15: Esencja cierpienia
Nie mam pojęcia, jakim cudem, ale upalny, majowy dzień, który spędziliśmy razem, popchnął naszą znajomość do przodu.
Tak, jak Scorpius zadeklarował – powróciłam do pracy przy eliksirach, a tym samym spędzałam z C'Thanem przeważającą część dni. Nigdy nie byliśmy sami, zawsze w lochach towarzyszyli nam Calibrin i Pystollius. Otrzymałam też pozwolenie na spotkania z Shantalą; Arediusz nie robił żadnych problemów, jeśli tylko zapytało się go wprost o zgodę. W ciągu tygodnia odwiedziła mnie dwa razy w komnatach Draagonysa. Mój narzeczony w tym czasie wcale nie wychodził; zazwyczaj siedział na balkonie w wiklinowym fotelu lub wylegiwał się w łóżku z książką. Chcąc nie chcąc, przysłuchiwał się naszym babskim sprawom. Często przewracał oczami i krzywił się, słysząc głupsze z naszych wypowiedzi. Otrzymałam namiastkę normalności, za co byłam wdzięczna. Rozumiecie? Wdzięczna nie tylko Scorpiusowi, ale także Przewodnikowi – dwóm ślepcom.
Powróciły lekcje zamykania umysłu. Zawsze przed snem, gdy umysł był najbardziej znużony, leżeliśmy naprzeciw siebie, a on wdzierał się do mojego mózgu. Trzymał się jednej zasady, którą wyznaczyłam – nie grzebał w bolesnych wspomnieniach. Błądził po tych najstarszych z okresu dzieciństwa, nierzadko komentując je żartobliwie. Poznawał moją przeszłość, uczył się o mnie wiele, niewiele dając od siebie. Czwartego dnia udało się mi odepchnąć jego napór. Tylko na chwilę. Później znów zaatakował ze zdwojoną siłą. Niemniej jednak pochwalił mnie za osiągnięcie, na co zareagowałam histerycznym śmiechem; co jak co, ale nie spodziewałam się, że doceni mnie na jakimkolwiek polu.
Rozmawialiśmy o błahych sprawach... pogodzie... pracy... Głównie to ja mówiłam, a on słuchał. Nasze konwersacje były nieraz do bólu grzeczne i sztywne, aby czasem ustępować pola luźniejszym dialogom. Draagonys, kiedy nie był zamyślony, zły lub zajęty swoimi sprawami przy biurku, pokazywał swoje poczucie humoru. Nie mówił, co robił, gdy ja kroiłam ingrediencje z C'Thanem, tak samo jak nie wchodził nigdy na tematy zakazane: Penelopa, ucieczka Andromedy i jej śmierć, napięte relacje z ojcem.
Korzystałam z podarunku od Draagonysa. Napisałam pierwszą krótką historię o księżniczce uwięzionej przez złego potwora. To opowiadanie nie miało happy endu – bestia pożarła śmiałka, który próbował odbić dziewczynę z jej szponów, a także z zazdrości doszczętnie zmasakrowała ciało niewiasty. Miłość doprowadziła do katastrofy. Scorpius, w ramach sprawdzania, czy nie przemycam między wierszami wiadomości, przeczytał mój twór. „Powinnaś się leczyć" – skomentował, na co ja wzruszyłam ramionami. Mój wisielczy humor, pogarszający się z każdym upływającym dniem przybliżającym nas do wesela, nie nastrajał mnie do pisania lekkich romansów.
Dni zlewały się ze sobą, przebiegając rutynowo: śniadanie, praca, obiad, praca, kolacja, czas wolny, kąpiel, praktyka w zamykaniu umysłu, a później błogi sen. Wieczorem, po intensywnie spędzonych godzinach, padałam jak mucha. Posiłki jedliśmy wraz z innymi, w wielkiej sali. Któregoś dnia przy stole po lewej Przewodnika zasiadł Entymos wraz z Eleonorą. Jak gdyby nigdy nic Villyan zajadał się z ślepcami, ba, nawet z nimi żartował. Moja dawna przyjaciółka spojrzała parokrotnie w moją stronę, żeby szybko spuścić wzrok na podołek. Wstydziła się swojego położenia. Wstydziłam się razem z nią. Wyglądała kwitnąco – ciąża jej służyła. Jej jasne oblicze nabrało rumieńców i – w odróżnieniu od oblicza Villyana – zaokrągliło się. Zazwyczaj poplątane, ciemne blond (prawie bursztynowe) włosy do kolan zawiązała w długi, gładki warkocz, który ułożyła na ramieniu. Brzuszka nie było jeszcze widać.
Cztery dni przed weselem przyszła suknia ślubna. Moje przymierzanie jej było zbędne, ale i tak to zrobiłam. Pierwsza mierzyła ją Penelopa w sklepie, która, jak już wcześniej miałam okazję się przekonać, miała dokładnie taką samą budowę ciała jak ja. Czysta ironia, że suknia została wybrana właśnie przez Xalogazzyo, gdyż to ona chciałaby być na moim miejscu i wyjść za Draagonysa. To ona chciała tej sukni i zapewne wybrała taką, jaka najbardziej przypadła jej do gustu, a która tym razem kompletnie nie wpasowała się w moje skromniejsze wyobrażenia. Chciała być mną, a ja, gdybym mogła, chętnie bym się z nią zamieniła.
Ponoć pan młody nie powinien widzieć swojej wybranki w kreacji ślubnej przed złożeniem przysięgi, gdyż miało to doprowadzić do późniejszej niezgody w małżeństwie; my nie zgadzaliśmy się i wcześniej. Scorpius przyglądał się, jak obracałam się w niej przed lustrem. Nie komentował. Pozostawał niewzruszony, w przeciwieństwie do Penelopy, której oczy w pewnym momencie poczerwieniały. Jak bardzo by nie udawała, ja wiedziałam, że zbyt mocno kocha Draagonysa. On także zauważył jej smutek, wtedy też coś odbiło się w jego twarzy, lecz trwało to zbyt krótko, żebym mogła zawyrokować, czym to uczucie było. I ja bywałam smutna, kiedy nachodziły mnie myśli o tym, co stracę po ślubie. Gdy parę razy zostałam sama w pokoju, wylewałam łzy. Powiadają, że łzy przed ceremonią są zwiastunem pomyślnych dni. Nie wierzyłam w zabobony.
Dwa dni przed weselem, pierwszego czerwca, stało się coś, co przesądni uznaliby za karę spowodowaną tym, że Draagonys widział mnie w odświętnym stroju. Nazwijcie to, jak chcecie, ale tamtego dnia wszystko ułożyło się w zgrabną całość, a ja mogłam przejść przez uchylone drzwi.
***
Para wznosiła się nad kociołkami, gęstymi kłębami wypełniając przestrzeń między sufitem a połową wysokości podziemnego pomieszczenia. Konsyliarz Krzewicieli skontrolował każdy z nich, najdłużej zatrzymując się przy tym wypełnionym nieznaną mi miksturą. To nad nią spędzał najwięcej czasu. Wyglądało na to, iż jej receptura przewyższała skomplikowaniem tą opisującą proces przyrządzania eliksiru adaptacyjnego. Mikstura aktualnie miała żółtawą, mdłą barwę, a jej zapach przywodził na myśl kompost skąpany w promieniach słońca; gdy podeszło się do niej bliżej, mdłości zaczynały szarpać wnętrzności, zmuszając ślinianki do produkcji śliny. Przez pierwszą godzinę zawsze ciężko było wytrzymać, ale później organizm się przyzwyczajał. Mówi się, że gorzki lek najlepiej leczy — paskudny eliksir musiał więc mieć niezwykłe właściwości.
Cała nasza młodociana trójka przyglądała się konsyliarzowi: ja, C'Than i Theodor. Każde ze swojego miejsca, znad swoich sprawunków, nie odrywając się od palącej się w rękach roboty.
Czarnowłosy mężczyzna pokiwał wreszcie głową. Ruszył w stronę drzwi, a poły szaty wzdęły się za nim na wzór skrzydeł nietoperza. Stanął z dłonią na klamce, oczami wiercąc w twarzy każdego z nas.
– Pystollius, zostawiam to na twojej głowie – oznajmił, zwracając się do swojego asystenta.
– Dobrze, Calibrinie – odburknął Theodor.
– Gdy skończycie, zagoń Eltheriosa do sprzątania. Nie zapomnij zabezpieczyć komnat zaklęciami – upomniał Nilius młodszego.
– Spokojnie.
Ślepiec rzucił nam ostatnie ostrzegawcze spojrzenie, co by nie przyszło nam nic głupiego do tych lotnych w pomysły dyniek, po czym opuścił pomieszczenie.
Nie przejęliśmy się tym specjalnie. Nie raz znikał na godzinę czy dwie. Do końca pracy zostało ich cztery. Cztery godziny wypełnione mrówczą robotą, podjętą z powodu trzech różnych motywacji.
Spuściłam czoło, żeby powrócić do przerwanej pracy. Tarłam skarabeusze w moździerzu na drobny pyłek. Obok mnie C'Than patroszył salamandry, a ich części wkładał do paru pojemników: wątroby, oczy, skórę oraz serca do odpowiednio podpisanych słoiczków, zaś resztę: układ pokarmowy, płucka, kości i nerki do kosza na odpady. Pystollius zajmował się dokładnym odmierzaniem i przelewaniem eliksirów do poręcznych flakoników idealnie pasujących do pasów uzdrowicieli, zakładanych podczas pokazu siły.
C'Thanowi się udało, gdy trafił do byłego członka Orędowników. Nie narzekał, a czasem wręcz wychwalał towarzystwo mężczyzny. W komnatach Calibrina było wszystko, co mogłoby zainteresować młodego lokatora: książki, szachy, mapy, a także inne użyteczne przedmioty. Mój przyjaciel nie jadł razem ze ślepcami, ale to wcale nie oznaczało, że był zaniedbywany. Ponoć karmili go lepiej niż samych siebie. Nilius pilnował, żeby Eltherios dostawał pięć pełnowartościowych posiłków dziennie, złożonych z mięs, ryb, różnorakich owoców oraz bogatego bukietu warzyw. Mściwy Syn był też trzy razy w tygodniu zabierany na spacer po lesie wraz z pełną obstawą. Dostał dużo swobody i luksusu. Za dużo. Podejrzanie za dużo. Wtedy zakładałam, że może Arediusz i dla niego przygotował jakiś plan. Może iluzoryczną sztuczkę podobna do tej na balu? C'Thanowi nic nie udało się podsłuchać ani wyciągnąć od opiekuna. Żyliśmy w niewiedzy, nie podejrzewając nawet, jakie motywy mogą się kryć za dobrodusznością ślepców.
Mimo wielu dni wspólnej pracy Theodor odpuścił sobie próby wciągnięcia mnie w rozmowę. Na początku próbował dość często. Zbywałam go. Później swym zachowaniem denerwował gospodarza lochów i obrywał po głowie, ilekroć otworzył usta z zamiarem powiedzenia czegoś w moją stronę.
Nadgarstkiem ściągnęłam z twarzy przyklejone – potem zmieszanym z parą – pasma włosów. Napuszone przez wilgotne powietrze wpychały się wszędzie. Nieraz nimi plułam. Maść na porost włosów działała zbyt dobrze; kosmyki dawno sięgnęły mojej żuchwy. Wyciągnęłam rękę po kolejną porcję ususzonych żuczków.
Usłyszałam za sobą kroki. Zerknęłam przez ramię. Pystollius zbliżał się z tacą wyładowaną fiolkami. Postawił ją przed nosem C'Thana, waląc przy tym mocno metalem o blat. Brunet łypnął na ślepca, ale nie skomentował niegrzecznego zachowania; wolał wyrazić swoje niezadowolenie, ciskając zbędne wnętrzności salamandry do kosza tak mocno, iż krew rozbryzgnęła się na boki – na podłogę, nogi wysokiego stołu oraz jego – i tak brudne – spodnie robocze.
– Eltherios. Idź do składziku. Poukładaj eliksiry w odpowiednich miejscach – wydał polecenie Pystollius, nie zawracając sobie głowy wrogim zachowaniem podopiecznego.
Przyjaciel spojrzał na mnie, przeczuwając to, co ja: kłopoty. Nie ruszył się, póki nie kiwnęłam uspokajająco głową. Gotowy mnie bronić, nie zawahałby się przed agresywnym ruchem w stronę Theodora.
Wiedział o wszystkim. Opowiedziałam mu pierwszego dnia, gdy wróciłam do pracy. Od tego momentu z nieskrywaną nienawiścią patrzył na Pystolliusa. Ograniczył też wymianę zdań z gospodarzem posiadłości do minimum – wcześniej zdarzało im się razem żartować; w końcu byli rówieśnikami. Współczuł mi, jednocześnie zapewniając, iż mój los wcale nie jest taki zły. Potrafił wymyślić najbardziej absurdalne argumenty stojące za małżeństwem ze Scorpiusem. Długo rozmawialiśmy o zaistniałej sytuacji, dał mi kilka rad, najważniejsze jednak, że był przy mnie. Obiecał także, że nie pozwoli, żebym źle bawiła się na własnym weselu. On także miał się na nim pojawić. Nie lubił tańczyć, ale zapewnił, że dla mnie zrobi wyjątek. Zapowiedział, że choćby miał wziąć „ten paskudny eliksir", na pewno się pojawi. Rozmawiał o tym z Calibrinem, a tamten po konsultacjach z Arediuszem zapowiedział, że pozwoli mu na kontakt ze mną w czasie uroczystości. Najwyraźniej uznali, że to poprawi mi humor, dzięki czemu nie wypadnę przed dziadkiem jako przykład panny młodej zaciągniętej przed ołtarz wbrew swojej woli. Zależało im na moim szczęściu, od którego zaś zależała nasza autentyczność.
Gdy tylko Symbol-Walki-O-Wolność zniknął za drzwiami magazynku, Theodor wepchał się na jego miejsce. Wraz z nim pojawił się w powietrzu mocny zapach – zakładam, że drogich – perfum.
– Trochę mu to zajmie – stwierdził i oparł się o blat. Stanął tym samym jeszcze bliżej, co wepchało ostrą woń w dziurki mojego nosa.
W skupieniu zajmowałam się miażdżeniem zasuszonych trucheł.
Chrzęst. Chrzęst.
Byleby tylko nie patrzeć na byłego, jednodniowego kochanka.
Chrzęst. Chrzęst.
Udawałam, że go nie widzę; że nie czuję jego zamaskowanego kwiecisto-piżmowymi woniami męskiego zapachu.
Chrzęst. Chrzęst.
Jego obecność denerwowała mnie. Czułam panikę narastającą w środku, pragnącą wydostać się na zewnątrz. Serce drżało, a nad górną wargą wystąpiły kropelki potu. Ucieczka wyglądała na wyjątkowo kuszącą alternatywę.
„Nic nie rób, nic nie rób" – wydałam sobie polecenie, czując, że kolana drżą, gotując się do ruchu.
Chrzęst. Chrzęst.
Minęła kolejna chwila w słownej ciszy. Słychać było tylko chrzęst żuczków tartych w moździerzu, bulgot leniwie wrzących eliksirów oraz stukot układanego przez C'Thana w składziku szkła.
Theodor nie wytrzymał mojej obojętności i złapał mnie za nadgarstek. Zamarłam, gdy zimna skóra objęła miejsce poniżej bransolety. Puściłam kamienne naczynie tak samo, jak uwalony tłuczek – błyszczącym w świetle żarówek – pyłkiem ze skarabeuszy.
– Chcę tylko porozmawiać – powiedział.
Druga ręka chwyciła mnie pod brodę i zadarła głowę do góry tak, że skrzyżowałam spojrzenie z Theodorem. Tak bardzo nie chciałam tego dotyku.
Tkwiłam w pułapce. Całkowicie zostawiłam narzędzia i stanęłam przodem do mężczyzny. Czarne oczy pojaśniały z satysfakcją. Dostał, czego chciał. Z kiepsko maskowanym obrzydzeniem wyrwałam moją lewicę z jego dłoni.
– Za późno na rozmowy, a czasu nie cofniemy. – Położyłam ręce na piersi, krzyżując je szczelnie. Broniłam się, budując mur z własnych kości i mięśni.
– To prawda. Nie cofniemy, ale możemy wszystko naprawić.
Zaśmiałam się gorzko, odwracając twarz. Nie szukał więcej z nią kontaktu, najwyraźniej domyślając się, że jego dotyk mi nie w smak. „Naprawić?". My nie mieliśmy czego naprawiać. Nic nie zwróciłoby mi Rodiana. Nic nie wymazałoby dni, kiedy cierpiał zamknięty w zimnym pomieszczeniu. Nic nie wtłoczyłoby wylanej krwi z powrotem w jego żyły. Wszystko to wydarzyło się przez Pystolliusa i jego chęć zemsty. Gdyby nie jego pragnienie ukarania Aundrina, którego jedynym przewinieniem był nieszczęśliwy wypadek, nie doszłoby do poszczególnych katastrof: nie zobaczyłabym upadku, a później śmierci ukochanego, być może nie zostałabym narzeczoną Draagonysa, a na pewno nie próbowałabym popełnić samobójstwa, wiedząc, że moja miłość dalej na mnie czeka.
Pokręciłam głową, podkreślając tłukące się w niej myśli. Strach ustąpił pola furii. Długo unikałam konfrontacji w obawie przed porażką, lecz kiedy do niej doszło, poczułam wielką siłę. Co mógł mi zrobić? Nic. Absolutnie nic. W razie gdyby rozmowa zaczęła zmierzać w groźnym kierunku, wystarczyło użyć Rhany, żeby wezwać Scorpiusa, a Draagonys już by sobie poradził z natrętem. Jeśli chodzi o ochronę mojej osoby, nigdy nie zawiódł.
– Nic nie będziemy naprawiać – wycedziłam, opuszczając ręce.
– Daemono, nie myślisz racjonalnie. Chcesz do końca życia być popychadłem Draagonysa? – zapytał niewzruszony. – Wiesz, że traktowałbym cię o wiele lepiej.
– Torturowałeś Rodiana! – krzyknęłam i popchnęłam go. Ledwo się poruszył.
– Jakie to ma znaczenie? – Uniósł brew. – Draagonys go zabił.
– Draagonys okazał łaskę!
– Jeśli tak to nazywasz... sprawy między mną a Aundrinem były naszymi sprawami, a ty nie miałaś nic do nich – argumentował.
Prychnęłam. Pystollius bezczelnie wmawiał mi, iż tortury na Rodianie nie były moją sprawą. Wręcz przeciwnie. Cierpiałam, widząc, w jakim stanie znajdował się mój ukochany. Każdego dnia bałam się o jego los. Współczułam. Płakałam. Żyłam; a wszystko to z powodu Rodiana.
Może ktoś pozbawiony empatii, tak jak Pystollius, tego nie dostrzegał, ale ja wyraźnie widziałam zależności. Torturując Rodiana, torturował mnie.
– Jesteś bezdusznym kretynem! – wrzeszczałam. – Nie rozumiesz, że przez cały ten czas robiłeś mi krzywdę?! Nie rozumiesz, że odchodziłam od zmysłów, widząc, w jakim stanie jest Rodian? Nie rozumiesz, jak bardzo mnie zraniłeś?! Kiedy on cierpiał w lochach, ja cierpiałam razem z nim. Myślałam o tym, co właśnie się z nim dzieje. Zastanawiałam się, czy on w ogóle jeszcze żyje. Czy jeśli żyje, to czy nie lepiej, żeby odszedł z tego świata? W snach widziałam Rodiana. Mojego Rodiana okaleczonego twoją ręką! Miewałam koszmary. Kurwa. Dalej mam koszmary, chociaż od jego śmierci minęło... – Straciłam poczucie czasu. – I jego ciało... Jego martwe, sponiewierane ciało...
Wściekłość mieszała się ze smutkiem. Oddychałam głęboko, czując, że zaraz mogę się na niego rzucić z pięściami; inna część mnie znów zaczęła opłakiwać Aundrina. Piekący piasek zbierał się pod powiekami, zwiastując nadejście słonej powodzi.
Coś drgnęło. Theodor stracił pewność siebie. Przełknął ślinę i spojrzał na swoją dłoń. Analizował właśnie usłyszane słowa. Nerwowo zabębnił palcami o blat. Unikał mojego wzroku. Chował wstyd.
– Ja... nie myślałem o tym w ten sposób... – wymamrotał.
C'Than wyglądnął zza drzwi schowka. Oparł się o framugę, obserwując całe przedstawienie z bezpiecznej odległości, zarazem pozostając w pogotowiu. Ubaw miał przedni, czego dowodem był schowany pod dłonią uśmieszek, ściągnięte brwi oraz przymrużone oczy otoczone mimicznymi zmarszczkami. Powstrzymałam się przed odwzajemnieniem miłego wyrazu twarzy, bo po pierwsze wyglądałoby to raczej jak wyraz bólu, a po drugie straciłabym sporą część wiarygodności w oczach Pystolliusa.
– Wierzyłam, że między nami coś jest – przyznałam łagodniejszym tonem. – Ale dzięki Scorpiusowi nie popełniłam życiowego błędu i za to jestem mu cholernie wdzięczna.
– Ja niby byłbym tym błędem? – wypluł Pystollius opryskliwym tonem. Zabolało go wspomnienie o Scorpiusie. – Chyba kpisz! To on jest błędem!
– Być może, ale mniejszym niż ty – odparłam z satysfakcją.
Oblicze mężczyzny poczerwieniało. Nerwowym ruchem ręki odgarnął luźne kosmyki czarnych włosów z czoła. Zacisnął wargi, wyraźnie zastanawiając się nad czymś. Mięśnie, doskonale widoczne pod cienką skórą twarzy, napięły się.
– Po wszystkim, co dla ciebie zrobiłem, ty wypinasz się na mnie.
Odbił się od blatu i powoli zbliżył się do mnie. Nie spuszczał ze mnie oczu jak drapieżnik polujący na ofiarę. Zerknęłam na C'Thana, szukając z nim kontaktu. Cokolwiek by się stało, nie powinien mi pomagać, pokręciłam więc wyraźnie głową. Nie chciałam, żeby został przez nas ukarany. Zrozumiał, ale nie ruszył się o krok. Uparcie trwał na straży, gotowy ruszyć na ratunek. Mój drogi, uparty C'Than.
Theodor położył dłoń na moim ramieniu, po czym wsunął ją na kark, zaciskając palce jak imadło. Zanim zdążyłam sięgnąć do runy, unieruchomił mój nadgarstek. Jęknęłam z bólu. Pystollius postanowił pokazać swoją prawdziwą twarz; tą ujawnianą wśród zaufanych znajomych tudzież po wypiciu zbyt dużej ilości alkoholu.
– To ja załatwiłem ci pracę u Calibrina. – Pochylił się i sączył jad do mych uszu. – To ja wziąłem cię do Shantali. To ze mną było ci najlepiej. To u mnie mogłaś zapomnieć o tym, jak cię poniżali. To ja chciałem dać ci schronienie. Miałem zamiar traktować cię jak równą sobie, wprowadzić do mojej czystokrwistej rodziny, splugawić swoją krew, Daemono... – podkreślił ostatnie zdanie. – To ja cię pokochałem, a ty... jak się odwdzięczyłaś? Dałaś dupy Draagonysowi! – krzyknął, a strzępki śliny osiadły na moim czerwonym ze zdenerwowania policzku. C'Than drgnął, ale uspokoiłam go wolną ręką. Został przy drzwiach od schowka. Byłam pewna, że nic mi nie grozi. Zakładałam, że skończy się tylko na oskarżeniach. – Chciałaś go teraz wezwać! Tak się odpłacasz!
Opadł z sił. Rękę z karku przeniósł na mój drugi nadgarstek. Brodę oparł na czubku mojej głowy. Staliśmy tak, a ja czułam, jak drży targany wściekłością. Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć, że trzymamy się za ręce, wyznając sobie miłość, a przynajmniej okazując sobie uczucia. Prawda była taka, że to on mnie trzymał, żebym nie odeszła. Żebym go nie zostawiła. Żebym oficjalnie się z nim nie rozstała.
– Kocham cię... – wyszeptał, zbliżając usta do ucha ukrytego pod loczkami. – Proszę... daj mi szansę... – błagał. – Daj mi tę jedyną szansę. O nic więcej cię nie proszę. Dla ciebie zabiję Scorpiusa...
– Jesteś obłąkany!
Odsunęłam się, jak najdalej mogłam; na tyle, na ile pozwalały mi kajdany z Pystolliusowych dłoni. Zmierzyłam go przestraszonym spojrzeniem, najdłużej zatrzymując się na czarnych – jak nocne niebo – tęczówkach. Szczere oczy odwzajemniły spojrzenie. Nie kłamał, naprawdę biorąc pod uwagę popełnienie zbrodni. Jakkolwiek źle by nie było, nie chciałam śmierci Scorpiusa. Nigdy mu jej nie życzyłam.
Szybko pojęłam, że mówił o czasie po ślubie, kiedy zwiąże mnie przysięga. Tylko śmierć Draagonysa mogłaby mnie uwolnić. W taki sposób zdobywało się zajęte serca, grało się w polityczne gierki, a także odbierało się władzę.
– Sama nie chciałaś być z nim, jaki więc teraz masz problem?
– Mówisz mi o morderstwie, po czym pytasz, jaki ja mam problem?! – jęknęłam. – Ty jesteś normalny? Masz obsesję? Annabell też była twoją obsesją?
– Kochałem ją.
– Szybko o niej zapomniałeś – wytknęłam mu. – Nie minęło wiele czasu, a ty znów znalazłeś sobie obiekt westchnień. Kochasz mnie? Nie wierzę w to. Jestem tylko kolejną kobietą, która jest usprawiedliwieniem dla folgowania swoim żądzom. Tortury, a teraz chęć morderstwa...
Jego oblicze poczerwieniało.
– Naprawdę cię kocham. Nie jesteś żadną wymówką. Nie ma innego wyjścia.
– Ale ja nie kocham ciebie – powiedziałam wyraźnie. – Chcę być ze Scorpiusem. Przekonałam się do niego. Dobrze mi z nim... – Wzięłam głębszy wdech, zanim wypowiedziałam ostatnie dwa słowa, składające się na zdanie: – Kocham go.
Kłamałam. Oczywiste, że kłamałam, ale Theodor zawsze wierzył w moje kłamstwa. Uwierzył i tym razem. Tak łatwo nim manipulowałam, odwdzięczając się za jego machinacje. Z przyjemnością wbiłam mu szpilę.
Przez chwilę poczułam współczucie dla skrzywdzonego człowieka stojącego przede mną. Przez chwilę. Zmartwił się, wręcz sposępniał. Oczy mu zalśniły. Po tej krótkiej chwili uderzył mnie w policzek, poniżej kości odbijając czerwony zarys dłoni. Dłoni, która kiedyś z czułością pieściła moje nagie ciało. Odcisk palców dawniej gładzących czerwień ust.
Powiodłam ręką do piekącego miejsca i roztarłam. Poczułam, że nie tylko policzek piekł. Piekły także oczy. Zawiedzione wylewały łzy nad osobą, którą myślałam, że jest Theodor. Mój Theo zaginął, a na jego miejsce wcisnął się bezlitosny ślepiec i kat; prawdziwy Theodor Pystollius, pachołek Przewodnika. Jeśli kiedykolwiek miałam wątpliwości, ten jeden cios je rozwiał. Podniosłam na niego tęczówki w czerwonej oprawie. Zrozumiał, co zrobił, natychmiast żałując czynu.
– Daemono... – wypowiedział moje imię, starając się załagodzić sytuację. Pokręciłam głową, nie zgadzając się na jego przeprosiny.
– Kocham Scorpiusa. Nasz romans zaczął się wcześniej niż ten z tobą – brnęłam w kłamstwo, chcąc zadać Pystolliusowi więcej bólu.
– Przecież mówiłaś... – wtrącił.
– Wiem, co mówiłam. Chciałam być z tobą. Chciałam wybrać ciebie. Nie mogłam, bo ty zraniłeś Rodiana. Mogłeś okazać łaskę, załatwić to szybko, nie dać się ponieść chęci zemsty, ale wolałeś się zabawić, znęcając się nad niewinnym Rodianem. – Uśmiechnęłam się bezczelnie. Ostatnia szpila. Nie obchodziło mnie, czy uderzy mnie po raz kolejny. Ból ciała przemija, kiedy świadomość niewykorzystanej okazji może do końca życia nas prześladować. – Scorpius świetnie pociesza. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak długo i mocno pocieszał mnie co noc, odkąd wszystko się wydało i zostaliśmy narzeczonymi. A to wszystko dzięki tobie.
Kiedy stał jak słup, analizując moje kłamstwa, ja wyminęłam go, potrącając barkiem. Rzuciłam spojrzenie na C'Thana, po czym wyszłam z sali, trzaskając drzwiami. Theodor nie ruszył za mną.
Puściłam się biegiem, ocierając łzy. Po drodze podążały za mną zaciekawione spojrzenia ślepców, przodków Pystolliusa oraz rzeźbionych bóstw czy też muz rzeźbiarzy. Nikt mnie nie zatrzymał, a niektórzy mieszkańcy schodzili mi z drogi. W końcu po co mieliby się mną przejmować? Zawracać sobie niepotrzebnie głowy? Mogłam wałęsać się po zamku, pomimo że najczęściej miałam ze sobą towarzystwo.
Przeskakiwałam po trzy stopnie naraz, śpiesząc się do miejsca, gdzie mogłam pobyć sama, a które coraz częściej nazywałam swoim pokojem.
„Pieprzony Pystollius".
„Pieprzony Pystollius".
„Pieprzony Pystollius".
Jak mogłam być tak ślepa? Torturował ludzi, więc nic nie szkodziło mu podnieść na mnie ręki, no i stało się. Czymże jest sprzedanie komuś liścia w porównaniu z katowskim sadyzmem? Dla niego to klaps wymierzony krnąbrnemu dziecku. Odcisk dłoni powoli bladł, lecz miejsce wciąż było gorące. Wspomnienie nie zniknie tak szybko. Wątpliwości odeszły – dokonałam słusznego wyboru, rezygnując z Theo. Jak wcześniej mówiłam: brutal nie stanie się barankiem. Zadufany w sobie Scorpius stał się w jednej chwili moim wyśnionym kandydatem w świecie, w którym lepszych opcji bym nie znalazła (albo one nie chciałyby znaleźć mnie).
Wreszcie dotarłam przed upragnione drzwi. Westchnęłam i nacisnęłam klamkę. Ustąpiły. Już otwierałam usta, żeby powiedzieć Scorpiusowi, co się stało, gdy dotarło do mnie, że komnaty są dziwnie ciche i... puste. Moja opowieść utknęła w gardle. Lekko uchylone wargi przymknęłam.
Zamknęłam za sobą drzwi, rozglądając się dookoła. Zaglądnęłam do łazienki. Ani żywej duszy. Mój wzrok padł na coś, co nie powinno mieć miejsca w sytuacji, gdy Draagonys wyszedł.
Uchylone drzwi.
Uchylone drzwi od balkonu.
Wietrzył pokój.
Odwróciłam twarz w stronę łóżka.
„No tak".
Zmięta pościel wystarczyła, żebym pojęła, co najpewniej działo się w pokoju, gdy ja pracowałam. Podeszłam, gładząc materiał narzuty. Wiedziałam, bo ścieliłam je zawsze, zanim wychodziliśmy na śniadanie, spełniając swoje niewolniczo-lokatorsko-narzeczeńskie obowiązki. Poza tym lubię porządek. Bardzo dobrze czuję się w miejscach czystych, gdzie bałagan mnie nie rozprasza.
Zacisnęłam pięść.
Dlaczego, skoro nic do niego nie czułam, przeszywało mnie zimno, na myśl o Penelopie, Zahariashu i tym, co robili we trójkę tego popołudnia? Dlaczego, skoro mu pozwoliłam? Dlaczego, skoro twierdziłam, że jest mi obojętne, z kim sypia? Może zdenerwował mnie fakt, iż zabawiał się po kryjomu? Co się stało tego dnia? Czemu opuścili komnaty w pośpiechu, nie przejmując się porządkiem? Do mojego powrotu pozostały dwie godziny. Posiadali spory zapas czasu. Coś się wydarzyło – coś, co wytrąciło Scorpiusa z równowagi w takim stopniu, że odpuścił sobie przekręcanie zamka.
Powróciłam uwagą do uchylonych drzwi balkonowych. Szczelina między nimi a framugą kusiła, zapraszała do skorzystania. Ruszyłam nieśpiesznie w ich kierunku. Otwarłam je na oścież. Słońce chyliło się ku zachodowi, robiło się ciemno. Krwawa łuna nie powinna długo gościć na niebie.
Najpierw musiałam coś sprawdzić. Postawiłam stopę na balkonie. Nic się nie stało. Dołączyłam drugą. Znów zero reakcji. Draagonys zapomniał nie tylko o użyciu klucza, ale także o zawieszeniu ochronnej magii w powietrzu. Mogłam uciec. Na mojej czerwonej od płaczu twarzy zagościł uśmiech, przeganiając smutek i złość, a przygotowując miejsce na nadzieję.
„Zapomniał!".
Zachichotałam histerycznie.
Wychyliłam się przez barierkę. Oceniłam odległość. Od ziemi dzieliły mnie najwyżej dwa metry w najwyższym miejscu, a jeśli odpowiednio daleko w przód bym skoczyła, ta odległość ze względu na wzniesienie by zmalała. Wiedziałam, że dam radę. W każdym miejscu było wystarczająco blisko, żeby wyskoczyć i nie zrobić sobie większej krzywdy. Nie powinnam się połamać ani zanadto poobijać, bo ziemię poniżej pokrywała gęsta trawa, niczym z katalogu ogrodniczego.
Szybko podbiegłam do szafy i wygrzebałam grubą, za dużą na mnie bluzę. W nocy temperatura spadała do nawet zera stopni. Przeciągnęłam ją przez głowę. Dopadłam także do Draagonysowego plecaka, który towarzyszył nam pod błękitnym niebem, pakując doń koc oraz słodycze i wodę znalezione w szafce nocnej. Wygrzebałam z barku także jakieś eliksiry. Zaopatrzona wróciłam na balkon.
Przełożyłam jedną, a później drugą nogę przez barierkę. Spojrzałam w górę i na boki, upewniając się, że nikt mnie nie obserwuje. Ślepcy byli zajęci swoimi sprawami, jak zwykle nie widząc tego, co działo się pod ich nosami. Wzięłam głęboki oddech, patrząc przed siebie na ciemny w środku, a jasny na zewnątrz las. Tam już panowała noc.
„Nie mam czasu na strach" – upomniałam sama siebie, kiedy zbyt długo wahałam się przed skokiem.
Puściłam poręcz, koncentrując się na tym, żeby dobrze skoczyć. Wyszło idealnie.
Łup.
Zyskałam wolność jednym małym skokiem.
Wstałam z kucek, rozmasowałam dłonie, na których się wsparłam, i puściłam się biegiem w stronę lasu. Szczęście, że był niedaleko. Obute nogi jakoś radziły sobie z pochyłym, miękkim terenem.
Przypomniałam sobie, jak uciekaliśmy z Rodianem. Baliśmy się. Tym razem nie towarzyszył mi strach, a ekscytacja. Szczęście, że skorzystałam z okazji. Nie wybaczyłabym sobie bierności w tej sytuacji. Długo żałowałabym. Ucieczka była posunięciem ryzykownym, to oczywiste, jednak według mnie koniecznym. Ryzykownym, ponieważ ryzykowałam nie tyle swoje życie i zdrowie, co te należące do moich przyjaciół, znajomych, a nawet Scorpiusa, za którym niespecjalnie przepadałam. Ucieczka mogła skończyć się porażką, na co była większa szansa, ale i sukcesem. Gdybym dobiegła do wioski, miasta, pojedynczego domu, być może wezwałabym pomoc. Co ja mówię... Na sto procent wezwałabym pomoc. Wystarczyłby jeden telefon do dziadka, a on już postarałby się, aby dwór Pystolliusa zrównano z ziemią. To byłaby szybka akcja.
Nie wiedziałam, jak daleko rozciągały się tereny lasu, za to wiedziałam, że zasięg zaklęć ochronnych kończy się prawdopodobnie w okolicach dziesiątego kilometra. Ta druga informacja była teoretycznie bez znaczenia. Zakuli mnie w kajdany, których ściągnąć sama nie mogłam, więc nici z aportacji; czekał mnie nieskończony bieg w nieznane. Kiedyś biegałam dużo, ale tamtego dnia towarzyszyły mi wątpliwości, czy jestem w stanie przebiec choćby pięć kilometrów bez zwalniania tempa. Niewola zabiła siłę w moich mięśniach. Ciekawiło mnie, czy Scorpius wyczuje, że uciekłam. Na pewno. Być może dowiedział się zaraz po tym, jak wyskoczyłam z balkonu. A może nie... może był zbyt zajęty, żeby odczytać ponaglające do zbadania tematu sygnały. Obstawiałam, że będzie wściekły: na mnie i na siebie. Na mnie, bo skorzystałam z okazji, a na siebie, dlatego że tę okazję stworzył. Był rozważny i wystarczająco inteligentny, żeby dostrzegać swoje winy, a także wyciągać z nich później wnioski.
Rozpoczął się wyścig z czasem. Czas jak zwykle kurczył się w zastraszającym tempie i zanikał jak światło skromnie oświetlające przestrzeń między drzewami. Słońce traciło na wysokości, a czerwonawa łuna przybierała na sile. Póki las był rzadszy, widziałam ją między gałęziami i zieleniejącymi wiosną liśćmi. Musiałam biec. Z całych zachowanych sił i całego oddanego moim towarzyszom serca.
Bór przywitał mnie szumliwą pieśnią wygrywaną na leśnych instrumentach: liściach, pniach i gałązkach, smaganych subtelnym wiatrem; śpiewach ptaków i chrumknięciach dziczyzny; do tego dokładał się mój rytm – stóp uderzających pośpiesznie o ściółkę oraz nierównego oddechu, niemającego szans na wyrównanie. Urywany wdech i jeszcze bardziej poszarpany wydech. Raz ustami, raz nosem. Nie potrafiłam określić, jak było lepiej; który sposób lepiej spełniał potrzeby tlenowe płuc? Kiedy mniej paliły? Za długo grałam rolę niewolnicy kanapowej, a ta bierność mściła się w postaci sztywniejących stawów i coraz mocniej piekących zakwasami mięśni. W gardle też schło mi jakoś bardziej niż zwykle.
Im dalej w las i czas, tym ciemniej. Im dłużej w ciemności, tym wzrok bardziej przyzwyczajony. Drzewa nabrały wieku, a ich korony broniły dostępu światła.
Po pewnym czasie spowolniłam bieg, szybko przeszłam w marsz. Popełniłam błąd. Adrenalina wyczerpała swe zapasy, skazując mnie na otępienie. Nagle dyskomfort, odczuwany przez całą drogę, zyskał na intensywności. Poczułam tępy i głęboki ból mięśni odwykłych od wysiłku. Uda zesztywniały, a każdy ruch wykonywałam jak w próżni przez naderwane włókienka. Najgorzej podczas schodzenia w dół, gdyż traciłam kontrolę, doznając nieważkości. Nie czułam swojego ciała, ale czułam alarmujące uciski, a także okłady z bólu. Trudno w takiej sytuacji znów zmusić się do biegu.
Język oraz gardło wołały o nawilżenie. Przystanęłam na moment, aby uraczyć się łykiem wody. Zimna chlusnęła tam, gdzie trzeba, niosąc ze sobą ulgę. To dla niektórych niewyobrażalne, ale woda ma smak. Smak ten tworzą rozpuszczone w niej minerały. Ja lubię te lekko słodkie wody. Rozglądnęłam się, wodząc oczami wszędzie, gdzie tylko ich zasięg pozwalał. Las nie miał końca; drzewa kryły się za plecami drzew, podobnie jak krzewy – jedne broniły drugich. Dookoła wyrastały setki drzew, tak blisko siebie, że złudzenie kazało mi wierzyć, iż utworzyły mur z własnych pni. Starłam krople z ust, ruszając w dalszą drogę umiarkowanie szybkim truchtem.
Żadnego kompasu. Żadnej mapy. Do tego taka sobie orientacja w terenie. Mimo wszystko wierzyłam, że ucieczka się powiedzie.
Wyobrażałam sobie, co zrobię, gdy wyjdę z lasu i natrafię na cywilizację. To motywowało mnie do pokonywania kolejnych metrów. Zamierzałam opowiedzieć o Orędownikach, Przewodniku i niewoli pierwszej osobie, którą spotkam, a która wyda się mi godna zaufania. Przynajmniej tym razem wiedziałabym, gdzie mniej więcej zamek Pystolliusa się znajduje. Podczas imprezy charytatywnej nie miałam tej wiedzy, a głupie postępowanie tamtego wieczoru miało mniej sensu niż podczas tej nocy. Oczywiście, nie miałam pewności, czy po wyjściu z terenu otoczonego czarami, wciąż pamiętać będę, po co szłam albo czy w ogóle dam radę przejść przez barierę. Mogło się wydarzyć wiele rzeczy, takich jak na przykład unieruchomienie mnie, rozległy alarm lub – co też możliwe – śmierć. Scorpius nigdy nie mówił o zaklęciach chroniących okolicę. Mimo wszystko – chciałam spróbować, nawet jeśli czekałaby na mnie kara. Och, co do tego miałam pewność... ślepcy nie zostawiliby mojej ucieczki bez odpowiedniej nagrody. Może nawet wpadłabym w ręce Pystolliusa? Przecież on tak dobrze znał się na ludzkim ciele i wiedział, jak zadawać ból. Już raz tego doświadczyłam. Nie przeszedłby też obojętnie koło okazji, żeby się zemścić.
Biegłam.
Szłam.
Znów biegłam.
Mijały sekundy, minuty, może godziny. Może minęłam już barierę, a może nie. Może pokonałam pięć kilometrów, a może tylko kilometr. W ciemności nic nie wyznaczało czasu, w dzikim lesie zaś próżno szukać drogowskazów i znaczników z informacją o odległości.
Zmęczone ciało wołało o odpoczynek każdym wdechem, ruchem kończyn oraz wewnętrzną słabością. Pusty żołądek – przecież nie jadłam kolacji – burkliwie marudził o uwagę. Do tego stopy... obtarte dawały o sobie dotkliwie znać. Biegłam w adidasach, niby wygodnych, sportowych butach, jednak delikatna skóra nieprzykryta skarpetką przetarła się jak stare rajstopy. Nie przygotowałam się dostatecznie dobrze.
Byłam dość daleko. Puchacze chuchały, a nietoperze konturem odbijały się na niezakrytych liśćmi skrawkach atramentowego nieba. Uznałam, że minęła północ.
„Pięć minut odpoczynku..." – zapewniłam samą siebie. Oparłam się o pień najbliższego drzewa i zsunęłam się po chropowatej korze. Odłożyłam plecak na bok. Wiatr, hulający wśród kniei, otarł się i o mnie. Rozlana na plecach i pod pachami mokra plama jakby mocniej przylgnęła do skóry chłodem. Zadrżałam.
Najpierw stopy. Ostrożnie ściągnęłam prawego buta. Zasyczałam z bólu oraz paskudnego widoku. Całe wnętrze zostało umazane krwią, która w ciemności na białym tle tworzyła czarne wzory. Oceniłam szkodę. Zdarty pęcherz odsłaniał skórę właściwą, która także ucierpiała. To samo zastałam pod lewym penelopowym adidasem. Podjęłam najrozsądniejszą decyzję: odrzuciłam buty. Gdybym ubrała je ponownie, ból nie pozwoliłby mi na szybki ruch. Potrzebowałam zachować mobilność. Postanowiłam dalszą drogę przebyć boso. Kiedyś boso zabiłam szczura, więc skoro moje stopy mogły być bronią, mogły też sobie poradzić z leśną ściółką. Były silne. Wierzyłam, że nie zawiodą. Dla pewności polałam rany odrobiną eliksiru przeciwbólowego, a także natarłam maścią przyspieszającą gojenie.
Wygrzebałam z torby paczuszkę kolorowych, owocowych cukierków. Szczęście, że Draagonys lubił słodycze, gdyż w innym wypadku głód nie dałby mi spokoju. Zaszeleściłam, rozrywając opakowanie. Nie było czasu, aby rozkoszować się słodkim smakiem. Wyciągałam draże z torebki garściami, a ich lukrowane wykończenie topiło się na jeszcze gorących od biegu dłoniach, zostawiając lepki film. Ostatnie kapsułki wmusiłam w siebie, gdyż pusty żołądek protestował w związku ze zbyt dużą ilością wciskanego weń cukru. Mdliło mnie, ale zjadłam wszystko, wiedząc, że to właśnie te proste cukry będą mi przydatne podczas kolejnych kilometrów biegu.
Rzuciłam puste opakowanie na adidasy. Wstałam i przykryłam je gałązkami, uschniętymi liśćmi i ziemią, żeby nie rzucały się tak w oczy. Białe buty od Penelopy świeciły swoją niezabrudzalną, magiczną powierzchnią z daleka, więc potrzebowałam dużej kupki ściółki.
Przeciągnęłam się, ostatni raz zerkając w stronę, z której przybyłam. Nadszedł czas, aby ruszyć dalej.
***
Najnowsze wieści wstrząsnęły Charliem. Wieści, które uznał za bardzo ważne dla pewnej osoby. Przemierzał korytarze, żeby z nią porozmawiać. Przełożony zabronił, ale Moore zawsze miał gdzieś zdanie innych, uważając, iż tylko on mógł mieć rację. Najczęściej mówił o sobie nieomylny. Powinna wiedzieć – tak uznał. Sam chciałby wiedzieć.
Nie znał jej dobrze. Mimo opowieści, jaką ich raczyła, wciąż pozostawała zagadką. Zauważył też, że z jej psychiką nie było najlepiej. Czasem popadała w stany depresyjne, czasem rozpierała ją energia, najczęściej jednak plotła bez udziału świadomości, zapadając się we własny wyimaginowany świat – jakby ktoś ustawił w niej automatycznego pilota. Z dnia na dzień stan pani Draagonys się pogarszał. Odmawiała przyjmowania leków przepisanych przez psychiatrę. Twierdziła, że to zagmatwałoby wspomnienia. Według przyjętych Praw Wszechstoty nikogo nie wolno zmusić do przyjęcia leków, chyba że stan tej osoby uniemożliwia porozumienie się z nią.
Pozdrowił strażnika, wyminął go i wszedł na ostatnią prostą, po drodze przechodząc obok cel w większości zapełnionych ślepcami, którym nie starczyło odwagi na samobójstwo. Kiedy Centralne Biuro Wywiadowcze wkroczyło do posiadłości Pystolliusa, aby spacyfikować eterran, część Krzewicieli Tradycji, wiedząc, że ich sprawa jest przegrana i się nie wywiną z rąk sprawiedliwości, rzuciła na siebie klątwę Ven Mortem. Śmierć przyszła i zabrała ze sobą śmiałków, którzy sami się po nia zgłosili.
Zatrzymał się przed ostatnimi pancernymi drzwiami, w skład których dla bezpieczeństwa wchodził tytan. To właśnie ze względu na ten pierwiastek w 1967 roku odbył się wielki remont więzienia w angielskiej kwaterze głównej Centralnego Biura Wywiadowczego. Wtedy zaczęli napływać pierwsi więźniowie oraz Vromianie szukający schronienia. Wszyscy eterranie byli kierowani właśnie do tego przystosowanego do ich zdolności magicznych, jedynego po tej stronie muru budynku. Uznawany był też za eterrańską ambasadę.
Przez kraty dostrzegł kobietę. Siedziała na pryczy, a wzrok kierowała za malutkie więzienne okienko. Świtało. Pierwsze promienie słońca padały na jej twarz, wyłaniając każdą niedoskonałość: drobne blizny oraz zmęczenie. Daemona postarzała się w ciągu ostatnich dni o dziesięć lat. Być może wcześniejszy pobyt w niewoli także odcisnął swoje piętno na szarej, matowej cerze.
Wsunął klucz w zamek, przekręcił i otworzył drzwi. Nie zareagowała. Wciąż trwała nieruchomo. Powoli podszedł. Przysiadł na łóżku naprzeciwko. Chrząknął znacząco.
Obserwował, jak jej powieki z wolna opadły, a następnie przekręciła głowę i spojrzała prosto w jego oczy. Powieki jeszcze wyglądały na opuchnięte po śnie, a na lewym policzku widniał odcisk poduszki. Obudziła się całkiem niedawno.
– Witam w moich skromnych progach – przemówiła. Jej wyraz twarzy nie zmieniał się, wciąż pozostawał obojętny. – Może jednak powinnam powiedzieć w waszych skromnych progach? Stało się coś? Pierwszy raz przychodzisz do mnie. Zazwyczaj to ja przychodziłam do ciebie.
– Daemono – pozwolił sobie na pominięcie zwrotów grzecznościowych. Nie przyszedł, aby ją przesłuchiwać. Przyszedł przekazać informację i najpewniej pocieszyć. – Uznałem, że powinnaś o czymś wiedzieć.
– Ach, tak?
– Wczoraj w nocy grupa ślepców zaatakowała małą wioskę pod Acropolis. Kiedy ekipa przybyła na miejsce, znaleziono ciała.
Acropolis było miastem położonym tuż pod murem, w części Europy będącej kiedyś Francją. Ekipa CBW pojawiła się na miejscu bardzo szybko, zabierając sprawę dla siebie. Teraz każda sprawa dotycząca ślepców spod buta Arediusza Goethego z automatu wędrowała na biurka ludzkich śledczych. Charlie widział zdjęcia. Widział ciała. Był wstrząśnięty.
– Ciała? – powtórzyła głucho.
Mężczyzna wiedział, że to jeden z tych dni. Nie nadawała się do przesłuchania. W takie dni obecna była tylko ciałem, duchem zaś uciekała w nieznane. Nie odpowiadała na pytania, tylko brnęła w swoje. Niemniej postanowił spróbować.
– Wśród ciał zidentyfikowaliśmy Scorpiusa Draagonysa. – Przerwał, oczekując ruchu ze strony kobiety. Nie doczekał się, więc kontynuował: – Znaleźliśmy też Zahariasha Steiosa oraz Penelopę Xelogazzyo. Wszyscy byli martwi. Mieszkańcy bronili się, jak mogli, więc ich ciała... Reszta grupy uciekła. Trwają poszukiwania, ale nasi ludzie nawet nie wiedzą, kogo szukać. Zostali już zidentyfikowani podczas okazania przez Shantalę Aundrin, więc ty nie musisz tego oglądać.
Shantala współpracowała ze śledczymi od początku tej sprawy. Już dawno złożyła swoje zeznania, wskazując na osoby, które ją uwięziły, a także tych, którzy podczas niewoli zgwałcili ją przynajmniej raz lub w inny sposób skrzywdzili. Jej przesłuchaniami zajmowała się młoda funkcjonariuszka Ally Brock, którą jednogłośnie uznano najlepszą do wyciągania zeznań o przestępstwach na tle seksualnym. Pozyskiwała zeznania także od innych dziewczyn, wzbudzając w nich zaufanie paroma psychologicznymi sztuczkami. Każdy śledczy miał swoje sposoby, aby dostać to, czego potrzebował.
Daemona zamknęła oczy, opuściła twarz, jednak żadne uczucie nie odbiło się na jej obliczu. Tylko ona sama mogła wiedzieć, co siedzi w jej głowie. Położył dłoń na jej nadgarstku i ścisnął pokrzepiająco. Uważał, że musiał coś zrobić, nawet jeśli tym czymś miał być pusty gest; nawet jeśli to nic dla niej nie znaczyło.
– Odwołam dzisiejsze przesłuchanie... – zaoferował. Jeden dzień nie powinien zrobić różnicy wobec rozległej na wiele godzin opowieści Vromianki.
– Nie. – Podniosła na niego wzrok. – Im szybciej skończymy, tym prędzej zobaczę się ze Scorpiusem.
Pokiwał głową ze zrozumieniem. Cieszył się, że wciąż wierzyła w życie po śmierci; że nie zwątpiła, kiedy jej bogowie po raz kolejny pozwolili na to, aby spotkała ją krzywda. W obliczu zbliżającej się egzekucji wiara w życie wieczne była opatrunkiem łagodzącym ból. Człowiek bez wiary był biednym człowiekiem, narażonym na smutek. Zazdrościł jej. On wierzył tylko w sprawiedliwość.
***
Wielu z was zapewne pomyślało, iż postąpiłam głupio, uciekając. Poniekąd się z wami zgadzam, gdy patrzę na tamte wydarzenia z perspektywy czasu. Bardzo głupio; wręcz idiotycznie. Wygrałabym nagrodę Darwina pod warunkiem, iż zginęłabym w tym lesie. Sama prosiłam się o śmierć, tortury i wściekłość narzeczonego. Wątpliwa słuszność mojej decyzji docierała do mnie z wolna, tym głębiej, im dalej podążałam. Miałam wrażenie, iż mijały godziny: długie, spędzone na błąkaniu się bez większego sensu. Miałam sporo czasu na analizowanie i pogrążanie się w rozpaczy.
Teraz przejdę do paru wniosków, do których udało mi się dojść wtedy. Zadziałałam impulsywnie, a wyrzut hormonów walki zaburzył mój osąd. Najpierw kłótnia z Theodorem, a później odkrycie, że rzeczywiście dla arystokraty byłam nikim. Może podświadomie chciałam się zemścić? Wtedy w sypialni Draagonysa zadziałał instynkt przetrwania; obudził się w chwili, gdy zobaczyłam symbol wolności – uchylone drzwi. Nie bez winy była też moja wiara w to, iż mogłabym wszystko naprawić, jeśli tylko udałoby mi się wydostać za magiczną barierę oraz znaleźć pomoc. Och... biedna, naiwna ja... W każdym razie – ucieczka była jedną z tych rzeczy, o których bezsensie przekonujemy się dopiero po fakcie. Wstyd mi za moją bezmyślność.
Wracając do opowieści...
Jęknęłam z bólu. Złapałam się za ramię. Za miejsce naznaczone runą. To uczucie... jakby ktoś przypalał mnie rozżarzonym, świeżo wyjętym z ognia żelazem. Scorpius mnie tropił. Mogłam sobie tylko wyobrazić jego wściekłość, gdy odkrył moje zniknięcie.
Która więc była godzina? „To niemożliwe, żeby...". Wątpiłam, a jednak. Scorpius odbierał mnie z pracowni eliksirów zawsze parę minut po dwudziestej pierwszej. „Minęły dwie godziny? Niemożliwe!". Czas spędzony w lesie strasznie się ciągnął, niewiarygodnie się wydłużając. Działały na mnie czary; ingerowały w mój osąd rzeczywistości. Potężne, iluzoryczne czary mieszające w głowie – za zabezpieczenie terenu wziął się najpewniej sam Goethe.
Puściłam się biegiem. Tylko tak mogłam złapać wątłą szansę na wydostanie się z tego piekła. Nadzieja matką głupich, a ja byłam idiotką, wierząc, iż uda się mi uciec. Szanse nikłe, prawie żadne, a ja i tak się odważyłam. Odważyłam to złe słowo, gdyż napędzał mnie strach pomieszany z podnieceniem. To nie odwaga, to czyste szaleństwo. Wariactwo w nieskazitelnej postaci.
Tak wiele stało przeciwko mnie. Tyle wrogich przeszkód. Mój namiar – dzięki niemu Scorpius mógł mnie znaleźć bez większego wysiłku. Wystarczyło się pospieszyć. Moja niewiedza. Nie wiedziałam nic prócz tego, że gdzieś kończy się zasięg zaklęć ochronnych. Gdzieś. Lecz gdzie? Zapewne pomyliłam się, szacując, iż to tylko dziesięć kilometrów. Wyszedł mój brak wcześniejszego przygotowania, a co za tym szło – brak jakiegokolwiek planu. Ta ucieczka była czysto spontanicznym wyskokiem. Do tego zabłądziłam. Jakimś cudem po raz kolejny minęłam pieniek porośnięty szczelnie grzybami. To nie mogło być przywidzenie. Zrozumiałam, że las bezustannie bawił się ze mną. Czary rzucone na teren zwodziły mnie i mieszały w głowie. Zaginały czas i zapętlały przestrzeń.
Plątałam się między drzewami. Przyspieszałam. Zwalniałam. Przeskakiwałam przez strumień. Wpadałam na zagrzybiony pień.
Plątałam się między drzewami. Przyspieszałam. Zwalniałam. Przeskakiwałam przez strumień. Wpadałam na zagrzybiony pień.
Plątałam się między drzewami. Przyspieszałam. Zwalniałam. Przeskakiwałam przez strumień. Wpadałam na zagrzybiony pień.
W kółko! I w kółko! Próbowałam obierać inne trasy, ale ciągle docierałam w to samo miejsce.
Na początku nic takiego się nie działo. Dopiero gdy przekroczyłam pewną granicę, uruchomiłam anomalię.
Gdy byłam mała, chodziłam z ojcem na długie spacery po niezamieszkałym terenie, lasach, łąkach, plażach bądź górach. Uczył mnie, jak poznać północny kierunek. Wystarczyło obserwować korę drzew – która strona porasta mchem i porostem. Północ można wyznaczyć też za pomocą gwiazdy polarnej. Tę wiedzę wykorzystywałam podczas misji w terenie, które najczęściej wypełniałam z Rodianem lub Shantalą. Sposoby te nigdy nie zawodziły.
Ten las nie miał północy. Wszystkie drzewa bez wyjątku miały gołe pnie, a ich rozłożyste korony nie pozwalały dojrzeć gwiazd.
Popadałam w panikę. Znów natrafiłam na cholerny, grzybowy pieniek! Rozpłakałam się. Wpatrywałam się w charakterystyczny punkt i płakałam. Pojęłam, że to koniec mojej heroicznej wędrówki. Droga do wyswobodzenia została ucięta ślepym zaułkiem.
Chrup!
Podskoczyłam na dźwięk przełamanej gałązki. W cieniu przechadzało się zwierzę. Przełknęłam ślinę, cofając się. Natrafiłam na drzewo. Wtuliłam się w nie i spłaszczyłam się, aby stopić się z krajobrazem. Och! Jak bardzo pragnęłam stać się drzewem! Wilk?! Niedźwiedź?! Ryś?! Lis?! Dzika pantera, dawny pupil znudzonej arystokracji?! Co gorsza zwierzę mogło być głodne. Mimo że mało umięśniona, nadawałam się na kolację. Bałam się ludojadów. Bałam się, że zjedzą mnie żywcem.
Szelest nabierał sił. Zeschłe liście chrobotały, a patyczki pękały.
Stworzenie weszło w zasięg mego wzroku. Otrzepało dumnie głowę, prezentując okazałe, krzaczaste poroże porośnięte roślinnością. Szerokie chrapy zafalowały, łapiąc odór strachu, jaki wydzielałam. Wielkie oczy w czarnej oprawie zatrzymały się na mnie, a duże uszka z pędzelkami na końcach zatrzepotały, chwytając odgłosy z tyłu i z boku; słyszał mój oddech.
„Rogat...". Westchnęłam z ulgą. „To tylko rogat".
Rogat przestąpił z nogi na nogę, z kopytka na kopytko, szemrając cichutko. Setki pokoleń wcześniej był zwykłym jeleniem, tak jak eterranie ludźmi. Nie zaprzeczycie, że prezentuje się o wiele lepiej od swojego nieżyjącego w środowisku bogatym w eter krewnego. Sierść tego konkretnego rogata była prążkowana, kremowo-karmelowa o paru czekoladowych pasach. Okazałe poroże do złudzenia przypominało krzew, sugerując, iż był on raczej starszym przedstawicielem swojego gatunku. Wielkość zwierzęcia pozwalała na dosiadanie. Wiecie, że oswojony rogat jest wierny tylko jednej osobie i nie pozwoli, żeby ktoś inny go dosiadł?
Po raz kolejny moje ramię przeszył ból, ale tym razem był dotkliwszy. Nie mogłam się powstrzymać i zasyczałam z bólu, upadając na kolana. Dziki mieszkaniec boru jęknął i zerwał się do ucieczki. Raciczkami wyrwał ziemię, a liście rozsypał dookoła. Słuchałam, jak odgłosy tętnienia wygasały. Słuchałam, jak moja jedyna nadzieja na zejście ze złudnej drogi zostawia mnie w tyle. Mogłam za nim iść, ale moje gwałtowne zachowanie spłoszyło go. Magia dedykowana eterranom nie zwodzi zwierząt, bo zwierzęta mają inne układy nerwowe.
Zaklęłam, rozmasowując piekące miejsce. Pulsowało, sprawiając, iż drętwienie odczułam w palcach, a nawet w martwych paznokciach.
Powinnam uciekać, ale nie miałam dokąd. Znów zapętliłabym się, docierając ostatecznie do przeklętego pieńka. Opadłam z sił, czując, że to koniec. Las i czary Goethego wygrały, odbierając wszelkie nadzieje. Poległam w nierównej walce. Pocieszałam się tym, że chociaż spróbowałam, wychodząc ze strefy komfortu i narażając się na gniew ślepców. Przynajmniej zrobiłam cokolwiek.
Siedziałam, obejmując kolana, plecami oparta o drzewo. Płakałam jak mała, zagubiona dziewczynka; jak dorosła, zagubiona kobieta bez perspektyw. Ciężko pogodzić się z parszywym losem. Powiedzieć okej, jakoś to będzie. Nie znosiłam porażek. Nie potrafiłam przyjmować ze spokojem przegranej. Życie, póki trzymałam się z boku i nie mieszałam się w wojnę, mnie rozpieszczało, dając mi same sukcesy. Nadszedł czas, abym zaczęła spłacać dług i nabrała pokory. Szkoda, że ten dług urósł do tak kuriozalnych rozmiarów.
Pociągnęłam nosem. Sznur łez dotarł do ust, a słony płyn wdarł się w szczelinę między wargami. Otarłam mokrą twarz. Ciemny las naigrywał się ze mnie, szumiąc pieśni o mym upadku. Podźwignęłam się, zebrałam z ziemi plecak. Podjęłam decyzję.
Wyprostowana, przełykając gorycz porażki, ruszyłam w kierunku przeciwnym, chcąc wrócić do zamku i wyjść naprzeciw Scorpiusowi. Tak trzeba było. Im szybciej sama się z tym pogodziłam, tym mniejszy szok miałam przeżyć. Powoli przygotowywałam się na karę, jakkolwiek dotkliwa by ona nie była. W mojej głowie tłukło się cały czas zdanie „oby tylko dotknęła mnie".
Ślamazarnie kroczyłam między małymi drzewkami, krzewami i paprociami. Liście smagały łydki, jakby żegnając się ze mną, pocieszając, dodając otuchy. Głaskały, łaskotały, muskały delikatnie. Mówiły nie przejmuj się, jakoś to będzie. Wątpiłam. Wściekłość Scorpiusa zaczęła coraz bardziej mnie przerażać. I nie chodzi o to, że bałam się bólu, raczej myślałam o cierpieniu psychicznym, które z mojej ucieczki wyniknie. Wiedziałam, jak to będzie wyglądać po moim powrocie. Wrócimy do punktu wyjścia. Pozostaną nam tylko lekcje zamykania umysłu i wspólne posiłki. Ukara mnie, odbierając przyjaciół. Mimo wszystko byłam gotowa, żeby ponieść konsekwencje; z każdym krokiem bardziej i bardziej gotowa.
Las zakończył gierki, pozwalając mi na wydostanie się z zapętlonej ścieżki. Tak, jakby wyczuł moje zamiary. Czary dotyczące umysłu zawsze mnie fascynowały. Żeby władać magią psioniczną, należało samemu mieć bardzo odporny umysł lub odpowiednio go wyćwiczyć. Chodzi o to, żeby samemu nie popaść w obłęd. Dziedzina psioniczna jest dziedziną najtrudniejszą, a osoby specjalizujące się w niej są uważane za wybitne. Zastanawiacie się, w czym ja się specjalizowałam? Moja pozycja medyka w Orędownikach nie wynikała tylko z moich umiejętności warzenia mikstur. Od zawsze przejawiałam predyspozycje do przelewania swojej siły witalnej w inne istoty. Z łatwością przyszło mi rzucenie pierwszego zaklęcia leczącego rany. Do tego byłam stworzona – do pomagania rannym.
Po raz trzeci namiar się rozgrzał. Zacisnęłam zęby, zataczając się na pobliski pień. Pociemniało mi przed oczami, a serce niebezpiecznie przyspieszyło. Mrugałam, starając się odpędzić mrok, ale to nie pomagało. Pot zalał skronie i czoło. Ból nie ustawał. Usłyszałam coś. Coś daleko. Coś się zbliżało. Coś wybijało jednostajny rytm. Zamknęłam oczy, starając się zapomnieć o sztylecie rozdzierającym moje ramię od środka, szarpiącym mięśnie na strzępy. Coś... jakby tętent kopyt. Rżenie. Galopujące rżenie.
Koń zatrzymał się tuż obok mnie, parskając i drobiąc w miejscu. Docierała do mnie jego zwierzęca woń: słodko-nieprzyjemna (od potu) oraz sierści przesiąkniętej stajnią.
Łup!
Ktoś, najpewniej Scorpius, ciężko zeskoczył ze zwierzęcia. Kroki na listowiu powiodły do mnie, a męska dłoń złapała mnie za brodę, kierując moją twarz vis-a-vis swojej. Ból zniknął tak nagle, jak się pojawił.
Mroczki ustąpiły, znikając sprzed oczu. Znów widziałam. Draagonys z zaciętym wyrazem twarzy wlepiał we mnie jasne, wściekłe oczy. Zmarszczyłam czoło, widząc, w jakim stanie jest jego nos – najprawdopodobniej złamany, zalany krwią – oraz napuchnięty, siny policzek. Już go ukarali? Męskie palce wbiły się w pustą przestrzeń, pokrytą skórą i mięśniami, między kośćmi żuchwy; jakby obejmował nimi twarz ukochanej przed pocałunkiem. Wpijały się w moją skórę, gotowe, aby wypuścić któreś z zaklęć. Energia gromadząca się w opuszkach i szukająca ujścia złowrogo łaskotała. Przełknęłam ślinę. Naparł na mnie, przyszpilając do szorstkiej kory. W zimnym jak dotąd lesie zrobiło się gorąco.
– Przepraszam... – wyszeptałam ze ściśniętego strachem gardła. Mogłam się przygotowywać całymi godzinami do konfrontacji, ale i tak ostatecznie wiedziałam, że będę się bać.
Pokręcił głową, nie spuszczając ze mnie wzroku. Napięta twarz wystarczyła, żeby nie musiał mówić już nic, ale on i tak postanowił uraczyć mnie przemową. Wyjaśnić, wytłuszczyć, zapewnić sobie pewność, iż zrozumiałam swój błąd.
– Wyobraź sobie, Sathana, jak kurewsko zły miałem dzień... – sączył cicho milimetry od moich ust. – Penelopa dostała histerii i przez pół dnia starałem się jej pomóc. Wiesz, co się stało? Przyznała się przed Zahariashem do związku ze mną, a także naszych prywatnych planów. Wyżaliła się na to, że mnie kocha. Rozumiesz? A on się na nas obraził, gdyż nasza filozofia zakłada brak zaangażowania uczuciowego. Poczuł się też oszukany, bo mieliśmy przed nim tajemnice. To popierdolone – wyznał, zaskakując mnie swoją nadzwyczajną wylewnością. Zagryzł wargę, przez chwilę patrząc gdzieś w bok. Znów do mnie wrócił. – Ten obrażony fiut przyprowadził ją do mnie z pretensjami. Najpierw się pokłóciliśmy, a następnie zostawił mnie samego z duszącą się z płaczu Penelopą. Pierdolony chuj. Żeby to był mój jedyny problem, to powiem ci, że nawet bym się cieszył. W międzyczasie i Peny zdążyła się na mnie obrazić przez ciebie i nasz cholerny ślub. Później poszedłem po ciebie do lochów. – Doszedł do części opowieści dotyczącej mnie. Westchnęłam, dając upust emocjom. – Przywitał mnie Pystollius. Nie wiedziałem, kurwa, dlaczego, ale rzucił się na mnie. C'Than, czego się, kurwa, nie spodziewałem, pomógł mi go obezwładnić. Nagadałaś mu pierdolonych kłamstw o nas. Pojebało cię? – Pisnęłam, gdy w przypływie złości wbił palce mocniej w moją skórę. – Wiesz, co jeszcze? Wiesz, co było najgorsze? Gorsze od obrażonego Zahariasha, Peny i Theo? Nie było cię tam! – krzyknął, a krzyk zaginął głucho pośród drzew. – Gdy wracałem do pokoju, już wiedziałem, że cię tam nie zastanę, ale żywiłem nadzieję, że jednak zmądrzejesz. Nie pomyliłem się, Sathana. Znam cię za dobrze, mimo że nie znam cię prawie w ogóle. Jesteś taka przewidywalna, przede wszystkim jednak jesteś nieostrożna. A teraz... wytłumacz mi sensownie, dlaczego się szwendasz po lesie?!
Jęknęłam, gdy naparł mocniej, prawie uderzając moim ciałem o twarde drewno. Był blisko. Za blisko. Dzieliły nas tylko ubrania. Rozpuszczony w świeżym, leśnym powietrzu zapach Scorpiusa wdzierał się do nosa: zapach jego potu, konia, ziół oraz nuta kobiecych perfum. Zapachy potwierdzały historię, którą opowiedział wcześniej. Świdrował mnie spojrzeniem, wykrzywiając twarz w grymasie złości. Cierpliwie-niecierpliwie czekał na moją odpowiedź.
Zamiast szukać odpowiedzi, myśleć o tym, o czym powinnam, analizowałam jego wyznanie. Faktycznie jego dzień nie należał do najlepszych i w połowie było to spowodowane moją osobą. Dałam mu w kość w takim samym stopniu jak Penelopa czy Zahariash. Czasem zapominałam, że nie jestem jego jedynym problemem, a on ma swoje własne, młode, arystokratyczne życie ze swoimi męskimi bolączkami. I jego dotykała wojna w równym stopniu co mnie. Czasem zapominałam, że pod powłoką ślepca kryje się normalna osoba. Normalna osoba o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Zrobiło mi się przykro, że dołożyłam mu zmartwień.
– Chciałam się przewietrzyć... Zgubiłam się... – odpowiedziałam wreszcie zgodnie z poleceniem.
Kiwnął głową, uśmiechając się z aprobatą.
– I tej wersji się trzymajmy... – wycedził, zerkając za siebie. Powrócił do mnie spojrzeniem. – Módl się, żeby nikt nie zauważył naszego zniknięcia. A teraz... – Puścił mnie. Odsunął się i podszedł do czarnego konia trzepiącego grzywą. – Rusz dupę i wsiadaj na konia.
Rozmasowałam gardło, starając się pozbyć nieprzyjemnego pulsowania w miejscu, gdzie palce drążyły w skórze. Z rosnącym szokiem obserwowałam, jak Scorpius gładzi końską szyję, jakby chciał się uspokoić. Wiódł dłonią spokojnie, palcami znacząc pasma na hebanowej, wilgotnej od wysiłku sierści. Powoli podeszłam. Nigdy wcześniej nie jeździłam na dużym koniu. Gdy byłam mała, rodzice zabrali mnie do cyrku, wtedy też siedziałam na kucyku, a oni robili mi zdjęcia. Kiedyś chciałam się nauczyć na koniu jeździć, ale zawsze było coś ważniejszego do zrobienia. Najczęściej brakowało nam czasu na beztroskie zabawy.
Draagonys poklepał ostatni raz końską skórę. Popatrzył na mnie, jakby zastanawiał się, czemu jeszcze nie wykonałam polecenia. Może w jego świecie każdy potrafił wdrapać się grzbiet wierzchowca, ale ja nie byłam jego częścią. Westchnął i w dwóch krokach znalazł się przy mnie.
– Tutaj włóż nogę – mruknął, wskazując na strzemię. Zaczepiłam o nie bosą stopą. Scorpius z niedowierzaniem wgapiał się w gołą nogę. – Naprawdę sądziłaś, że uciekniesz? – wyraził swoją wątpliwość, na chwilę zapominając o nieuprzejmości.
– Nie... ja tylko skorzystałam z okazji – odparłam, a męskie ręce podparły mnie i pomogły usiąść w siodle.
Szybko znalazł się za mną, chwycił wodze, zamykając mnie w klatce ze swych ramion.
– Nie miałaś na to najmniejszych szans – powiedział, po czym zacmokał, a ogier ruszył stępa.
Nie musiał mi tego powtarzać. Wiedziałam o tym doskonale.
Ślepcy nie wiedzieli o mojej ucieczce, a przynajmniej nie mieli tego świadomości, gdy Scorpius wyruszył na poszukiwania. Jeśli ta drobna przygoda pozostałaby między nami, konsekwencje mojej głupoty ograniczyłyby się tylko do ukarania mnie.
Przyspieszyliśmy. Zwierzę gładko przebiegało między drzewami. Obawiałam się, że spadnę, ale ten strach był niczym wobec przerażenia na myśl o tym, że ktoś się dowie.
Droga powrotna zajęła nam sporo czasu. Musiałam odejść daleko. Ewentualnie czas dłużył się z powodu klaustrofobicznej bliskości ze zdenerwowanym Scorpiusem i tym, jak sapał mi w kark. Mniejsza z tym. Myślałam, że nigdy nie opuścimy lasu. Wpadłam na pomysł, żeby wykorzystać wylewność arystokraty, aby samej się uspokoić.
– Z Penelopą jest już lepiej? – spytałam.
– Obchodzi cię to? – odburknął. Na wytłuszczenie zasługiwał fakt, że w ogóle odpowiedział.
– Lubię ją. Jest dla mnie miła. Musi bardzo przeżywać wasze...
– Dość! – warknął poirytowany. – Nie chcę tego słuchać. To nasze sprawy, a wiesz o nich tylko dlatego, że akurat miałem potrzebę, żeby się nimi z tobą podzielić. Okazałem ci zaufanie, a ty jak się odwdzięczyłaś?
– Zgrabnie zmieniłeś temat...
– W tym momencie twoje nieposłuszeństwo jest ważniejsze od mojego romansu z Peny. Mój romans przynajmniej nikomu nie zaszkodzi, czego nie można powiedzieć o twojej bezmyślnej ucieczce.
Spuściłam wzrok na końską grzywę. Miał rację co do mojej ucieczki. „Kogoś ukażą, jeśli się dowiedzą", pomyślałam. „Jeśli...". Gula w żołądku ciążyła tym bardziej, im dłużej o tym myślałam. Zadręczałam się nie bez powodu. Mogli ukarać mnie, któreś z moich przyjaciół, a może i Scorpiusa.
– Mylisz się... – odważyłam się, żeby wyrazić swoje zdanie. – Tak ci się tylko wydaje, że twój romans nikogo nie krzywdzi. Zapewne pociągnął za sobą wiele osób. Penelopa cierpi, o czym doskonale wiesz. Gdy cierpi ona, cierpi całe grono jej bliskich, a zwłaszcza rodziców. Na pewno widzą, że ich córka...
– Zamilcz.
– Zahariash...
– Powiedziałem coś. Przymknij się. Naciesz się ostatnimi chwilami wolności, a mi daj spokój.
„Jak chcesz" – odpowiedziałam w myślach, woląc już więcej się nie odzywać. Był uparty. Nie wątpiłam, że wszystko, co jak dotąd zbudowaliśmy od dnia pod błękitnym niebem, zostanie zrównane z ziemią. Zaczniemy budować od nowa, jeśli tylko on zechce.
Po kolejnych minutach w ciszy dostrzegłam prześwity między pniami, a odległości dzielące drzewami się zwiększyły. Gęste krzewy zostawiliśmy za sobą. Dostrzegłam niebo ponad koronami. Gwiazdy migotały, połowiczny księżyc trwał w miejscu. Robiło się jaśniej. Wreszcie pożegnaliśmy progi boru, wyjeżdżając na odsłonięty skrawek ziemi. Zbliżyliśmy się do zamku od strony stajni.
Draagonys ściągnął wodze, a koń zwolnił. Zatrzymaliśmy się przed wejściem do drewnianego budynku, w którym znajdowało się dwadzieścia boksów. Najpierw on zeskoczył, później pomógł mi zejść, praktycznie ściągając mnie z siodła, trzymając w talii. W półmroku widziałam go wystarczająco wyraźnie. Jego twarz złagodniała, jakby jazda konna go odprężyła.
Stałam przed bramą i obserwowałam. Rozebrał wierzchowca z siodła i ogłowia, cały czas cicho doń przemawiając. Zastanawiałam się, czy w ten sposób pozbywał się swojego zdenerwowania, czy może uspokajał wierzchowca. Głaskanie oraz szept działał na oboje, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. To dziwne – obserwować wiecznie złego Draagonysa, kiedy przyjmował całkowicie odmienną postawę. Tego miłego, czułego mężczyznę dało się lubić, zapewne odnosząc mylne pierwsze wrażenie. Powoli poprowadził ogiera do boksu w akompaniamencie rżenia kilkunastu innych koni. Po raz ostatni przesunął dłonią po szyi zwierzęcia, aby następnie sięgnąć po jabłko do beczki stojącej nieopodal. Koń dostał swoją nagrodę za posłuszeństwo, rżąc z zadowoleniem. Scorpius zamknął za sobą uważnie boks, a później drzwi od stajni.
Przypomniał sobie, że mu towarzyszę, albo po prostu przestał mnie olewać. Stawiam na to drugie. Skrzyżował ze mną spojrzenie. Bez wątpienia wyglądał na bardziej rozluźnionego niż na początku. Właściwie poczułam coś na kształt ulgi, a także odrobinę się ucieszyłam, czując, że może moja głupota nie zniszczyła tego, co budowaliśmy, do fundamentu. Machnął ręką, żebym poszła za nim. Weszliśmy wejściem dla służby.
– Theite'fos – wymruczał zaklęcie pod nosem, a z palców jego prawej, wyciągniętej na wysokość barków, dłoni posypały się iskry, składając się w ciepłą, świetlistą kulę zawieszoną w eterze.
Magia wydobyła z mroku kształty. Wejście dla służby prowadziło do kuchni. Garnki stały pod ścianą, patelnie zwisały z sufitu, tak samo jak noże i chochle. W powietrzu unosił się zapach obiadu oraz kolacji z minionego dnia. Na środku stał długi i szeroki blat z wbudowanymi wieloma różnorozmiarowymi palnikami, trzema piekarnikami oraz głęboko zatopionym, dwukomorowym zlewem. Wyspa kuchenna pamiętała przynajmniej ostatni wiek. To nie Pystolliusowie mieli z niej korzystać, więc zapewne nie spieszyli się z jej unowocześnianiem. Kuchnia była wielka, zdolna do zaopatrzenia w posiłki dużego balu. Kiedyś imprezy w tym miejscu odbywały się najprawdopodobniej dużo częściej niż w naszych czasach, kiedy to Goethe przywłaszczył sobie nie swoją posiadłość.
Nie spędziliśmy zbyt wiele czasu w kuchni, spiesząc się do naszej sypialni. Przekradliśmy się na korytarz.
Wszystko wydawało się być w porządku. Nie spotkaliśmy na korytarzach żywej duszy, tylko cholerne rzeźby imitujące mieszkańców. Dzieła sztuki nie znały okoliczności naszych wieczornych spacerów, więc Arediusz za ich pośrednictwem niewiele by się dowiedział. Nie stanowiły problemu. Cieszyłam się każdym samotnie przebytym metrem. Dziękowałam losowi za szansę. Przeliczyłam się, a moje wdzięczności były zbyt pośpieszne.
Na ostatniej prostej przed drzwiami do Scorpiusowych komnat czekał cień. Cień zaśmiał się, gdy nas zobaczył. Nonszalancko oparł się o ścianę. Draagonys podniósł wyżej rękę, kierując światłem na szczupłą twarz. Twarz ta nosiła ślady walki; jednego oka praktycznie nie było widać spod opuchlizny. Dołeczki, w których niegdyś się podkochiwałam, pojawiły się podczas uśmiechu.
Pystollius szczerzył się, wyraźnie zadowolony z obrotu spraw. Czekał na nas zapewne, odkąd mój narzeczony wyruszył na poszukiwanie. Cierpliwie.
– Epistoli messege – szepnął, a z jego ust ulotniła się srebrzysta stróżka dymu. Dym spełzł na podłogę, gromadząc się w jednym miejscu i falując. Kiedy Theodorowy oddech oddał ostatnie słowo wiadomości, dym skoncentrował się, tworząc kulę, po czym wystrzelił, mknąc do odbiorcy.
Oboje ze Scorpiusem wiedzieliśmy, kogo poinformował o naszym powrocie.
***
Ogrom wielkiej sali przytłaczał. Przytłaczała też świadomość, iż nie uniknęliśmy kary. Stałam ramię w ramię ze Scorpiusem, czekając na wyrok. Przewodnik opierał się o stół, przypatrując się nam z uwagą. Do serca biorąc sobie słowa narzeczonego, unikałam zielonych ślepi. U stóp pana łasiła się pantera, szurając futrzastym cielskiem o krzesła i nogi stołu. Trójkątny łeb kota kiwał się na boki. Grube policzki z przerośniętymi gruczołami wcierały samczy zapach w meble, gdy zwierzę znaczyło swój teren. Trudno powiedzieć, czy Arediusz był miłośnikiem zwierząt. Według mnie pantera zapewniała mu dodatkową obronę w razie ataku, a także stanowiła ucieleśniony symbol siły; wzbudzała w petentach dodatkowy respekt do postaci przywódcy – w końcu nie każdy trzyma przy sobie przerośniętego, domowego drapieżnika.
Towarzyszyli nam także Calibrin, Draagonys Senior oraz Pystollius. Konsyliarz łypał na swojego pracownika oskarżycielsko. Orion ze słabo ukrywanym niepokojem zwracał swoją twarz to na nas, to na najbardziej ślepego ze ślepców. Theodor był najweselszy z nas wszystkich i tylko czekał z zadowoleniem na rozwój wydarzeń.
– Scorpiusie... – Arediusz ścisnął nasadę nosa, jakby próbował odgonić migrenę. – Nie jestem pewny, czy wciąż ci zależy – zaczął przemowę. – Już po raz drugi zawodzisz w sprawie Vromianki. Ostatnim razem niemal odebrała sobie życie, teraz zaś uciekła. Przerasta cię opieka nad głupią kobietą? Gdyby nie to, że już nie ma odwrotu, odwołałbym ślub, a ciebie wraz z tą podróbką eterranki rzucił zwierzołakom na pożarcie. Mogłem posłuchać intuicji i oddać ją Pystolliusowi. On przynajmniej wywiązuje się ze swych obowiązków.
– Jeśli mogę... – Oczy wszystkich zgromadzonych przeniosły się na Niliusa. – Z całym szacunkiem, panie, ale Pystollius również ponosi odpowiedzialność za ucieczkę Sathany.
– Słucham?! – wtrącił Theodor, błądząc spojrzeniem między Przewodnikiem a Calibrinem.
– Ciii... – Goethe uniósł rękę. – Mów, Niliusie.
Mężczyzna wolnym krokiem ruszył, wbijając wzrok w podopiecznego, który poczerwieniał na twarzy, słysząc oskarżenia pod swoim adresem.
Nie mogłam uwierzyć, że Calibrin stara się umniejszyć winę Scorpiusa oraz dodatkowo zapewnić Theodorowi karę. Blondyn też wyglądał na skonfundowanego. Jak dotąd hardo wpatrywał się w podłogę, ale podniósł głowę, słuchając uważnie słów medyka.
– Pieczę nad lochami, a tym samym nad Sathaną i Eltheriosem zostawiłem Pystolliusowi – wyjaśniał czarnowłosy ślepiec. – Sathana powinna przebywać w lochach do dwudziestej pierwszej, zamiast tego szwendała się po zamku. Pystollius nie powinien jej pozwolić na wcześniejsze opuszczenie stanowiska, a ją samą po zakończeniu prac mógł odprowadzić do komnat Draagonysa lub poczekać z nią na jego przybycie w pracowni.
– To nie ma żadnego znaczenia! – zaprotestował Pystollius. – To Scorpius nie zabezpieczył pokoju! To przez niego uciekła!
Konsyliarz prychnął, stając naprzeciw Theodora. Wpuścił na twarz pełen wyższości uśmiech. Dzielił ich niespełna metr.
– Jeszcze jedno. – Bardziej wykrzywił usta, odsłaniając zęby. – Eltherios opowiedział o tym, co zdarzyło się między tobą a Sathaną. Ze względu na groźby będę musiał zdradzić kulisy tamtej rozmowy. To bardzo ciekawa historia.
Theodor zaniemówił. Rozglądnął się, szukając w obliczach każdego z nas pomocy. Nie znalazł jej. Każdy kij ma dwa końce, a Pystollius właśnie nabił się na jeden z nich. W swoim planie zemsty nie uwzględnił występków, jakich się dopuścił. Naiwnie wierzył, że wystarczy nas wkopać. Wiedziałam, co zaraz usłyszę.
Brak reakcji ze strony Theodora był dla Niliusa wystarczającym pozwoleniem na kontynuację przemowy. Młody ślepiec wreszcie spuścił ulegle głowę, godząc się ze swoim losem. Zapewne w głowie właśnie rozgrywał batalię, nie mogąc nadziwić się swojej głupocie i naiwności.
– Pystollius pokłócił się z Sathaną. Nie to jednak jest najważniejsze. Zaoferował, że zabije dla niej Scorpiusa po ślubie, żeby mogli być razem – zdradził Calibrin.
Scorpius się wyprostował i obrzucił przyjaciela pełnym niedowierzania spojrzeniem. Przyglądałam się, jak przyjaźń umiera. Po takich nowinach nie było drogi powrotu ani szansy na reanimacje więzi łączącej obu mężczyzn. I Orion nie przeszedł obojętnie obok słów Theodora. Jego brew podskoczyła w zdenerwowaniu, a na jego czole uwypukliły się zmarszczki gniewu.
– Traktowałem cię jak drugiego syna – wysyczał Draagonys Senior, uderzając laską o podłogę. Iskry posypały się na kamienną posadzkę. Nieoczekiwanie zdrada zagotowała mocniej w żyłach starszego z blondwłosych arystokratów. – Scorpius był dla ciebie jak brat, a ty zamierzałeś go zabić.
– Spokój – powiedział wcale nie głośno i wcale nie kładąc nacisku na to słowo Arediusz, mimo to przepełnione było ono mocą sprawczą, dając efekt w postaci ciszy. – Theodorze... – zwrócił się schorowany Przewodnik do jednego ze swoich najwierniejszych pachołków – ...czy to prawda, że zaproponowałeś Daemonie układ? Wiesz, że poznam się na kłamstwie.
– Tak, ale... – odpowiedział Pystollius bez wahania, starając się usprawiedliwić swoje słowa.
– Wystarczy – uciął Goethe.
– Ja to wszystko wyjaśnię. To było w emocjach, ja wcale...
– Dość! Emocje są doskonałym katalizatorem zbrodni, więc nigdy nie używaj ich jako usprawiedliwienia! – zagrzmiał tym razem Arediusz, kneblując Theodorowi usta na dobre. Zmarszczone oblicze zatrzymało się na mnie. Natychmiast wbiłam wzrok w punkt poniżej zielonych oczu, pamiętając słowa Scorpiusa. Patrzyłam na stare, pomarszczone, cienkie wargi, kiedy zwracały się do mnie: – Daemono... – Jak zwykle po imieniu. – Co odpowiedziałaś na jego propozycję?
Przełknęłam ślinę, przypominając sobie sytuację sprzed paru godzin. Nie byłam niczemu winna, postąpiłam słusznie, a jednak bałam się odpowiedzieć. To ja rozjuszyłam Pystolliusa swoimi kłamstwami, to przeze mnie zaczął pleść głupoty.
„Nie usprawiedliwiaj go..." – powiedział głosik w mojej głowie. „Daj mu to, na co zasługuje po tym, jak torturował Rodiana" – podpowiedział jeszcze. Głosik miał rację. Usprawiedliwiałam go, chociaż w głębi wiedziałam, że on po prostu jest do cna zły. Wiedziałam, że gdybym powiedziała tak, on zabiłby dla mnie.
– Powiedziałam – szepnęłam, nie przestając się bać – że jest szalony... nie zgodziłam się na jego propozycję.
– I słusznie, dziecino, bo tylko sprowadziłabyś na siebie śmierć. Przysięgi małżeńskiej nie da się oszukać. Niliusie, przyznaję ci rację – zawyrokował Arediusz, uważnie lustrując uległego młodego ślepca. – Theodor nie dość, że jest współwinny ucieczki Vromianki, to jeszcze knuł za plecami swoich sojuszników. Poniesie karę adekwatną do występku. Upewnię się, młodzieńcze, że Daemona już nigdy nie spojrzy na ciebie z uczuciem, a wszyscy ślepcy zobaczą w tobie zdrajcę. Zostaniesz ukarany wkrótce w odpowiednich okolicznościach.
Jeśli Theodor bał się kary, to mocno postarał się, aby nie było widać po nim uczuć. Wymienił ze mną spojrzenie, a w tym spojrzeniu było coś niepokojącego. Zbyt długo nie dostrzegałam w nim zagrożenia.
– Orionie – zwrócił się Goethe do starszego arystokraty, któremu obietnica kary dla Pystolliusa na chwilę zamknęła usta – przytrzymaj syna. Jego winy są niezaprzeczalne, nie traćmy więc czasu na zbędne konwersacje. Jestem już starym eterranem, któremu należy się nocny wypoczynek.
Draagonys Senior podniósł twarz i zerknął na swojego potomka. I on za wszelką cenę starał się unikać bezpośredniego kontaktu wzrokowego z Przewodnikiem. Szary cień przebiegł po jego obliczu. Zacisnął usta, ruszył z miejsca, aby następnie podejść do naszej dwójki. Scorpius bez oporu dał sobie zapleść ręce za plecami. Cofnęłam się o krok, zakrywając usta dłońmi.
„Nie! Nie! Nie! Nie mogli karać go za moją głupotę!".
– Dlaczego on? – jęknęłam w stronę Przewodnika. – To ja zawiniłam! On tylko nie przewidział, że wrócę wcześniej!
Goethe złapał się za koniec brody, rolując – niby w zamyśleniu – cienkie pasma włosów. Trzymał mnie w niepewności, bawił się moim strachem. Dostrzegał bladość na moich policzkach. Dostrzegał panikę, która wprawiała moje ciało w drżenie. Dostrzegał w moich tęczówkach samego siebie, wyniosłego złoczyńcę mającego nad wszystkim kontrolę.
Zszedł z podwyższenia, a pantera jak cień powlokła się za nim, nisko trzymając łeb nad ziemią i węsząc, jakby szukała kąsków. Przewodnik znalazł się przy mnie szybciej, niż powinno pozwolić mu na to schorowane ciało. Sięgnął do mnie, szorstkim kciukiem starł łzę pęczniejącą w kąciku oka. Brzydziłam się tego gestu. Nie chciałam, aby mnie dotykał. Nie zrobiłam jednak nic, święcie przekonana, że zasługuję na każdą karę, jaką mi wyznaczył, o ile ta kara uderzyłaby we mnie, a nie w Scorpiusa. Wąskie, starcze, blade wargi rozciągnęły się, odsłaniając spróchniałe zęby. Różowy język, kontrast dla szarej jak u trupa skóry, wysunął się, przejeżdżając po imitacji ust, aby je nawilżyć. Ścisnęło mnie w żołądku, szarpiąc do wymiotów.
Zbliżył się bardziej, a ja zapomniałam, jak się oddycha. Arediusz – przygarbiony, niski ze starości – wypełniał nienaturalnie całą przestrzeń, zasłaniając świat wokół nas. Gdzieś tam daleko Orion, Scorpius, Nilius i Theodor przypatrywali się naszej dwójce. Zapewne, jak zamienieni w kamień, oczekiwali dalszego rozwoju wydarzeń. Jedno było pewne – żaden nie sprzeciwiłby się woli Herona.
Nachylił się, odsłonił moje ucho, muskając lodowatymi palcami płatek. Zatrzęsłam się w obawie przed każdym dotykiem. Przytulił obwisły, ale równocześnie kościsty, policzek i wyszeptał cicho, tak abym tylko ja mogła usłyszeć:
– Cierpienie ciała jest niczym wobec cierpienia duszy. To właśnie ciebie ukaram dotkliwiej niż jego. – Odsunął się.
Pojęłam, dlaczego to Scorpius miał zostać ukarany. Ukarany w mojej obecności. Spojrzałam na narzeczonego ze smutkiem. Nasze oczy się spotkały.
Przewodnik nie czekał dłużej. Wskazał dłonią o rozcapierzonych palcach na blondyna i rzekł spokojniej, niż pasowało w odniesieniu do użytych słów zaklęcia:
– Epod'avi.
Upadłam na kolana, widząc, jak Scorpius szarpie się w konwulsjach. Ból wykrzywiał piękną twarz, szpecąc ją. Ściśnięte szczęki zazgrzytały. Mężczyzna długo powstrzymywał krzyk, ale w końcu przegrał walkę, przelewając w jęki całe cierpienie. Orion ledwo utrzymywał syna w pozycji wyprostowanej. Rzadko miałam okazję oglądać kogoś poddawanego torturze wewnętrznego bólu, sama zostałam nią porażona tylko raz. Tylko? Lepiej pasuje tutaj wyraz aż. Tego nie da się zapomnieć, pozostawia to trwały defekt w psychice.
Przechodziłam gehennę razem z nim. Kiedy on czuł fizyczne cierpienie, moja dusza rozdzierała się na kawałki. Każdy jego krzyk uwalniał kolejne pokłady żalu. Nie mogłam na niego patrzeć, ale równocześnie nie dałam rady oderwać wzroku. Widziany przeze mnie świat rozmazywał się, kontury rozpływały się, tracąc ostrość. Spojrzałam na Calibrina. Nie patrzył na młodego ślepca, wolał podziwiać układ słojów na drewnianym stole. Wyprostowany przewodnik z zimną obojętnością trzymał rękę przed sobą, nie opuszczając jej nawet na chwilę. Po bladej skórze sunęły żółte i białe iskry, kumulując się w opuszkach palców. Jego moc była niezaprzeczalnym faktem, kiedy większość eterran musiałaby wspomóc się kosturem lub różdżką. Pystollius pobladł, pojmując, do czego doprowadził, a wizualizacja kary być może stanowiła obietnicę wątpliwej nagrody, jaką miał dostać za jakiś czas; dopiero ta świadomość go przeraziła.
Dość!
Dość!
Dość!
Dobrze znany mi głosik wrzeszczał, zagłuszając jęki arystokraty. Zatkałam dłońmi uszy. Pragnęłam ogłuchnąć. Pragnęłam oślepnąć. Pragnęłam szybkiego zakończenia. Pragnęłam nigdy więcej nie doświadczyć skrajnych emocji, gdyż to one najdotkliwiej nami szarpią, rozrywając kawałek po kawałku. Pragnęłam pozostać obojętną i nie przejmować się losem ślepca, bo to tylko ślepiec. Niestety, już wtedy łączyła mnie z nim jakaś nieracjonalna więź.
Głos dalej krzyczał to jedno słowo.
Dość!
Przeciągał je długim jękiem i przyprawiał szlochem.
Dość!
Nagle zrozumiałam. To ja krzyczałam. Zdzierałam gardło. Wewnętrzny głos postanowił wyrwać się z cielesnej klatki.
Wsunęłam palce między włosy, ciągnąc za nie, wyrywając słabsze garści. Natychmiast ktoś znalazł się przy mnie. Siłą odciągnął moje dłonie od destrukcyjnych czynów. Trzymał nadgarstki. Oprzytomniałam. Zaczęłam się wyrywać, ale natrafiłam na mur z rąk. Oplotły mnie, wciskając w twardą, męską klatkę piersiową.
Scena jeszcze przez parę sekund pozostała niezmieniona. Parę zbyt długich sekund, podczas których Przewodnik upewniał się, że wszyscy zapamiętamy lekcję. Trzej aktorzy odgrywali swoje role: Arediusz – kata, Scorpius – ofiary, a Orion – cierpiącego ojca.
W pewnym momencie wszystko się skończyło. Młody arystokrata zawisł nieprzytomny w objęciach rodzica, jego głowa bezwładnie opadła, a twarz złagodniała. Draagonys Senior ukląkł, kładąc syna na poduszce ze swych kolan. Odchylił powieki, sprawdzając reakcję źrenic. Widziałam słabo ukrywaną wściekłość; bo kto nie byłby wściekły, będąc świadkiem krzywdy swego dziecka? Byli skłóceni, ale ojciec zawsze pozostawał ojcem. Ja także się uspokoiłam. Już się nie szarpałam. Wciąż łkałam, dusząc się łzami. Kaszlałam, nie mogąc złapać tchu.
Wszystko przeze mnie. Całe zło, które spotkało Scorpiusa. Tego dnia i kiedy postanowiłam zakończyć żywot. Byłam samolubna, nie dostrzegając, że z naszej dwójki to Draagonys się starał. Zrozumiałam wreszcie. Mój narzeczony był, jaki był; humorzasty, wredny i cyniczny; nigdy jednak nie zrobił mi krzywdy. Dając mi informację o Pystolliusie, chciał mnie chronić, przekazać brutalną prawdę, po kryjomu dać do zrozumienia, że od zawsze był lepszym wyborem. Odwdzięczyłam się, tnąc żyły i skazując Scorpiusa na karę z rąk Arediusza. Teraz zrobiłam to samo. Draagonys ustąpił. Dał mi namiastkę wolności, ściągając niektóre czary, co pozwoliło mi pałętać się samotnie po zamku. Uciekłam. Gdy mnie znalazł, był zły, owszem, lecz nie zrobił nic z rzeczy, które powinien uczynić. Powinien mnie zlać. On tylko przejmował się tym, żeby inni się nie dowiedzieli o moim nieposłuszeństwie. Za późno pojęłam intencje mężczyzny.
– Puść mnie... – wyburczałam płaczliwie.
Poczułam chłód, gdy moje nadgarstki zostały uwolnione. Zerknęłam za siebie na Calibrina. Na czworaka podpełzłam do Draagonysów. Przysiadłam u boku narzeczonego. Położyłam dłoń na jego gorącym policzku i pogłaskałam, tak, jak kiedyś czyniłam z Rodianem. Naiwnie wierzyłam, że ta miła pieszczota załagodzi sytuację.
Był taki spokojny. Nieprzytomny. Rozluźniony. Jakby spał.
Otarłam rękawem męskiej bluzy oczy i nos. Przestałam się mazać.
– Odprowadź ich do komnat, Niliusie. – Usłyszałam nad sobą głos Przewodnika. – Sprawę Sathany mamy już z głowy. Nie zrobi więcej głupot – orzekł. Coś ciepłego musnęło moje udo. – Assani. Nie czas na kolację.
Podniosłam głowę, natrafiając spojrzeniem na żółte ślepia pantery. Węszyła, odsłaniając przy tym białe kły. Ociągając się, posłuchała swojego pana. Wielki kot odwrócił się w momencie, gdy Goethe opuszczał wielką salę. Arediuszowi znów towarzyszył cień. Za Heronem wyszedł Pystollius. Theodor zerknął na mnie przez ramię. Nie nabrałam się na udawany żal, bo jedyną osobą, której żałował, tak naprawdę był on sam. Rzuciłam mu pełne wściekłości spojrzenie. Nienawidziłam go, a moja nienawiść tamtego wieczora osiągnęła wartość krytyczną. Nawet później jego kolejny czyn, wycelowany w moją osobę, nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak doprowadzenie do długiej i bolesnej kary dla Scorpiusa.
– Idziemy – zakomenderował Nilius.
***
Opierałam się o blat barku. W dłoniach miętosiłam podkoszulek, który robił za moją piżamę. Czarny z wisielcem dyndającym z gałęzi drzewa. Ulubiony Scorpiusa. Ulubiony mój. Obserwowałam, jak klatka piersiowa Draagonysa podnosi się i opada.
Góra i dół.
Góra i dół.
Góra i dół.
Jednostajnym tempem. Spokojnie, jakby to, co zdarzyło się kwadrans wcześniej, nie miało miejsca.
Pociągnęłam nosem po raz ostatni. Na bosaka przeszłam do łóżka. Położyłam się obok, na swojej prawej stronie. Mężczyzna leżał na wznak, a ja wpasowałam się w krzywizny jego ciała. Głowę położyłam w górnej części torsu, prawie na ramieniu. Unosiłam się z każdym jego oddechem. Ręką objęłam żebra, dłoń wkładając pod łopatkę.
– Przepraszam... – szepnęłam, podejrzewając, że i tak mnie nie słyszy. Ponoć nieprzytomni ludzie rejestrują to, co dzieje się wokół nich, ale mi jak dotąd się nie zdarzyło zapamiętać, co działo się podczas mojego snu. Poddaję tę tezę w wątpliwość. To, czy mnie słyszy, nie było ważne. Po prostu musiałam mu coś powiedzieć, nawet jeśli miały być to tylko słowa puszczone w próżnię. – Przepraszam za wszystko, co spotkało cię z mojej winy. Obiecuję... obiecuję, że już nigdy cię nie zawiodę. Będę cię słuchać. Nie sprzeciwię się... ja... postaram się, żeby było nam dobrze. Zasługujesz na lepsze traktowanie. Wynagrodzę ci to... wynagrodzę... Zrobię dla ciebie wszystko.
Zamknęłam oczy. Wiedziałam, iż nie będzie łatwo. Następnego dnia czekała mnie konfrontacja z już przytomnym Scorpiusem. Postanowiłam, że cokolwiek postanowi zrobić, pozwolę mu.
Wtuliłam się, ocierając policzkiem o materiał koszulki.
– Sathana... – Moje serce zabiło mocniej. Słabym głosem wymówił moje nazwisko. – A czy mogłabyś... zsunąć się niżej? Jeszcze będę tej ręki potrzebował...
Powstrzymałam histeryczny chichot i spełniłam jego prośbę. Położył dłoń na moim barku.
Przeżycia tego dnia wykończyły mnie. Usnęłam, wczuwając się w każdy Draagonysowy ruch: w oddechy unoszące mnie o centymetry w górę oraz w delikatne muśnięcie wodzących po mojej skórze palców.
Zasnęłam w objęciach Scorpiusa.
*
Kolejne 30 stron, jak wam zleciało czytanie? :D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro