irremya Pnetva – najsilniejszy w swojej rodzinie. Po nim miałam zobojętnieć. Tak przynajmniej stwierdził Calibrin. Szczerze wątpiłam, ale w sumie kiedyś wątpiłam w eliksiry i maści znieczulające, nie wierząc, że potrafią całkowicie znieść ból. Faktycznie potrafiły, a jedyne, co czułam podczas szycia rany, to nacisk igły na skórę oraz to, jak unosiła się ona później w górę wraz z nicią – bez nieprzyjemnego uczucia rozrywania tkanek.

„Może faktycznie mikstura ma przypisywane jej właściwości? Powinnam się przekonać".

Wyłuskałam korek z fiolki.

Siup! Do dna, Daemono!

Całkiem niezły był ten eliksir. Słodki, wyjątkowo smaczny. Czy poczułam zmianę? Niekoniecznie. Już i tak byłam w wielkim szoku, więc w czym mógłby mi pomóc?

Wino... między palce uchwyciłam nóżkę, zakręciłam płynem i powąchałam. Korzenny zapach wypełnił nozdrza. Upić się wytrawnym winem! Cóż za burżuazja! Jak prawdziwa arystokratka! Uśmiechnęłabym się, ale chwilowo zapomniałam jak.

Siup! Do dna, Daemono!

I tutaj się nie rozdrabniałam. Wystarczyły dwa pełne łyki.

Draagonys przeciągnął kciukiem po swoich ustach. Widziałam, że kąciki lekko zadrżały, jakby zaraz miały podnieść wargi do uśmiechu. Machnął ręką, odpowiednio ustawiając pozycję dłoni, a także palców, sprawiając, że butelka poszybowała w górę, zatrzymała się nad kieliszkiem, przechyliła, a bordowo-czerwony trunek chlusnął, wypełniając szkło.

Utkwiłam wzrok w winie. Mieszanka zaczęła działać.

Siup! Do dna, Daemono!

***

Podczas „uroczystości" byłam, delikatnie mówiąc, wstawiona, dlatego od razu uprzedzam, że właściwie pamiętam tylko początek tamtego wydarzenia. Resztę wciągnęła czarna dziura mojego upojenia. Już Scorpius o to zadbał, żebym nie wychodziła ze stanu ostrej nietrzeźwości, napełniając kieliszek, kiedy tylko wypiłam do dna. Mieszanka alkoholu i eliksiru sprawiła, że nie musiał się specjalnie bać, iż zrobię coś głupiego.

Zacznijmy od początku, bo zapewne ciekawi was jak... jak Arediusz przejął ciało C'Thana? Wiem, że ta kwestia wzbudza w was niezdrową ciekawość.

Sala została specjalnie przystrojona na wieczorną okazję. Suto zastawione stoły prawie uginały się od alkoholu i jedzenia. Między półmiskami stały świeczniki. Żeby nadać nastroju, w powietrzu zawieszono świece. Lewitowały, a wosk, zamiast spadać na ziemię, zastygał jak stalaktyty. Długo wpatrywałam się w płomyki odciskające na siatkówce swoje widmo. Jak zaczarowana. Uwiedziona podrygami maleńkich ognisk. Sączyłam wino, a cierpki smak rozpływał się na języku i policzkach.

Ślepcy przybywali tłumnie. Byli wszyscy. Centrum. Prawa. Lewa. Starzy zwolennicy, a także ci nowi. Siedziałam między Scorpiusem a Penelopą, koło kobiety panoszył się Zahariash. Xelogazzyo pocieszająco ściskała moją dłoń. Niepotrzebnie. Było mi wszystko jedno. Eliksir faktycznie dawał radę. Gdyby tylko te powieki tak mi nie ciążyły...

Wielkie drzwi zostały zamknięte z hukiem odbijającym się od wysokiego sklepienia donośnym echem. Później zapadła cisza. Wszyscy jak jeden mąż oddali swą uwagę osobie najzacniejszej – Arediuszowi Heronowi Goethemu. Mężczyzna wstał, dumnie wypinając cherlawą pierś. Wyraźne zadowolenie rozjaśniało jego oblicze, sprawiając, iż wyglądał jakby zdrowiej. Po tylu dniach, miesiącach, latach wreszcie dopiął swego. Minuty dzieliły go od zgładzenia jedynej osoby, która obok Astoriusa Hoffmana mu zagrażała. Minuty dzieliły go od nowego życia w postaci, która dawała wiele nowych możliwości prowadzenia sabotażu. Assani podzielała jego ekscytację, szaleńczo ocierając wielkie cielsko o nogi biesiadników z najważniejszego stołu.

– Przyprowadźcie chłopaka – powiedział, szczerząc przeżarte osłabieniem zęby.

Z cienia wyszedł Calibrin, przed sobą prowadził C'Thana. Ręce więźnia zostały związane za plecami. W jego twarzy nie odbijało się nic. Żadne uczucie. Wątpiłam, że to zasługa eliksiru, gdyż Arediusz zapewne nie chciałby sam go używać, a przecież to ciało wkrótce miało należeć do niego. Nie. Eltherios zawsze był silny i stawiał czoła swoim strachom. Może i wcześniej przechodził załamanie, może nie chciał z nikim rozmawiać, wolał być sam, ale w chwili gdy wszedł na środek sali, aby spotkać się z Goethem w obecności wszystkich tych ślepców, nie pozwolił, aby ktoś pomyślał, że jest słaby. Wyprostował się, wydłużając swoją sylwetkę i mówiąc: patrzcie na mnie, bo ja się nie poddałem. To był cały on. To samo pokazał, gdy postanowiliśmy uciec, zamiast przeciwstawić się wojskom Przewodnika. Nie pozwolił nam myśleć, że się na nas zawiódł. Złapałam Scorpiusa za przedramię, czując, iż moje siły topnieją. Nie ma nic gorszego niż patrzenie na śmierć najlepszego przyjaciela, z którym dzieliło się jedną trzecią swojego życia.

„Daemono, oddychaj" – przypomniał głos, gdy przestałam nabierać powietrza do płuc.

Scorpius tłumaczył, że nie da się nic zrobić. Tłumaczył, że każdy sprzeciw zostanie srogo ukarany. Znów wymusił na mnie przysięgę. Obiecałam nie ingerować w przebieg rytuału. Dla pewności po raz kolejny założył mi bransolety. Rzucił też na mnie zaklęcie niepozwalające odstąpić go choćby na krok. Kolejnym prostym czarem odebrał mi głos, czyniąc mnie niemą marionetką. Zabezpieczył się przed moją głupotą idącą za instynktownym, nieprzemyślanym działaniem. Zabezpieczył mnie przed samą sobą. Nie mogłam zrobić nic. Mój stan przypominał ten, który pojawia się, gdy pacjent obudzi się na stole operacyjnym, a jego ciało jest sparaliżowane. Może tylko błagać bogów, aby nie przeciągali przedstawienia.

Patrzyłam, jak C'Than wchodzi w najmocniej oświetlony okrąg na środku sali. Nilius nacisnął na ramię Mściwego Syna, który, opierając się, ukląkł wreszcie po sekundach walki przed postacią Przewodnika. Calibrin oddał dwie fiolki w ręce Arediusza: ze złotym eliksirem – tym, który tworzył tak pieczołowicie od ponad miesiąca; oraz czarnym – którego wcześniej nie widziałam (być może został uwarzony w ciągu ostatnich dwóch tygodni). Goethe skinął głową. Wziął ze stołu bogato zdobiony kielich. Wzrok zawsze miałam świetny. Na metalu szlachetnym odbito dziesiątki kościotrupów cienkimi, patykowatymi rękami podpierających strop Hadesu. Tak podejrzewałam, że to Hades. Tak przynajmniej sugerowała nazwa pucharu. Miejsce spoczynku dusz i dom dla umarłych – według legend. Miejsce, gdzie Hades dopuszczał się zbrodni na ludziach – według historii.

– C'Than Eltherios. Ten, w którym pokładano nadzieje na zakończenie wojny – zakpił Arediusz. – Może ci, którzy w to wierzyli, nie byli aż takimi głupcami. Zostaniesz kluczem do zakończenia wojny. Kto by się spodziewał. – Zaśmiał się, a ślepcy zawtórowali. Mój przyjaciel podniósł głowę i wlepił wyprane z emocji oczy w twarz oprawcy. Splunął tuż pod buty Przewodnika. Podskoczyłam na swoim miejscu, obawiając się reakcji szaleńca. Nic takiego nie nastąpiło. Goethe, jak gdyby nigdy nic, kontynuował prześmiewcze przemówienie. – Takiś hardy? Nie spodziewałem się takiej odwagi po kimś, kto ucieka z pola bitwy z podkulonym ogonem. – Arediusz miał na myśli dzień piętnastego października 2015 roku, w którym, pod naporem pozbawionych morali członków naszego stowarzyszenia, Eltherios podjął decyzję o ucieczce z naszej największej kryjówki. Została wykryta przez wrogów i tylko dzięki gapiom poustawianym w strategicznych miejscach dowiedzieliśmy się, iż Kapłan Wiecznych nadciąga wraz ze świtą. Eltherios wolałby stanąć do walki. – Dlaczego wtedy zabrakło ci ikry, chłopcze? Dlaczego uciekłeś? Mogliśmy to zakończyć tamtego dnia. A tak... goniliśmy się jeszcze przez dwa długie lata. Ponoć cenisz przyjaźń. Przyjaźń nie ceni ciebie. Przyjaźń oddała ciebie wraz z przyjaciółmi w moje ręce. Dzięki Entymosowi urosnę w siłę i ostatecznie zakończę kwestię Vromian i ludzi. Powiedz mi, jakie to uczucie, gdy przybrany brat oddaje cię w ręce wroga?

Nastała cisza. Przewodnik oczekiwał na odpowiedź. C'Than wykrzywił usta w pogardliwym uśmiechu, ale nie wypowiedział nawet słowa. Nie marnował słów na pertraktacje ze złem. W tamtym momencie czułam dumę. Czułam też o wiele więcej. Strach. Współczucie. Obawę o jutro. Jednak na pierwszy plan wysunęła się duma. C'Than do końca zatrzymał siłę. Nie ugiął karku przed tym, przed którym klękali liczni. Takim go zapamiętam i będę wspominać, póki serce moje bije. Takim też wy go zapamiętajcie.

Ja znałam powody jego postępowania. Pomimo że w ostatnim czasie zaczął postępować ostrzej, nigdy nie zapominał o osobach, nad którymi sprawował pieczę. Zawsze stawiał nas nad swoją ambicję. W odróżnieniu od Goethego dbał o tych, którzy dołączyli do walki po jego stronie, podczas gdy Arediusz traktował swoich żołnieży jak mięso armatnie. On mógł sobie na to pozwolić, w końcu zyskał więcej wyznawców.

– Ostatnie słowa, Eltherios? – warknął Przewodnik. Został poniżony i doskonale o tym wiedział. Poniżony przez mężczyznę, którego nazywał chłopcem. Chłopiec nie miałby tyle odwagi co C'Than.

Mściwy Syn trwał w swojej pozie.

Mój odważny C'Than.

Cisza.

Cisza.

I oczekiwanie w ciszy. Tylko szelest ubrań, bo za bardzo się bali, żeby szeptać.

Och... myślę, że Kapłan Wiecznych gotował się w środku.

Podszedł do swojego wroga. Przeciął więzy plączące zaciśnięte w pięści dłonie. Złapał jedną z nich za nadgarstek, wyciągnął do siebie. Tym samym sztyletem, którym przeciął sznur, dźgnął opuszek kciuka i podstawił puchar, aby zebrać krew. Z kilku metrów słyszałam odgłos kropel uderzających o złoto.

Kap.

Kap.

Kap.

Kap.

Kap.

Pięć. Tylu potrzebował. Schował nóż za pas. Złotą zawartość fiolki przelał do kielicha. Wypił do dna i się wzdrygnął. Później ostrze znów zalśniło, tym razem jednak kalecząc dłoń Arediusza.

Kap.

Kap.

Kap.

Kap.

Kap.

Też pięć.

Wskazał głową na C'Thana. Theodor oraz Tepin przybyli. Jeden trzymał C'Thana za ramiona, a drugi rozszerzył zaciśnięte szczęki. Podczas gdy Goethe mieszał krew z czarnym eliksirem, ja przyglądnęłam się uważniej Pystolliusowi. Rany na twarzy się zagoiły, na zawsze odciskając bliznowatą rękę na policzku; jej palce sięgały nad oko, pod nie, pod nos, i przecinały usta, paskudnie szpecąc niegdyś ładne, męskie oblicze zasłużonego swojemu panu kata. Były gospodarz domu rozładowywał swoją frustrację na więźniu, naciskając na szczęki zbyt mocno, co nie uszło uwadze Arediusza.

– Ostrożnie! – upomniał sługusów starzec, obawiając się uszkodzenia swojego nowego ciała.

Gdy wszystko zostało przygotowane, kucnął naprzeciw C'Thana. Przyłożył rąbek kielicha do bladej wargi. Wstrzymałam oddech. To koniec. Cała nasza nadzieja. Wszystko. Miało się skończyć za sekundy. Sekundę. Teraz. Brudny, brunatny płyn ześlizgnął się po ściankach, dotykając wnętrza ust Eltheriosa. Mężczyzna szarpnął się, ale było już po wszystkim. Przewodnik szybkim ruchem zatkał mu usta i nos, zmuszając do przełknięcia eliksiru. C'Than walczył, starając się nie spełnić oczekiwania wroga. Niestety i tę walkę przegrał. Dusił się i dławił, aż w końcu przełknął eliksir. Arediusz odsunął się na bezpieczną odległość, badawczo przyglądając się mężczyźnie. Oczekiwał na efekt.

Na początku nic się nie stało. Wszyscy w napięciu wypatrywali pierwszych objawów. Można było wyczuć gęstą atmosferę. C'Than i Arediusz sztyletowali się spojrzeniami. Ten drugi był nadzwyczaj pewny siebie i pobudzony. Czekał na ten dzień miesiącami, zapewne od dnia, kiedy dowiedział się o chorobie pustoszącej jego ciało.

Wierzę w bogów i życie po życiu. Wierzę w ich siłę sprawczą. Mimo tej wiary, o ironio, rzadko wznoszę modły do bóstw. Wtedy, tamtego wieczora, zaczęłam się modlić w duchu.

Cravastosie! Władco magii. Spraw, aby rytuał się nie powiódł!

Vitio! Pani życia. Ocal C'Thana!

Hadesie! Żyjący wśród zmarłych. Zabierz do siebie Goethego!

Wtedy tak bardzo chciałam wierzyć, że modły mogą coś zdziałać.

Pierwsze konwulsje zawładnęły ciałem C'Thana. Zielone oczy zaglądnęły w głąb czaszki, zostawiając białka pod trzepoczącymi rzęsami. Tepin i Theodor mocno trzymali ciało trzęsące się jak podczas napadu padaczki. Przewodnik zamarł, po czym zwiotczał, żeby paść z łoskotem na ziemię. Rozległ się huk, a po huku tym wszystko ustało.

To koniec.

C'Than zesztywniał i otworzył oczy. Piękna zieleń, odziedziczona po ojcu, zniknęła, a zastąpiła ją czysta czerń. Zamrugał, po czym rozglądnął się wokół. Wodził ślepiami, jakby przyzwyczajał się do nowego położenia. Arediusz dopiął swego.

– Niliusie, ściągnij kajdany – polecił potwór ustami mojego przyjaciela.

Konsyliarz natychmiast rzucił się na pomoc. Sprawnie i szybko ściągnął tytanowe, srebrzyste bransolety z nadgarstków ciała Eltheriosa. Uwolnione ręce okręciły się, gdy Przewodnik rozruszał przeguby, które wcześniej miały nieco zawężony kąt działania. Zacisnął pięści, po czym rozcapierzył palce, a z każdego z nich posypały się iskry. Uśmiechnął się, a ten uśmiech nie pasował do twarzy mojego przyjaciela. Był jak doklejony. Jakby z innej układanki.

Mój przyjaciel zniknął.

– Ta moc... – mruknął Arediusz C'Thanowym głosem, nie przejmując się widownią. – Ta moc.

– Wszystko w porządku, panie? – zainteresował się Calibrin.

– Jest lepiej, niż przypuszczałem.

Przewodnik wstał i rozejrzał się po sali. Nawet postawę ciała miał inną. C'Than, owszem, był pewny siebie, ale to Arediusz zadzierał głowę wyżej, zwłaszcza wtedy, gdy przykurczone starością i choroba mięśnie już go nie ograniczały. Jego chód uległ zmianie. Przedtem niezgrabny, teraz prezentował pełnię gracji i elegancji. Nie wątpię, że w czasach młodości miał wiele fanek.

Pociemniało mi przed oczami, co nie uszło uwadze Scorpiusa. Ba, musiałby być ślepy, żeby nie dostrzec, że zataczam się w jego stronę. Westchnął i dyskretnie poklepał mnie po policzku. Pokręciłam głową. Słabość powoli ustępowała. Mój mąż podsunął mi świeżą porcję wina, którą praktycznie natychmiast wypiłam duszkiem.

Co stało się później? Niewiele pamiętam. Przed oczami wciąż miałam Arediusza w garniturze z ciała C'Thana. Przestało do mnie cokolwiek docierać. Dźwięk dudnił w uszach niezrozumiale, a obraz nie czekał w miejscu. Widziałam, że Kapłan Wiecznych wciąż krok za krokiem okrążał salę, ciesząc się nowym nabytkiem. Chodził i mówił. Raczył wierne uszy przemowami, które tak uwielbiał. Puste ciało Goethego, zużyte i chore, leżało na środku, dopóki Theodor z szacunkiem nie ściągnął go ze sceny. Z szacunkiem. Phi. Myślę, że za kulisami Pystollius sobie ulżył. Dał swojej frustracji i wściekłości dojść do głosu. Myślę, że gdy zniknął z oczu, przestał się przejmować pozorami.

O czym mówił Kapłan, zapytacie? Nie wiem. Po pierwsze: alkohol dobijał do pełni swojego działania, a po drugie: w tamtej chwili mnie to nie obchodziło. Uwierzcie mi, że miałam inne zmartwienia na głowie. Gdzieś tam słyszałam pojedyncze słowa, ale nie skupiałam się na ich znaczeniu. Mam mętlik w głowie, gdy wracam do tamtego wieczora. Widzę w tym momencie urywki. Nawet nie wiem, czy są poukładane chronologicznie.

Do cholery! Mój przyjaciel umarł! Tylko to się liczyło dla mojego pijanego umysłu. Nie potrafiłam myśleć o niczym innym! Moja dusza rozpadała się na kawałeczki! Rozpacz rozszarpywała mnie na cząstki! To cholernie bolało, a ja przez eliksir dusiłam to w sobie, bo z zewnątrz pozostawałam obojętna. O tak... eliksir działał. Co działo się w środku, nie wychodziło na zewnątrz. Łzy nie opuściły oczu; one się nawet nie zebrały.

Chyba coś jadłam. Wszyscy jedliśmy. Wszyscy pili. Ja także. W ustach ciągle miałam cierpki posmak wytrawnego wina. Nie pamiętam większej części uczty. Mrok spowija obrazy.

Po uczcie, gdy sen uwolnił mnie od upojenia, obudziłam się w środku nocy w naszym łóżku; trzeźwa, ale szalona. To pamiętam doskonale. Irremya Pnetva, mikstura uspokajająca, przestała działać. Myślę, że doświadczyłam działania niepożądanego, gdyż logicznie nie potrafię wytłumaczyć swojego zachowania.

Leżałam na łóżku. Moje ciało lepiło się od potu. Płakałam. Nic nowego. Śmiałam się. Płakałam, śmiejąc się jak wariatka. Postradałam zmysły. Chciałam przestać. Nie mogłam przestać, jakby coś mną zawładnęło. Darłam na strzępy pościel, a pierze latało wszędzie. Miałam je we włosach, nosie, ustach, pod ubraniem! Drapało! Swędziało! Męczyło! Drażniło! Zdzierałam gardło, wrzeszcząc.

Bolało!

Najgorszym bólem, jaki przyszło mi doświadczyć, był ból duszy.

Bo cierpienie ciała jest niczym wobec cierpienia duszy.

– Bo cierpienie ciała jest niczym wobec cierpienia duszy. Bo cierpienie ciała jest niczym wobec cierpienia duszy. Bo cierpienie ciała jest niczym wobec cierpienia duszy – powtarzałam w kółko słowa Arediusza.

Scorpius próbował mnie uspokoić. Nic z tego. Trzy krwawe pręgi ozdobiły jego policzek. Wstąpiły we mnie siły, z którymi sobie nie radził. Rzucił na mnie czar odrętwiający, przez który zastygłam w groteskowej pozycji. Pobiegł po pomoc. Później Draagonys przy asyście Calibrina wlał mi w gardło eliksir nasenny i cofnął urok, abym mogła przełknąć. Wtedy przypomniałam sobie Mściwego Syna krztuszącego się mieszanką mikstury i krwi Arediusza. Wyłam, póki sen mnie nie zmorzył.

Ostatnim, co zobaczyłam przed utratą przytomności, były czarne oczy należące do mojego najlepszego przyjaciela, w których wcale go nie było. Odbiły się gdzieś w mojej świadomości.

Tamtej nocy miałam długi, spokojny sen. Zbyt spokojny, jak na miniony dzień. Spacerowałam w okolicy zamku Pystolliusa. Zwiedziłam stajnie, weszłam na wzgórze, spacerowałam po brzegu morza. Wreszcie wróciłam w okolice posiadłości. Widziałam Theodora i to do niego podeszłam. Stałam w pewnej odległości, przyglądając się, jak kopie grób na skraju lasu. Nieopodal leżało ciało zawinięte w prześcieradło.

Ruchy szpadla były wściekle, agresywne, gwałtowne i mocne. Mężczyzna wyładowywał swą złość. Od czasu do czasu ocierał wierzchem dłoni mokre od wysiłku czoło, zostawiając smugi ziemi. Usiadłam pod drzewem i obserwowałam. Kopał dość długo. Jego tempo zwolniło, gdy natrafił na kamienistą warstwę. Metal tłukł się o kamienie. Nie zwalniał tempa, złość go napędzała.

Gdy dziura była wystarczająco głęboka, Pystollius przeciągnął ciało bliżej. Prychnął, przez chwilę wpatrując się w zawiniętego trupa.

Łup!

Ciężki but uderzył w bok ciała, które następnie wpadło do mogiły.

Zaśmiałam się, a Theodor podniósł gwałtownie głowę, szukając źródła dźwięku. Zastygłam, bojąc się, że mnie zauważy. Nie dostrzegł mnie, mimo iż miał mnie praktycznie przed nosem. Zmarszczył brwi. Schylił się po łopatę, aby zrzucić pierwszą porcję ziemi. Zasypywanie ciała szło mu szybciej niż kopanie dziury.

Znudziło mi się. Postanowiłam wrócić do łóżka.

To był najdziwniejszy sen, jaki kiedykolwiek miałam.

*

Muszę się wam pochwalić :D "Złote kajdany" zajęły III miejsce w kategorii fantasy w konkursie "Splątane nici" ;) Zasłużenie? Ja jestem dumna ;D

Jak wasze odczucia po tym rozdziale?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro