13: Na pokaz
*
– Jeszcze śpi?! – jęknęła zaskoczona Penelopa.
Powoli wygrzebywałam się z objęć snu. Słyszałam coraz więcej: świergot ptaków dostający się do sypialni przez uchylone okno, kroki – raz na dywanie, a raz na parkiecie. No, i była Xelogazzyo. Do moich nozdrzy wdarł się zapach świeżo przygotowanej kawy, a także mocnych damskich perfum.
Moje sny tej nocy były takie przyjemne... dawno tak dobrze nie spałam. Niechętnie więc wracałam do życia.
– Jak widać... – odparł znacznie ciszej Scorpius.
– Dlaczego jej nie obudziłeś?
Oczami wyobraźni widziałam, jak kobieta gromi go swoim czekoladowym spojrzeniem spod ciężkich od cienia i tuszu powiek. Zapewne trzymała jeszcze dłonie na biodrach. Puf! Fotel wydał z siebie dźwięk, gdy ktoś na niego opadł.
– Weź się, kobieto! – syknął. – Jest dopiero dziesiąta!
– Jest już dziesiąta! – zaprotestowała.
– Nie śpię... – wtrąciłam.
Przetarłam powieki i podniosłam się na przedramiona. Gadatliwa dwójka siedziała przy stoliku; Scorpius w najlepsze napychał się jajkami na bekonie, Penelopa zaś dopiero wybierała spośród przygotowanych potraw. Ominęła mnie wizyta niewolnika. Przeciągnęłam się, aż kości trzasnęły. Odgrzebałam się z pościeli i usiadłam na brzegu łóżka.
– I tak bym cię obudziła – poinformowała brunetka, sięgając po czerwoną konfiturę. Pomachała bułką w moją stronę. – Wiesz, ile jeszcze pracy przed nami? – zapytała, przygotowując śniadanie. – Na balu musisz się prezentować... – mruknęła pod nosem.
– I nie przynieść mi wstydu... – dodał Draagonys.
– Wyglądać olśniewająco... – kontynuowała.
– Żeby nie przynieść mi wstydu...
– Scorpius! – warknęła, prostując się. – Zamknij się. Możesz sobie gdzieś iść? Nie wiem... obudzić Zahariasha? – Przeżuła kęs z zamyślonym wyrazem twarzy. – Hmm... – mruknęła. – Lepiej nie... znów zaczniecie chlać na rozgrzewkę...
– To eleganckie przyjęcie. Nie będę pił na rozgrzewkę! – zaperzył się mężczyzna. Odłożył brudny talerz i sztućce na bok. – Nie wypada.
– Idź do niego w takim razie. – Penelopa machnęła ręką.
– Wyrzucają mnie z mojej własnej sypialni... – marudził blondyn, dźwigając się z fotela.
– Wolałbyś z nami zostać?
– Z dwiema kobietami w sypialni? Ty wiesz najlepiej, Peny. – Puścił do niej perskie oko.
– Wyjdź. – Palec Xelogazzyo wskazywał wyraźnie na drzwi.
Oniemiała przysłuchiwałam się tej wymianie zdań. Jak stare małżeństwo. Penelopa dyrygowała Scorpiusem niczym najprawdziwszy wirtuoz. Gdybym ja odzywała się tak opryskliwym tonem do narzeczonego, z pewnością nie skończyłoby się to dla mnie dobrze.
Mężczyzna uniósł ręce w geście poddania, odwrócił się i, kręcąc głową, wyszedł.
Zmarszczyłam brwi i spojrzałam w stronę drzwi. Nie trzasnęły. Tego się nie spodziewałam.
– Scorpius ma dziś dobry humor – stwierdziłam zaaferowana jego niecodziennym zachowaniem.
Niecodziennym? On musiał być chory i to ciężko. Nie obudził mnie, protestował przeciw pobudce, rzucał sprośnymi żartami, a co najgorsze – nie walnął drzwiami o futrynę.
Może wciąż spałam, a to była kontynuacja snu o beztroskich wakacjach nad morzem? Namieszał mi w mózgu, jednego dnia chwaląc się swoim bogactwem, a następnego kupując, co prawda spodziewany i wybrany przeze mnie, prezent.
Złapałam się za świeże, pachnące bułeczki; na zewnątrz chrupiące, a w środku mięciutkie.
– Zboczony humor – poprawiła mnie Penelopa. – Pewnie się mu coś śniło. Nie martw się, do wieczora powinno mu przejść. Nie będzie cię napastował. Zresztą, jest jednym z tych niewielu mężczyzn, którzy rozumieją znaczenie słowa nie.
Napastujący mnie Scorpius? Brzmi to niedorzecznie, ale na wspomnienie nocy, gdy uprawialiśmy seks, dreszcz przechodził po moim ciele, a ciepło rozlewało się w podbrzuszu. Zaskakujące, iż wspomnienia potrafią wywołać taką reakcję; jakby Draagonys był ze mną i dotykał, całował, pieścił... właśnie w tym momencie... Chwilę myślałam o tym, czy miałabym coś przeciwko powtórce. Nasz ślub się zbliżał, niedługo mieliśmy zostać małżeństwem... prędzej czy później doszłoby do tego. Z drugiej strony sama myśl o bliskości przyspieszała bicie serca; jednak nie w tym dobrym sensie. Pamiętałam, jak cudownie było nam z Theodorem i jak cudownie wszystko się posypało. Za dużo obietnic, złudzeń i kłamstw, ale przede wszystkim za dużo mojego oddania oraz braku ostrożności.
Odkryłam, że się bałam. Po sprawie z Pystolliusem, gdy moje serce się roztrzaskało, zrozumiałam pewną rzecz – Draagonys miał rację wtedy w łazience, zanim się na siebie rzuciliśmy. Chyba zaangażowanie uczuciowe szło w moim przypadku w parze z zaangażowaniem fizycznym: pocałunkami, przytulankami, seksem. Gdybym zaczęła sypiać ze Scorpiusem, spędzać z nim więcej przyjemnego czasu; gdybym zaczęła go lubić chociaż w niewielkim stopniu, istniała szansa, że to wszystko popchnie moje uczucia na tor, który wydawał mi się złym torem; że poczuję do niego coś więcej niż zwykłą sympatię, tudzież wdzięczność za pomoc w uzyskaniu seksualnego spełnienia.
Xelogazzyo skończyła jeść i zostawiła mnie samą, żeby wyjść do łazienki. Słyszałam szum wody i krzątaninę.
Zjadłam śniadanie, wciąż zastanawiając się, jak to będzie, gdy sytuacja zmusi mnie do bliskości ze Scorpiusem. Wie, co znaczy słowo nie? Miałam taką nadzieję, inaczej nie dostałabym żadnego wyboru. Gdyby tak było, cała sprawa stałaby się prostsza; w Orionie się nie zakochałam, bo ciężko pokochać kogoś, kto nas dotkliwie skrzywdził. Może starszy Draagonys właśnie dlatego to zrobił? Żebym podświadomie wciąż go nienawidziła i pozostawała w swojej służalczej roli niewolnicy? I znów sobie wmawiałam, że być może w jego zachowaniu znajdowała się choć krztyna dobra. Byłam taka niepoprawna, jeśli chodzi o wiarę w drugą osobę!
Tyle tematów wymagało poruszenia, zaczynając właśnie od naszego wspólnego życia – granic, obowiązków wobec siebie nawzajem oraz wymagań. Powinnam wreszcie zaakceptować stan rzeczy takim, jaki był i stanąć twarzą w twarz z konsekwencjami i dalszymi następstwami, żeby później nie być zdziwiona. Tyle pytań czekało na odpowiedzi, a wśród nich te najbardziej palące. Scorpius mówił coś o płodzeniu dziedziców w noc poślubną, a Arediusz zdawał się wręcz wymagać wypełnienia kary do końca. Na to definitywnie gotowa nie byłam. Może, tak jak zasugerował, mogłabym o tym z nim porozmawiać? Tyle rzeczy do omówienia. Tyle wstydu do przełamania. Lecz kiedy powinnam rozpocząć rozmowę, jeśli jeszcze nie dostrzegłam idealnej chwili? Czy taka chwila kiedykolwiek nadejdzie? Nie ukrywam, bałam się tej rozmowy z młodym arystokratą, ponieważ z mojej strony oznaczałoby to jakby akceptację ślubu, mimo iż wciąż go nie chciałam.
– Zjadłaś? – zapytała Xelogazzyo, wyglądając zza drzwi łazienki.
Przegryzłam ostatni skrawek bułki.
– Mhym... – przytaknęłam z pełnymi ustami.
– Chodź się kąpać.
Penelopa uprzejmie odwróciła się tyłem, kiedy ja, po wejściu do nagrzanej łazienki, zaczęłam się rozbierać. Niepotrzebny gest, zważając na to, że dzień wcześniej podczas całkowitej depilacji widziała wiele więcej.
Kąpiel w obecności innej kobiety nie stanowiła dla mnie problemu, tak przy Penelopie, jak i przy Astrid. Bardziej przerażały mnie rzeczy, które mogli zrobić mężczyźni z moim nieubranym, zniewolonym ciałem. Zdjęłam piżamę i rzuciłam ją na nieustannie rosnącą kupkę brudów wystającą ponad rondo wiklinowego kosza. Naga zanurzyłam się w gorącej, pienistej kąpieli o aromacie lawendy. Bąbelki zakrywały wstydliwe miejsca, sięgając aż do brody.
– Nie czujesz się niezręcznie, zajmując się narzeczoną twojego... kochanka? – zapytałam, rozcierając wodę z nawilżającymi olejkami i płynem na ramionach.
– To ty powinnaś czuć się niezręcznie. – Kobieta usiadła na drewnianym krześle obok. Przypatrywała się uważnie każdemu mojemu ruchowi. – Czujesz się niezręcznie? – Przekrzywiła głowę.
– Wiesz, mam raczej problemy z myśleniem o sobie, jako o narzeczonej Scorpiusa – przyznałam. – Nie czuję zazdrości.
Może gdybym go kochała... kto wie... Ciężko czuć zazdrość o kogoś, kogo się nie chce.
– Ja za to zazdroszczę tobie. Scorpius to wyjątkowy mężczyzna... przekonasz się – zapewniała mnie.
Zaśmiałam się. Scorpius jako wyjątkowy mężczyzna to kolejna rzecz na mojej liście pod tytułem niemożliwe. Wtedy przez kurtynę z buractwa, cynizmu, sarkazmu i wredoty nie dostrzegałam jego wyjątkowości – dla mnie był takim samym gburem, jak reszta ślepców, o ile nie wybijał się mocniej na ich tle.
– Gdybyś miała wybierać między Zahariashem a Scorpiusem... – ciągnęłam rozmowę.
– Wybrałabym Scorpiusa. – Penelopa uśmiechnęła się, zakładając czarne włosy za uszy. – Zahariash to kochany wariat, ale nie nadaje się na głowę rodziny. Zresztą, o czym my mówimy? Nie wyszłabym za żadnego z nich, gdyż jestem zbyt nisko urodzona i nie jestem przedmiotem umowy. Nie tak, jak ty. Tutaj nie ma ślubów z miłości. Czysta polityka. Daj rękę...
Sięgnęła po moją dłoń. Delikatnie rozpoczęła manicure od odsunięcia zagojonych przez noc skórek. Dłuższy czas przyglądałam się jej pracy. Była bardzo ostrożna. Widziałam, jak kąciki jej ust unoszą się z satysfakcją. Lubiła zajmować się innymi; może lubiła też sprawiać innym przyjemność; albo, jak w moim przypadku, przeistaczać pokrakę w atrakcyjną kobietę. Cokolwiek ze mną robiła, towarzyszyła jej pasja.
– Jesteś w nim zakochana? – ponowiłam temat.
– Być może – mruknęła, nie patrząc na mnie. – Od początku jednak wiedziałam, że to nie ja będę panią Draagonys. To nie ma znaczenia. – Pokręciła głową. – Jestem jego przyjaciółką i w ten sposób mogę pomóc jego szczęściu. Daj drugą... – poleciła, a ja wymieniłam ręce. – Dlatego prosiłam, żebyś dała mu szansę. Wiem, że między wami nie było dobrze, ale może być lepiej. Jeśli tylko będziesz chciała, mogłabym ci pomóc go okiełznać.
Zaśmiałam się, słysząc propozycję.
– Jesteś idealną przyjaciółką – oświadczyłam szczerze. Niewielu zakochanych przyjaciół pchałoby swojego wybranka w ramiona innej osoby. Ja też miałam wspaniałych przyjaciół, szkoda tylko, że nie mogłam się z nimi widywać tak często, jakbym chciała.
Do listy tematów do poruszenia ze Scorpiusem dodałam kwestię spotkań z przyjaciółmi. Jako mój narzeczony nie powinien mi zabraniać. Może nawet zdziałałby coś w kwestii Shantali i jej niedoli? Oczywiście wszystko legalnie i z błogosławieństwem Arediusza.
– No ja myślę! – zachichotała Xelogazzyo, kiwając się na krześle i dłubiąc przy moich paznokciach.
Zakończyłyśmy grzeczną rozmowę i każda zajęła się swoimi sprawami.
Czerpałam z kąpieli, żeby następnie nasmarować się magicznymi kremami nie tylko nawilżającymi skórę, ale także rozświetlającymi i ujędrniającymi. To ostatnie na niewiele się przydało, gdyż – szczupła z powodu niewoli – byłam jędrna jak nigdy wcześniej. Jedynym mankamentem, jeśli chodziło o moje ciało, były mało rozbudowane mięśnie. Zanikły od bezczynności. Kiedyś ćwiczenia – biegi terenowe oraz ćwiczenia siłowe – były dla mnie, członkini Orędowników Równości, na porządku dziennym; to właśnie od aktywności fizycznej wraz z Rodianem zaczynaliśmy dzień.
Później przeszłyśmy do sypialni, gdyż dzienne światło bardziej odpowiadało Penelopie podczas aktu twórczego układania fryzury. Nuciła przy tym piosenki i podrygiwała w takt muzyki, którą tylko ona słyszała. Taka wesoła w tym niewesołym świecie niczym kolorowe ognie na tle czarnego nieba. Penelopa – barwny ptak – nie pasowała do otaczającego nas mroku, mimo iż próbowała swoją stylizacją oszukać osoby postronne. Urodziła się w złym czasie i miejscu. Pasowała do beztroskich wieczorków przy brandy, cotygodniowych balów i bezobowiązkowego życia gdzieś u boku bogatego męża. Widziałam ją w kreatywnym zawodzie, może jako projektantkę, malarkę, aktorkę? Do ślepców się nie nadawała.
Dłonie o wyciętych skórkach i wyrównanych paznokciach zostały ozdobione lakierem. Nie mogłam się nadziwić temu, w jaki sposób Xelogazzyo rozprowadzała emalię na płytce; spokojnymi, gładkimi pociągnięciami. Ja dawno zamazałabym wszystkie skórki, a także resztę palców, podczas gdy ona zmalowała gładkie kontury zaraz przy otaczających paznokcie brzegach wałów.
– Czerwone? – Podziwiałam zgrabne ruchy nadgarstków majstrujących przy mnie dłoni Penelopy.
Bordowy, lśniący odcień przyciągał wzrok.
– Mhym... – mruknęła, nie odrywając oczu od miniaturowego płótna. – Pasują do sukienki.
Zajęta zabiegami nie zauważyłam czasu, który uciekał jak powietrze z przekłutego balonika. Dawno minęło południe, co potwierdził żołądek – tym razem domagał się wypełnienia, a ja wcale nie musiałam się zmuszać do przyjęcia posiłku.
Zrobiłyśmy przerwę. Siedziałam w fotelu, starając się niczego nie dotykać, podczas gdy Penelopa przywołała niewolnika z obiadem. Wiem, że to przeczy moim dawnym przekonaniom, ale prywatny służący wcale mi nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie; podobało się mi, że to ktoś mi usługuje, a nie na odwrót. Egoistyczne pobudki, ale taka prawda. Zbyt dużo przeszłam, żeby nie doceniać idei posiadania darmowych pracowników; ich przynajmniej nikt nie gwałcił i nie zmuszał do ślubu, dach nad głową i posiłki mieli zaś zapewnione od narodzin do śmierci – tym uspokajałam sumienie.
Obiad rozpływał się w ustach. Po przyjęciu wymuszonych oświadczyn w nagrodę dostałam lepsze jedzenie. Szkoda, że dobre posiłki nie mogły zrekompensować mi lat, przez które – jak twierdziłam – będę użerać się z Draagonysem.
Uważając na lakier, pochłonęłam zupę i drugie danie, po czym przeglądnęłam Gońca porannego zostawionego przez Scorpiusa na stoliku.
Znaleziono zwłoki w rzece.
Znaleziono zwłoki w rodzinnym domku.
Znaleziono zwłoki w lesie.
Skromna rubryczka towarzyska.
Parę stron z klepsydrami.
A także spis osób zaginionych w ostatnich miesiącach, a wśród nazwisk tak dobrze mi znane – członków Orędowników Równości. Moje nazwisko ginęło w dziesiątkach innych, nie wyróżniając się zanadto. Przynajmniej nie mogę powiedzieć, że nie miałam swoich pięciu minut sławy. Nic, tylko oprawić stronę ze szmatławca i dumnie prezentować mojej przyszłej ślepczej rodzinie.
Popatrzcie, dzieci, mamusia była w gazecie, bo została porwana przez kolegów tatusia. O! A tutaj – to Rodian – pierwszy chłopak mamusi; został zamordowany przez Scorpiusa. Obok niego i Shantala! Moja przyjaciółka, a zarazem ślepcza dziwka!
Ekhem. Przepraszam. Poniosło mnie.
Moje smętne rozmyślania przerwała Penelopa. Zerknęłam na zegar – szesnasta. Za godzinę powinnam być gotowa do wyjścia. Bal zaczynał się o dziewiętnastej czasu w Gothrick, co oznaczało, że zostały dwie godziny do jego rozpoczęcia. Wśród eterran w dobrym guście jest punktualność, a na oficjalne imprezy przychodzi się nie później niż pół godziny po ich rozpoczęciu. To trzydzieści minut miało służyć rozlokowaniu gości, później gospodarz witał wszystkich na publicznym forum. Przyjście po powitalnej przemowie się nie godzi – lepiej wtedy sobie darować i zostać w domu.
Usiadłam na fotelu przodem do okna, aby na moją twarz padało światło. Słońce dotykało horyzontu z wierzchołków drzew, czerwienią rozlewając się daleko na boki. Zbliżał się moment fałszywego zachodu za zbyt wysokimi wzgórzami.
Obserwowałam liście poruszane lekkim, wilgotnym wiaterkiem.
Penelopa rozkładała na mojej twarzy kolorowe kosmetyki.
Wzbierało we mnie pragnienie, aby wyjść na zewnątrz; o świcie posiedzieć pod błękitnym niebem i wystawić oblicze do wschodzącego słońca...
Puder oprószył czoło, nos, kości policzkowe, brodę i szyję.
Głaskać soczyście zieloną trawę, wilgotną od zbierającej się w cieniu rosy...
Zamknęłam oczy, pozwalając dodać im trochę koloru. Miękki pędzelek łaskotał cienką skórę powiek. Cudowne, miękko-łaskoczące uczucie.
Wdychać świeże nieosuszone jeszcze przez letni skwar powietrze...
Patrzyłam w duże oczy Xelogazzyo, gdy wyciągała końcówkę kreski. Uśmiechnęła się do mnie. Serdecznie. Odwzajemniłam miły gest, po czym znów wróciłam do roli manekina.
Mogłabym nawet stać w deszczu, byle bym była wolna. Chociaż przez chwilę...
Bronzer podkreślił kości policzkowe, widoczne doskonale przez moją szczupłość. Nad nim zawitał zaś róż. Penelopa wzięła do ręki kredkę i nakreśliła kontur ust. Na końcu nałożyła szminkę w kolorze zgaszonej czerwieni...
– Pięknie... – skomentowała swoje dzieło.
Podeszła do szafy Scorpiusa i wyciągnęła suknię.
Wstałam z krzesła, rozmasowując zastane pośladki oraz zesztywniałe lędźwie. Zrzuciłam szlafrok, zostając w samej koronkowej bieliźnie – tak zmysłowej, że aż kuszącej do pokazania komuś. Wyciągnęłam dłonie po wieszak. Byłam pod wrażeniem. Musiała spędzić dużo czasu na wybieraniu sukienki najodpowiedniejszej dla mnie, idealnej na tę okazję. Dziewczyna pomogła mi z zamkiem. Otwarła szerzej drzwi od szafy, żebym mogła przejrzeć się w lustrze.
– Penelopo... zrobiłaś kawał dobrej roboty – powiedziałam, patrząc na obcą osobę, którą byłam w świecie luster.
– Peny, Daemono – poprawiła mnie. – Mam oczy i widzę. – Zachichotała nieskromnie. – Zachwycasz. Poczekaj tylko, jak Scorpius wróci. Jeszcze tylko biżuteria.
Kiedy każdy detal przebrania znalazł swoje miejsce, mogłam podziwiać efekt wielogodzinnej, dwudniowej pracy w całej krasie.
Długa, gładka, czarna kreacja ledwo odsłaniała stopy; dopasowana w talii podkreślała kobiece kształty, które najwyraźniej miałam. Z przodu głęboki – lecz nieprzesadnie – dekolt wycięty w szpic zwracał uwagę na – sama się zdziwiłam – ładne piersi. Złota biżuteria – długie kolczyki, wisiorek i bransolety – świetnie komponowały się z całością. Czerwień na paznokciach i ustach podkreślała mój wizerunek. Jasny cień na powiekach wydobył barwę bursztynowej tęczówki, a gruba kreska eyelinera pogłębiała czerń źrenicy. Aksamitna, rozświetlona cera dodawała młodzieńczej witalności. Nigdy nie pomyślałabym, że kosmetyki zrobią ze mnie kogoś innego. Piękną, zmysłową kobietę. Ostatnim razem upiększałam się na weselu Liama, brata Rodiana, a wtedy na pewno nie robiłam takiego wrażenia.
Nie tylko ja zaaferowałam się własnym wyglądem. Kątem oka zauważyłam męską sylwetkę.
Spojrzałam prosto w stalowe, oceniające oczy Scorpiusa. Kiedy wrócił? Czemu go nie usłyszałam? Penelopa prawie pokładała się ze śmiechu, widząc, jak krzyżujemy ze sobą spojrzenia – ja zmieszane, Draagonys zaś pełne uznania.
– Nie przyniesiesz mi wstydu – orzekł.
– A ty, w tym dresie? – zapytałam, zakładając ręce na piersi. Peszył mnie tym lustrującym spojrzeniem, jakby chłonął każdy detal.
– Kwadrans i będę gotowy – zapewnił, przyjmując swoją zwyczajową postawę, a na twarzy przywołując smirka. Jak kot, który zwęszył wyjątkowo tłustą mysz. – Winszuję sukcesu, Peny – zwrócił się do czerwonej ze śmiechu przyjaciółki. – Niech ci bogowie w dzieciach wynagrodzą.
– Spadaj! – Uderzyła go w ramię. – Wracam do Zahariasha. Biedaczek pewnie tęskni... – Przez chwilę mogłam zaobserwować nieznaczną zmianę na obliczu Penelopy, gdy spojrzała na Scorpiusa, który znów się mi przyglądał. Posmutniała na ułamek sekundy. – Udanej zabawy.
– Miłego wieczoru! – zawołałam, zanim zniknęła za drzwiami.
***
Po siedemnastej wyszliśmy z mieszkanka, żeby rozpocząć pierwszy etap naszego pokazu.
Szliśmy ramię w ramię, inaczej niż dotychczas – nie szwendałam się za moim narzeczonym jak ta ostatnia sierota. Ślepcy zatrzymywali się, wgapiali, a także cicho komentowali nasz wygląd. Co innego rzeźby, którym nagle zabrakło weny do gnębienia mnie – dziwnym trafem tym razem nie znajdowały pod glinianymi czachami odpowiednich komentarzy. Dumna z wrażenia, jakie robiłam, trzymałam głowę wysoko. Czasem nawet kąciki moich ust unosiły się nieznacznie ku górze, dając wyraz zadowoleniu.
Nie tylko ja prezentowałam się zjawiskowo. Szybka kąpiel, trochę wygładzającej pasty na związanych nad karkiem włosach, gładkie policzki i elegancki garnitur zmieniły przystojnego-na-co-dzień-Scorpiusa w nieziemsko-przystojnego-wieczorowo-Scorpiusa. Szkolne fanki zapewne mdlałyby na jego widok, a także na wieść o tym, że jest już zajęty. Przez Vromiankę. Podobno, a przynajmniej tak słyszałam od C'Thana, który już przed studiami miał styczność z Draagonysem, nastoletni arystokrata ściągał na siebie uwagę płci przeciwnej. Nie inaczej zapamiętałam go ze studiów. Jeśli nie plątał się ze Steiosem, Pystolliusem i panną Xelogazzyo, otaczał go wianuszek dziewcząt napalonych na jego wygląd, ale jeszcze bardziej na jego kasę. Uroda i bogactwo przyćmiewały jego antypatyczny charakter.
Scorpius się nie spieszył, a dodatkowo sprawiał wrażenie wyluzowanego. To nie pierwsza jego tak wielka impreza. Ja, zapewne was to nie zaskoczy, nie bywałam na takowych, a te najwystawniejsze, w których uczestniczyłam, były weselami i balem na zakończenie szkoły wyższego szczebla. Czym innym jest wesele wśród znajomych, a czym innym wytworny bal charytatywny na dworze samego Wyniosłego Milana Rossiego. Mój partner, czytając mi w myślach albo czerpiąc ze swojej zdolności do rozszyfrowywania innych, postanowił rozpocząć temat związany z imprezą, a dokładniej – moim zachowaniem na niej.
– Byłaś kiedyś na balu charytatywnym? – Pytanie to padło gdzieś na drugim korytarzu, gdy minęliśmy dwóch mniej arystokratycznych ślepców raczej wiejskiego pochodzenia. Przepaść między plebsem a wysoko urodzonymi dostrzec można gołym okiem; eterran o średniozamożnym statusie jest jak na lekarstwo.
Bal na zakończenie szkoły można by uznać za charytatywny, gdyż część dochodu z biletów szła na edukację biedniejszych uczniów. Wiedziałam, że nie o to mu chodziło.
– Nie – odparłam, kładąc dłoń na poręczy schodów.
– Znasz podstawowe zasady savoir-vivre?
– Znam. Czytałam książki, a wiele tych zasad stosuję na co dzień – zapewniłam.
– Czyżby? – mruknął sceptycznie. – Pisali tam coś o tym, że drób je się rękami? Nie przypominam sobie...
– Drobiu nie je się rękami!
– Ale ty jesz.
– Tam nie będę jeść rękami! – oburzyłam się na jego bezpodstawne domysły.
– Oby.
Zatrzymaliśmy się w holu u stóp schodów. Właściwie to Scorpius zatrzymał mnie, chwytając za ramię zakryte cienkim, koronkowym bolerkiem.
Spojrzałam pytająco na jego zaciśnięte palce.
– Nie chcę, żebyś przyniosła mi wstyd.
Kto by pomyślał, że zależeć na tym będzie osobie postrzeganej przez dużą część społeczeństwa za mordercę. Wzięłam głęboki oddech, żeby nie powiedzieć czegoś, za co zostałabym ukarana.
– Nie przyniosę ci wstydu.
– To się okaże. Masz się zachowywać przy stole i uważać na język. Jeśli ktoś poprosi cię do tańca, w co wątpię, masz się zgodzić. Żadnych flirtów, żadnych dwuznaczności. Miła i wychowana; taka masz być. O mnie masz mówić w samych superlatywach. Przede wszystkim jednak masz nie zdradzić, że zostałaś zmuszona do ślubu, po tym jak wcześniej zostałaś porwana. – Ocenił to, czy zrozumiałam, krótkim zerknięciem na moją twarz. Myślę, że nie wyglądałam na zadowoloną, odpowiadając na spojrzenie spojrzeniem spod opuszczonych powiek. Wydaje mi się, że zrobiłam minę w stylu „chyba sobie żartujesz". – I uśmiech. Do cholery, masz się uśmiechać. Już niedługo weźmiemy ślub. Masz udawać, że jesteś kurewsko szczęśliwa.
A wiecie, co ja na to? Zaczęłam się śmiać. Nie histerycznie, nie szyderczo, tak po prostu, gdyż ostatnie zdanie jak nic wcześniej mnie rozśmieszyło. Zwróciłam w ten sposób na siebie uwagę paru lokatorów pystolliusowego dworu.
Szczęśliwa? Ha. Ha. Ha. Kurewsko szczęśliwa. Ha. Ha. Ha!
Szczęście. Ha! Moja osobista pula szczęścia wyczerpała się zaraz po narodzinach, chociaż i je możemy uznać za porażkę. Od zawsze potępiana kroczyłam przez życie, zbierając od losu ostre cięgi. Gdy tylko coś zaczynało się układać, przychodził zły wiatr i – niczym ten wilk z bajki o świnkach – kładł sukcesy jednym dmuchnięciem. Dostałam się na wymarzone studia, pragnąc zostać medykiem? Taki chuj! Wiatr-wojna wygonił mnie z zasłużonego ciężką pracą miejsca. Miałam wspaniałego mężczyznę: troskliwego, opiekuńczego, rodzinnego, kochającego i szanującego; faceta, z którym mogłabym założyć rodzinę. Taki chuj! Wiatr-wojna najpierw go trochę sponiewierał, po czym zamordował zakazanym zaklęciem. Nie zapominajmy o tym, że wiatr-wojna zdmuchnął też moich rodziców z tego świata.
Tak. Byłam kurewsko szczęśliwa.
I tak stałam, i śmiałam się Scorpiusowi w twarz. I tak śmiałam się do rozpuku, bo opowiedział przedni żart.
– Uspokój się, głupia, bo zaraz cały makijaż rozmażesz – warknął, wyciągając z przedniej kieszeni garnitura jedwabną chusteczkę. Dotknął rogiem zewnętrznego kącika mojego oka; najpierw prawego, a następnie lewego. – Co cię tak śmieszy?
– Nic takiego – parsknęłam.
– Wariatka – podsumował mnie. – Po prostu się zachowuj.
– Dobrze.
Upewnił się, że wciąż wyglądam lepiej niż na co dzień i dopiero wtedy złapał mnie pod łokieć, aby zaciągnąć do drzwi.
Trochę się uspokoiłam, bo – jak to mają w zwyczaju – chwile zabawne szybko przemijają, zostawiając nas na pastwę losu okrutnej, racjonalnej rzeczywistości.
– Jak się tam dostaniemy? – zapytałam, gdy Draagonys otworzył przede mną główne wrota zamku. Okiełznałam dostatecznie roześmiany oddech, żeby zabrzmieć poważnie.
– Najpierw pojedziemy autem, a gdy już wyjedziemy ze strefy ochrony magicznej, teleportujemy się.
Nie zobaczył nic złego w moim pytaniu, a ja za to upewniłam się, że w najbliższej okolicy, mającej rozciągać się na kilometry, nie można się teleportować, chyba że jest się niewolnikiem.
Weszliśmy na dziedziniec wyłożony kostką brukową. Obcasiki moich niezbyt wysokich czarnych szpilek stukały przy każdym kroku. Cud, że w ogóle mogłam w nich chodzić, nie wybiwszy sobie przy okazji zębów. Przynajmniej partner górował nade mną trochę mniej niż zwykle.
Przy fontannie stała gromadka, z którą przyszło nam się wybrać na bal: Arediusz w doskonałej formie, jakby zdrowszy obejmował ciężarną Elenę; Orion podpierał się na lasce, nie spuszczając z nas oczu, odkąd wyszliśmy na powietrze; to samo Theodor, który wyglądał, jakby przechodził załamanie nerwowe; towarzyszyli im także Torian Horow oraz dwóch młodszych mężczyzn. Wszyscy przebrani w wytworne stroje wieczorowe.
– Nasze gwiazdy raczyły się pojawić – przywitał nas Przewodnik, nie szczędząc w wypowiedzi sarkazmu.
Elena prychnęła, odgarniając z wysokiego czoła włosy, które chyba pierwszy raz od lat doczekały się interwencji grzebienia.
– Wstyd, Scorpiusie... wstyd. – Cmoknęła. – Trzeba było ją oddać Pystolliusowi. Do rodziny Vromiankę wprowadzać... – Obarczyła mnie zjadliwym spojrzeniem. Odwzajemniłam się, wykrzywiając przepraszająco twarz. Przynajmniej, wchodząc do rodziny Draagonysów, mogłam dopiec tej przeklętej wiedźmie. Punkt dla mnie. Jeszcze miałam czas, aby zemścić się dotkliwiej.
– Poświęcenie Draagonysa Juniora nie pójdzie na marne, Eleno – uspokoił swoją drugą połówkę Arediusz. Rozejrzał się, przeskakując zielonym spojrzeniem od twarzy do twarzy. Kiwnął. – Jesteśmy już w komplecie. Przedstawię wam pokrótce, czego od was oczekuję. Ty, Eleno, będziesz towarzyszyć mi cały wieczór, zachowując resztki dobrego wychowania, a także zostawiając głupie odzywki dla siebie. – Kobieta naburmuszyła się, ale nie odezwała się nawet słowem. Wiedziała, gdzie jej miejsce. – Draagonys Senior i Horow wmieszają się w tłum i udawać będą moich miłych doradców. Panna Sathana... – Zatrzymał swoją uwagę na mnie. Ocenił moją osobę z góry na dół, równo rozdzielając zainteresowanie między każdą z części mojego ciała. – Wyglądasz dokładnie tak, jak powinnaś. Niech tylko twoje słowa będą zgodne z tym, co reprezentujesz wyglądem. – Podszedł i wyciągnął rękę do mojej twarzy. Wzdrygnęłam się, ale nie uciekłam przed dotykiem szorstkich, zimnych, starczych dłoni. – Zachwyciłaś naszego Scorpiusa urodą i intelektem. Zapragnął przyjąć cię do rodziny...
– Ale czy to nie przeczy idei Krzewicieli Tradycji? – zapytałam, przerywając monolog Goethego; jako jedyna się odważyłam, aczkolwiek ktoś inny powie, umniejszając moje zasługi, że jako jedyna byłam tak głupia.
– Nie bądź bezczelna – upomniał mnie narzeczony, mocniej zaciskając obręcz na moim ramieniu.
– Ciii... Scorpiusie. – Arediusz uśmiechnął się życzliwie, wcale nie mając mi za złe pewnej dozy bezceremonialności. – Wiedz, moja droga, że dwa miesiące temu, piętnastego marca, wycofałem się oficjalnie z wojny z mieszańcami, „rozwiązując"... – przeciągnął ostatni wyraz, wyraźnie zadając mu kłam – ...zrzeszone ugrupowanie Krzewicieli Tradycji. Nieoficjalnie działamy w podziemiu.
„Działają w podziemiu" – skupiłam się na tym zdaniu. Kolejny element układanki znalazł swoje miejsce. Zapewne pamiętacie, jak zastanawiałam się, po co im eliksir adaptacyjny. No właśnie po to, żeby działać w podziemiu. Od dwóch miesięcy udawali „inne ugrupowanie", które siało postrach wśród Orędowników i paru mniejszych grupek biorących udział w wojnie domowej.
Rzadko czytywałam gazety, bo podczas podróży, chowania się w lasach, jaskiniach czy górach, raczej nie miałam ich skąd brać. Uświadomiłam sobie, że klepsydr przybyło, tak samo jak trupów znalezionych w ciągu jednej doby. Dojrzałam swoją poranną ignorancję. Ślepcy o nie-swoich twarzach siali terror, a strach ich nie hamował przed odpowiedzeniem za ewentualne morderstwa.
Pięści same się zacisnęły, co Przewodnik zauważył. Rozciągnął usta w szerszym uśmiechu, karmiąc się moją bezradnością. Odsunął rękę od mojej twarzy, a ja zrozumiałam, że przez cały ten czas czytał w moich myślach. Nie powinnam patrzeć w jego oczy.
– Jestem za stary na prowadzenie otwartej wojny – kontynuował. – Wkrótce jednak... będę miał następcę. Wtedy też uderzymy ze zdwojoną siłą.
Wbiłam oczy w podjazd wysypany żwirem. Nie chciałam, żeby czytał ze mnie jak z otwartej księgi.
Jedyny następca, jaki wtedy przychodził mi do głowy, żył jeszcze w brzuchu Eleny, przyłączony do jej łożyska, czerpiący z jej sił witalnych. Jednakże on, lub ona, jeszcze długo nie nadawałby się na przywódcę. Nie rozumiałam, co Arediusz miał na myśli. Zapewne nie tylko ja, gdyż Przewodnik w wielu przypadkach, aby uniknąć przecieków, zostawiał swoich pachołków w niewiedzy do ostatniej chwili.
– Jakieś pytania, Daemono? – odezwał się Goethe po krótkiej przerwie. Pokręciłam głową, wciąż jej nie podnosząc. – Na pewno? – dopytał. – Nie ciekawi cię, jak to się stało, że przyjąłem cię pod swój dach?
Zacisnęłam szczęki. Palce Scorpiusa zacisnęły się na ramieniu w ucisku sugerującym, iż powinnam odpowiedzieć.
– Jak to się stało, że przyjąłeś mnie pod swój dach? – powtórzyłam po nim pytanie.
– Trzy miesiące temu, na początku lutego, przeprowadziliśmy ostatnią akcję, w której starliśmy się z grupą pod dowództwem C'Thana. Po wyrównanej walce fair play, na jaką zezwala nam wszystkim prawo, Eltherios uciekł, zostawiając na pastwę losu swoich rannych kompanów. Wśród nich i ciebie. Nie jesteśmy barbarzyńcami, toteż zabraliśmy was wszystkich do naszej siedziby, tutaj, na dworze Pystolliusa, a także opatrzyliśmy. Niestety, wiele osób zmarło, w tym twój ukochany Aundrin. To wielka tragedia, że wszystkie dzieci Moniki oraz Olgertha zginęły na wojnie przez egoizm jednego zbyt młodego i głupiego mężczyzny. – Arediusz opowiadał zmyśloną historyjkę, a ja nie wierzyłam, że to dzieje się naprawdę. Walka fair play? Wymaga ona oficjalnego poinformowania drugiej strony, a także jej zgody. Nie urodziłam się wczoraj, więc ostatnie, o co podejrzewałabym ślepców, to prośba o ustawioną bitwę. Do tego ta dobroć... Jeśli Rossi uwierzył w te kłamstwa, uznałabym go za kompletnego idiotę. – I teraz przechodzimy do wątku, który poprzednio mi przerwałaś. Scorpius pomaga Niliusowi przy eliksirach, ale również przy opatrywaniu rannych. Tam cię poznał. – Odczułam zmianę w nacisku, jaki na moje ramię wywierał narzeczony. Zaczął słuchać uważniej, bo i on nie znał tej historii. – Początkowo nie darzyliście się sympatią. Pamiętaliście o szczeniackich latach, kiedy to młody Scorpius dręczył cię z powodu brudu w twojej krwi. Później zaczął się do ciebie przekonywać, a ty zaczęłaś mu ufać. W między czasie ja poinformowałem G'Nosiego o tym, że jego prawnuczka przebywa wśród nas. Wymieniliśmy interesującą korespondencję. Tak oto tydzień temu zostaliście narzeczonymi. Wspomnę jeszcze, droga Daemono, że stałaś się moją muzą i przyczyniłaś się do mojego ustąpienia z pola bitwy.
Kolejna pauza. Moja kolej.
– Muzą?
– Tak. Muzą. Udowodniłaś mi, iż nawet Vromianin jest coś wart. Jesteś do tego najodpowiedniejszą osobą. Obiecująca medyczka, nagradzana studentka, do tego wprawiona w boju. To pokazuje, że brudna krew nie jest przeszkodą, żeby osiągnąć sukces. – Goethe odsłonił żółte zęby, przyjmując na twarz prześmiewczy wyraz. – Nie bierz tego do siebie. Jesteś tylko exceptio probat regulam. Niczym więcej. Mieszańcy nigdy nam, eterranom z krwi i kości, nie dorównają. Dobrze... – Kiwnął głową. – ...już dość czasu ci poświęciłem. Podczas balu masz zapewnić G'Nosiego o tym, iż wszystko jest w jak najlepszym porządku. Możesz też brylować wśród dziewcząt w swoim wieku, rozpływając się nad ceremonią ślubną. Jesteś kobietą, postaw na jakieś babskie tematy. Dalej. Kto nam został? Aaa... Scorpiusie, twoje zadanie jest najłatwiejsze. Wystarczy, że będziesz pilnował Sathany, żeby nie wyskoczyła z czymś, co mogłoby nas wszystkich pogrążyć. Bądź w pogotowiu. Przekonuj także gawiedź, iż naprawdę kochasz swoją narzeczoną. – Scorpius zgodził się, nieznacznie uginając kark w służalczym ukłonie. – Theodorze... – Pystollius się wyprostował, gotów na każde polecenie. – ...wykorzystaj swój urok osobisty, a także kawalerski stan. Flirtuj, podrywaj, a przy okazji słuchaj plotek. Zbieraj asy do rękawa. Najlepiej, żebyś zdobył ich jak najwięcej. Reszta robi wszystko, żeby dobrze wypaść. Musimy zrobić dobre wrażenie. To ważne. Ja zajmę się G'Nosim. Posiedzimy tam do dwunastej, więc nie życzę sobie pijaństwa. Macie się trzymać na nogach, gdy skończymy przedstawienie. Macie jakieś pytania?
Nikt się nie odezwał. Wszystko zostało jasno przedstawione, a każdy znał swoją rolę, zamierzając zagrać jak najlepiej. Arediusz z satysfakcją pokiwał głową, po czym wskazał zapraszająco na dwa zaparkowane na podjeździe samochody.
Czarne mercedesy, dokładnie umyte i nawoskowane, lśniły w późno popołudniowych promieniach słońca, które to podkreślały każdą gładką, aerodynamiczną linię karoserii. Niech was nie zwiedzie popularna po waszej stronie marka. To nie jest ten sam Mercedes, gdyż wszystkie auta produkowane dla eterran mają na wyposażeniu parę dodatkowych bajerów. Mogą także, dzięki pochłaniaczowi eteru, się teleportować. Gwoli wyjaśnienia: to, iż samochód może się teleportować, nie znaczy, że człowiek niemagiczny siedzący w nim też by mógł. Człowiek nie jest w stanie podróżować na wiązkach eteru. Och... nie będę wam robić wykładu z fizyki. Po prostu zostałaby z was mgła krwi, kości i mięsa rozbitego na mikroskopijne cząsteczki.
Scorpius ruszył, a ja chcąc-nie-chcąc poszłam z nim. Niczym gentelman otworzył przede mną drzwi z tyłu i przepuścił przodem. Podciągnęłam wyżej sukienkę, aby jej nie wybrudzić, i usiadłam na siedzeniu. Wraz z nami wsiadł Orion, zajmując fotel kierowcy, oraz dwaj młodsi ślepcy. Przypomniałam sobie, iż zasiadali przy lewym stole, więc dla Krzewicieli byli świeżym nabytkiem. Myślę, że dlatego Arediusz po pierwsze poświęcił im najmniej czasu, a po drugie traktował jak jakiś mało znaczący dodatek. Na jego uwagę i szacunek trzeba było sobie czymś zasłużyć. Być może po tym balu dwaj nic nieznaczący mężczyźni otrzymać mieli swoje imiona, stając się osobami z krwi i kości – sam tatuaż pod wgłębieniem łokcia wraz z wypowiedzianą w chwili inicjacji przysięgą nie wystarczyły. Co mogę o nich powiedzieć, bo nigdy nie poznałam ich imion, to że jestem pewna, iż należeli do jednej z bogatszych rodzin. Goethe nie ryzykowałby wprowadzaniem na oficjalną imprezę wiejskich głupków.
Silnik zaryczał, a delikatne wibracje rozeszły się po całym moim ciele. Pięćset koni mechanicznych chciało wyrwać się spod maski i ruszyć w świat. Żwir zachrzęścił, gdy koła – w kontraście do rozbuchanych habet – delikatnie sunęły po podjeździe. Auto ruszyło na wolnych obrotach, zostawiając za tylnym zderzakiem pystolliusowy dwór. Niewolnicy podnosili głowy, odrywając się na krótką chwilę od pracy, aby przyglądnąć się pojazdom. Nas nie widzieli przez przyciemniane szyby. Mercedes z Przewodnikiem w środku przyspieszył po przejechaniu za bramę, a my zaraz za nim. Żwirowa droga stała się drogą asfaltową. Orion zmienił bieg dwukrotnie w niewielkim odstępie czasu. Niewolnik, który wcześniej przed nami otwarł bramę, ruszył, aby ją zamknąć.
– Sathana – odezwał się starszy Draagonys, nie odrywając oczu od drogi, którą jechaliśmy – wiesz, co się stanie, jeśli spróbujesz na balu jakiejś sztuczki?
– Zapewne coś złego – odparłam, zaplatając palce dłoni. To był zły pomysł. Członki automatycznie wzięły się za skubanie lakieru. Usiadłam na dłoniach, co Scorpius skomentował pełnym niedowierzania spojrzeniem.
– Taaa... – mruknął Orion. – Coś złego. Pamiętaj, że to coś złego stanie się komuś innemu, Sathana. Zapewne komuś, kogo kochasz.
Shantala. C'Than. To ich kochałam najbardziej. Po śmierci Rodiana tylko oni mi zostali. Oczywiście byli też inni członkowie Orędowników – ich los nie pozostawał mi obojętny. Właściwie, żeby mnie ukarać, Przewodnik mógł wybrać jakąkolwiek osobę, którą darzyłam chociażby cieniem sympatii. Bardzo przeżywałam krzywdę innych osób, może i bardziej niż własną. Jaka kara? Zamordowałby kogoś na moich oczach? Theodor pokazałby swoje katowskie sztuczki? Wolałam się nie dowiedzieć.
Zawiązałam usta w przysłowiowy supeł, stwierdzając, iż nie ma sensu się odzywać. Wlepiłam wzrok w krajobraz za oknem. Drzewa rosły coraz rzadziej, za to pól uprawnych przybywało. Na polach tych postawiono wiatraki wytwarzające prąd, a także panele słoneczne. Stąd czerpali ślepcy. Nie podłączyli się do żadnej z elektrowni, tylko energię wytwarzali samodzielnie. To dość popularne rozwiązanie wśród społeczności, którą stać na wdrożenie nowych technologii.
Na horyzoncie zalśniło. Gdy się wie, czego szukać, łatwo dostrzec granicę czarów ochronnych. To jakby lśnienie. Pryzmat. Lekkie zakrzywienie. Orion jechał cały czas około dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, czasem trochę więcej, czasem trochę mniej. W minutę pokonywaliśmy jakieś półtora kilometra. Ponownie spojrzałam na zegar na desce rozdzielczej; pierwszy raz zerknęłam przy wsiadaniu. Droga do końca strefy powstrzymującej teleportację zajęła nam sześć minut, co oznaczało, iż przejechaliśmy dziewięć kilometrów. Jeśli czary zostały wypuszczone w okolicach dworu Pystolliusa, mogłam przyjąć, iż w lesie tudzież w morzu też kończyły swoje wpływy na podobnym dystansie. Wcześniej, kiedy ćwiczyłam regularnie, dałabym radę przebiec dziesięć kilometrów, tamtego dnia nie byłam tego taka pewna.
Na bębenkach zagrał świst. Bariera została za nami. Jeszcze jakiś czas jechaliśmy przed siebie gładką drogą. Orion zrównał pojazd z samochodem Arediusza. Oba mercedesy przyspieszyły, osiągając na prostej sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Pierwszy raz miałam się teleportować za pomocą auta. Draagonys Senior sięgnął do deski rozdzielczej i nacisnął jeden z przycisków, wtedy też wszystko – widok za oknami, wnętrze pojazdu, siedzący w nim mężczyźni, a także ja – rozmyło się, stapiając się w jedność niczym przedmiot gnający z prędkością światła. Staliśmy się smugami, cząsteczkami przemierzającymi wszechświat.
Teleportacja nie boli; w końcu po rozerwaniu ciała na cząstki nie ma ono kontaktu z mózgiem, który to mógłby przesłać informację o cierpieniu. Nie, ona jest całkowicie nieodczuwalna w sposób fizyczny. Nagle wszystko zaczyna drgać, widzimy pęd cząsteczek, a później nie widzimy nic, bo nie mamy oczu. W sumie, jeśli by się nad tym głębiej zastanowić, to przez chwilę nas nie ma. Nie istniejemy. Może wtedy dotykamy śmierci? Po waszej stronie trwają pracę nad maszynami mającymi teleportować przedmioty, a nawet ludzi. Rozbijacie materię na atomy i... skanujecie wszystko, po czym odtwarzacie to – co zeskanowane – w innym miejscu. To nie jest prawdziwa teleportacja. W ten sposób nie da się przenieść człowieka w inne miejsce, bo nie będzie on już tą samą osobą. Zabilibyście oryginał, a w miejscu docelowym wydrukowalibyście kopię. Znacie ten problem i nie potraficie go rozwiązać. Zazdrościcie nam, czyż nie? My naturalnie mamy predyspozycję do przenoszenia się z miejsca na miejsce. Nie zaprzeczę, że proces teleportacji jest niebezpieczny. Wypadki się zdarzają. Wystarczy zawahanie eterru, no i są też miejsca całkowicie go pozbawione. Taaa... czasem z nas też zostaje mokra plama.
Pstryk.
Światło zostało włączone, dźwięk podkręcony na maksa, a ciało nieprzyjemnie mrowiło. Pojawiliśmy się w punkcie aportacyjnym w Gothrick. GPS pozwala na znalezienie ich w każdym większym mieście. Samochody nie mogą się pojawić gdziekolwiek, gdyż stwarzałyby w ten sposób zagrożenie. Wyobraźcie sobie, że spokojnie spacerujecie w parku, a samochód nagle się w was deportuje. Jesteście scaleni z maszyną, wasza głowa może wystaje ponad auto, może jest jeszcze w kabinie. W pierwszym przypadku umieracie od razu, w drugim, przy dobrych wiatrach, zostajecie kalekami do końca życia – amputują wam nogi, ręce i tak dalej. Nieprzyjemna wizja. Gdyby ktoś chciał obejść ustawienia fabryczne; gdyby mu się udało, skazałby się na samobójstwo. Do złożenia cząstek samochodu i pasażerów w całość potrzeba dużej energii, którą skupiają właśnie punkty aportacyjne. Jeśli chodzi o teleportację osobistą, jest mniejsza szansa, iż trafimy na kogoś, aportując się, ale dla bezpieczeństwa lepiej wybierać miejsca odosobnione. Głupotą byłoby wybrać za punkt docelowy sam środek gęsto zasianego eterranami miejsca jak na przykład galeria handlowa, szkoła, środek demonstracji.
Punkt aportacyjny to wielki parking z wyznaczonymi strefami, które ściągają cząsteczki. Im większe miasto, tym parking jest potężniejszy. Za dobrze strzeżonymi bramami zaczynało się miasto.
Dawno nie odwiedzałam Gothrick. Dawno nie widziałam się z pradziadkiem. Minęły lata... Po śmierci moich rodziców stałam się jedyną żyjącą krewną Nerona G'Nosiego i może tylko dlatego obchodził go mój los. Żona dyrektora uniwersytetu zmarła podczas trzeciego porodu, wydając na świat moją babcię Leonę. Siostry Leony zmarły na hydrzą ospę, praktycznie jedna po drugiej w wieku dwudziestu i osiemnastu lat. Samą Leonę, tak jak i jej męża, dotknęła ta straszna choroba. Babcia zmarła, gdy mój ojciec miał siedem lat, później jeszcze do roku 1971 opiekował się nim Isaac – mój dziadek. W wieku osiemnastu lat Evaryst trafił pod skrzydła Nerona. Jak było później, sami wiecie. Pokolenie moich rodziców uchowało się przed trójgłową hydrą, ale już przed wojną nie. Ach, tak. Zapomniałabym o siostrze pradziadka – Katharina przeżyła jedenaście miesięcy, zanim została pożarta przez hydrę. Neron nawet jej nie pamiętał, gdyż sam miał wtedy dwa lata.
Trójgłowa hydra... Pomyśleć, że choroba nie dała rady wyplewić wszystkich eterran, ale wojna dumnie podniosła rękawicę, postanawiając dokończyć morderczego dzieła natury. Hydrza ospa, póki nie opracowano szczepionki, siała spustoszenie w latach 1860 do 1975. To ponad sto lat. Ludzi się nie trzymała, gdyż jej wirus karmił się eterem. To eterranie go kumulowali w sobie. Hydra miała trzy głowy, którymi kąsała: gorączkę, pęcherze oraz ból. Najpierw pojawiał się stan podgorączkowy, który utrzymywał się przez około dwa tygodnie. Gorączka wzbierała na sile wraz z pojawieniem się pierwszych pęcherzy na rękach i stopach, mylnie odbieranych jako efekt przepracowania i otarcia skóry. Pod koniec trzeciego tygodnia nowe pęcherze z osoczem w środku sięgały łokci i kolan, a te stare wypełniały się ropą. Wtedy ofiara wirusa już wiedziała, co ją zaatakowało. Wielu eterran na półmetku choroby przypominało sobie o istnieniu bogów, kierując do nich modły o mniej bolesny koniec. Między tygodniem czwartym a tygodniem ósmym skóra zaczynała odchodzić płatami, pęcherze pokrywały całe ciało, gorączka sięgała czterdziestu stopni, a zakończenia nerwowe paliły żywym ogniem.
Chorych siłą zamykano w izolatkach. W razie sprzeciwu od razu mordowano. Stosy pogrzebowe uzupełniano codziennie nowymi truchłami. Wszystko palono wieczorem. Fala samobójstw wzrosła, gdy zaprzestano wydawania bezpłatnej morfiny. Cały wiek eterranie żyli w strachu, nie ufając nawet najbliższym. Dochodziło do skrajnych sytuacji jak wyrzucanie członków rodziny z domu, jeśli pojawiła się lekka gorączka. Panika zbierała żniwa. Natura ma swoje sposoby na unicestwienie milionów, lecz ma też i słabe punkty. Mała garstka ludności od wieków zamieszkującej tereny przy murze, gdzie eteru było najmniej, się uodporniła. Przechodzili ospę hydrzą tak, jak wy ospę wietrzną. To właśnie oni pozwolili na wyprodukowanie szczepionki. Dziesiątego grudnia 1974 roku podano pierwsze szczepionki. Osoby zarażone po tej dacie przeżywały tę straszliwą chorobę.
Miasta budowane, gdy jeszcze państwa znad morza Daktylia Teon tętniły życiem, powoli, mozolnie i z wielkim trudem się zasiedlały. Wciąż spotykało się pustostany. Część eterran postanowiła za wszelką cenę, pamiętając o epidemii, unikać większych skupisk. Na wsiach nie znalazłby się pusty dom, gdyby nie wojna. Nasze miasta charakteryzowały się połączeniem myśli architektonicznej sprzed wieku z surrealistycznym podejściem współczesnych projektantów, którzy to w większości budują dla bogaczy.
Tak oto wyjechaliśmy za bramę, tocząc się po jednej z głównych ulic staro-nowej aglomeracji miejskiej. Obok prostokątnych, kanciastych, szarych bloków z setkami okien, pamiętających czasy sprzed hydrzej ospy oraz biednych, obskurnych stoisk handlowych, witryn butików, stanowisk usługowych, wznosiły się wysokie na kilkanaście do kilkudziesięciu pięter, w całości przeszklone wieże rozszerzające się od połowy swojej wysokości aż do parokrotnie szerszego talerza je wieńczącego, na którego szczycie miejsce miały drogi, parki, małe sklepiki, tarasy widokowe. Każda z wież łączyła się z drugą za pomocą szklanych mostów. Gothrick to w zasadzie dwa miasta: miasto zamożniejszych mieszkańców oraz miasto plebsu; miasto podniebne oraz miasto przyziemne. W szerokich talerzach apartamentowców lokowano galerie handlowe, wysokokwalifikowane punkty usługowe, pięciogwiazdkowe hotele i podobnej rangi restauracje. Im wyżej, tym wyższy status klienta tudzież mieszkańca.
Sunęliśmy dolnym miastem, ściągając na siebie spojrzenia przechodniów. Już zapomniałam, jak ubóstwo rzuca się w oczy w podobnych miejscach. Słońce chyliło się ku zachodowi, a na ulice wylęgały mendy społeczne, pijacy i prostytutki. Kurwy zajmowały wystane przez lata miejsca pod latarniami, a menele rozsiadały się na ławeczkach przed spożywczakami i monopolowymi w iście kumpelskim towarzystwie. Żebracy. Było też wielu żebraków. Część z piętnem wypalonym na twarzach – niewolnicy, których panowie odeszli z tego świata, a których nikt nie chciał przyjąć pod swój dach. Bezpański niewolnik to bezdomny niewolnik, skazany na tułaczkę. Zdarzało się, że któraś z arystokratycznych rodzin przyjmowała niewolnika pod swój dach, ale było to na tyle rzadkie zjawisko, iż najlepszym mianem dlań byłoby miano cudu.
Wraz z pokonanymi metrami mijaliśmy coraz mniej starych molochów, a więcej zgrabnych, okrągłych podstaw wież; w końcu z ziemi wyrastały tylko szklane, odbijające czerwień słońca drapacze chmur. Chodniki przy ulicach jakby pojaśniały, wywołując złudzenie czystości.
Droga pięła się w górę. Dotarliśmy do centrum otoczonego ogromnym pierścieniem parku. Na szczycie wzgórza wybudowano pałac Wyniosłego od tysiąclecia zamieszkany przez rodzinę Rossi, której męscy potomkowie przekazywali sobie władzę z ojca na aktualnie najstarszego żyjącego syna lub też z brata na brata, o ile tamten pierwszy nie doczekał się męskiego potomstwa. Milan Rossi miał problem. W wyniku epidemii następczynią tronu została jego praprawnuczka, a tak być nie powinno. Wraz z Alexandrą zapewne starali się o potomka, jednak z marnymi skutkami. Żona Wyniosłego była już za stara. Gdy eterranka jest już za stara na rodzicielstwo, jej ciało wywołuje poronienie za poronieniem. Chyba tym razem będą musieli zrobić wyjątek i wpuścić na tron kobietę. Ja nie dożyję rozwiązania tej historii... szkoda, bo ciekawi mnie reakcja społeczeństwa. W połowie wzniesienia droga się rozwidlała i zbaczała w prawo, prowadząc do uniwersytetu oraz przylegających doń akademików. Tym razem nie tam się wybierałam.
Zatrzymano nas przed bramą. Dwaj ochroniarze przywitali nas skinięciem głów, a trzeci pochylił się nad autem Arediusza. Po krótkiej chwili otrzymał bilety. Wszystkie przewertował, a siedzących w samochodzie Tradycjonalistów wylegitymował. Gdy pierwszy mercedes przejechał przez bramę, przyszła kolej na nas. Orion wygrzebał ze schowka plik kopert, otworzył także okno.
– Dobry wieczór – przywitał się ze strażnikiem.
– Dobry wieczór – odparł tamten, wyciągając dłoń po bilety. – Yhym – mruknął. Zaglądnął do środka. – A dokumenty mogę prosić?
Każdy z mężczyzn pogrzebał po kieszeniach. Każdy miał ze sobą portfel. Ja tylko nie miałam nic. Nie dostałam nawet torebki z kosmetykami do poprawy makijażu. Scorpius miał ze sobą mój dowód tożsamości. O ile przeczucie mnie nie myliło, oryginał spłonął w pożarze domku. Wyrobili mi nowy dokument bądź podrobili stary. Stawiałam raczej na to pierwsze. Mając pieniądze, ma się też znajomości w urzędach, wśród władz, a także w innych instytucjach. Mając pieniądze, można załatwić praktycznie wszystko.
Strażnik przyjął dokumenty i każdy obejrzał dokładnie. Przy moim zatrzymał się najdłużej. Zmarszczył brwi; zapewne wiedział, z kim miał do czynienia, a wiedza o tym, że ślepcy nie tolerują Vromian, mogła zasiać w ochroniarzu ziarno niepokoju. Zmarszczył krzaczaste brwi, ale najwidoczniej stwierdził, że Vromianka w towarzystwie Katharian to nie jego sprawa. Oddał plastikowe karty oraz bilety.
– Zapraszam.
Kiwnął głową do swojego kolegi w budce. Brama po chwili ożyła, wpuszczając nas na przypałacowe tereny. Silnik mercedesa zamruczał. Przed oczami mignął mi dokument, kiedy Orion oddawał dowody osobiste pasażerom. Naprawdę wyglądał jak mój. To samo zdjęcie sprzed dwudziestych pierwszych urodzin na nim widniało. A może ślepcy wyciągnęli je ze schowka w kryjówce? Villyan z pewnością powiedział im wszystko. Scorpius schował oba kartoniki do portfela.
Samochód Przewodnika parkował już obok innych drogich pojazdów. Po chwili drzwi się otworzyły, a Pystollius, Horow, Strae oraz Goethe wysiedli. Arediusz uprzejmie wyciągnął rękę do Eleny, która niezbyt chętnie ją przyjęła, przewracając przy tym oczami. Mężczyzna upomniał ją, więc wiedźma wypluła na podjazd przeżutą papkę narkotycznych liści. Z pewnością to nie jej maniery mu zaimponowały, kiedy wybierał ją na życiową partnerkę oraz matkę dla swojego dziecka.
Zaparkowaliśmy tuż obok, obserwowani obojętnymi oczami Kapłana Wiecznych. Wiedział, że z mojej strony nie doczeka się żadnej sztuczki. Za bardzo bałam się o swoich najbliższych. Jedyną rodzinę, która mi pozostała.
Scorpius wysiadł jako drugi, zaraz po młodym, ślepczym arystokracie, i szybko obszedł auto dookoła. Otworzył dla mnie drzwi. Serce zabiło mi mocniej, kiedy do świadomości dotarło, że właśnie zaczęliśmy pokaz. Wzięłam głębszy oddech, który zadrżał, opuszczając moje ciało.
– Daemono? – pospieszył mnie, uśmiechając się delikatnie. Moje imię dziwnie brzmiało w jego ustach. Obco, egzotycznie, jakby nie należało do mnie, a do kogoś innego.
Kolejne auto wjechało na miejsce obok.
„Nie rób scen" – upomniałam siebie.
Wyciągnęłam stopy z wnętrza pojazdu, układając je równo na kamiennym podłożu. Dłoń Draagonysa Juniora wnet pojawiła się przed moim nosem, zapraszając do złapania się za nią. Oferował pomoc, której odmówić nie mogłam. Przyjęłam jego ofertę, wychodząc z auta. Na tym się nie skończyło. Ślepcza grupka ruszyła do ogromnego wejścia, którego pilnowały dwa granitowe lwy. Powarkiwały na wchodzących gości. Poczułam, że palce Scorpiusa splatają się z moimi. Zerknęłam na nasze dłonie, mocno kontrastujące ze sobą kolorem skóry. Nasunęło mi się skojarzenie z symbolem Yin i Yang. Bzdurne skojarzenie, nieprawdaż? Przestraszyłam się tego dotyku. Był intymniejszy niż ten, którym obarczaliśmy się w łazience.
– Jesteśmy zakochani, już zapomniałaś, skarbie?
„Zakochana. Zakochana. Jestem w nim zakochana" – nie wierzyłam w te myśli. Wzmocniłam uścisk dłoni i ruszyłam z narzeczonym w stronę kremowego budynku.
Łańcuch pojazdów tworzył kolejkę przed bramą, a miejsca parkingowe się kończyły. Kto przyjechał późno, będzie musiał zostawić konie mechaniczne za murem. Wysiadali kolejni: mężczyźni i kobiety. Stroje wieczorowe różniły się od siebie, jednak łączyły je dwa szczegóły: były drogie i wpasowywały się w aktualne trendy.
Stuk. Stuk. Stuk. A kolejne stuknięcia zagłuszył ryk rzeźby lwa. Kot zmrużył jednolicie białe ślepia, odwracając za nami łeb. Drugi zajęty był lizaniem łapy.
Na progu powitał nas służący lub też niewolnik – ciężko określić – proponując nam aperitif. Scorpius wziął dla siebie, ale pomyślał też o mnie i moich rozedrganych nerwach. Wręczył mi kieliszek wypełniony rozcieńczonym, mlecznym uozo.
– Tylko z umiarem – mruknął mi do ucha, zanim choćby przyszło mi do głowy, żeby podnieść trunek do ust. A palce świerzbiły, wraz z suchym gardłem, domagając się interwencji z mojej strony.
W holu rozgościła nas muzyka, ciepłe światło z żyrandoli, ogólny przepych oraz kolejny służący wskazujący nam salę, a także łazienki, z których w razie potrzeby mogliśmy korzystać. Wytłumaczył też, że miejsca nie są przypisane i możemy usiąść, gdzie chcemy.
Reszta naszego towarzystwa dawno zniknęła za ścianami sali balowej. Tam też zaprowadził mnie Scorpius. Zatrzymaliśmy się u wejścia. Pomieszczenie przytłaczało swym ogromem. Sala balowa w rzeczywistości była też salą tronową, gdzie Rossi przyjmował petentów. Na samym jej środku, przy przeciwległej do wejścia ścianie stał podwójny tron na szerokim podwyższeniu. Jedno z jego siedzeń było wysokie, a aktualnie zajmował je wiekowy Wyniosły; obok, na nieco niższym, siedziała jego żona Alexandra. Otaczali ich doradcy, z góry obserwując rozsiadający się przy stolikach tłum; wśród nich i mój pradziadek. Od razu mnie zauważył. Prawie półtora wiekowy, starszy mężczyzna drgnął, jakby zastanawiał się, czy ma do mnie podejść. Ostatecznie spoczął, ale nie odwrócił wzroku. Nie tylko jego spojrzenie ściągnęłam; kiedy Scorpius rozglądał się w poszukiwaniu najlepszego miejsca, wiele głów odwracało się w naszą stronę. Za bardzo wyróżniałam się z tłumu. Zapewne zaskoczeniem dla wielu zamożnych arystokratów znających choćby ze słyszenia Draagonysów były nasze splecione dłonie, a na moim serdecznym palcu pierścień zaręczynowy. To niewyobrażalne, żeby Katharianin najczystszej krwi pojął Vromiankę za żonę. Szeptali między sobą, nawet nie próbując ukryć swoich intencji. Jawnie nas obgadywano.
Narzeczony pociągnął mnie za sobą. Opuściłam twarz, czując, że na policzkach robi mi się gorąco. Patrzyłam na swoje szpilki, uważając, żeby dla gorszego efektu przypadkiem się nie potknąć. Już i tak za bardzo rzucałam się w oczy; niepotrzebnym było robić z siebie pośmiewisko.
– Dobry wieczór, czy mógłbym wraz z narzeczoną zająć te miejsca? – poprosił uprzejmie Scorpius, gdy dotarliśmy do celu. Podniosłam głowę.
Dziewczęca twarz była znajoma. Przy stoliku siedziała Cornelia Rossi, praprawnuczka Milana Rossiego wraz z jeszcze jedną młodą kobietą. Następczyni tronu uśmiechnęła się serdecznie, odsłaniając idealnie białe zęby; szczery uśmiech dosięgnął także niebieskich oczu blondynki. Cornelia miała siedemnaście lat, a jej ciemnowłosa koleżanka musiała być w podobnym wieku. Kiwnęła głową.
– Zapraszamy.
Draagonys odsunął przede mną krzesło, czekając, aż zajmę miejsce. Opadłam na siedzenie. Scorpius siadł obok mnie, ściągając wcześniej marynarkę. W sali panowało przyjemne ciepło, które mogło stać się uciążliwym podczas tańca.
– Jestem Scorpius Draagonys – przedstawił się mężczyzna, wyciągając dłoń ponad stolikiem, najpierw do Cornelii, a następnie do jej przyjaciółki. – To moja narzeczona Daemona, jeszcze Sathana.
Powtórzyłam jego gest.
– Ja jestem Cornelia Rossi – przedstawiła się blondynka.
– Ta Cornelia Rossi? – zdziwił się Scorpius.
Aktor. Scorpius to świetny aktor. Nawet ja uwierzyłam, że nie poznał wnuczki Wyniosłego. Zastanawiałam się, co on kombinuje. Nie bez powodu wybrał właśnie te miejsca.
– Tak. Ta Cornelia. – Dziewczyna roześmiała się, rozbawiona gapiostwem Draagonysa.
– To zaszczyt – mruknął w odpowiedzi, wysyłając młodej kobiecie taki uśmiech, że gdyby stała, zapewne zmiękłyby jej kolana. Spojrzał na towarzyszkę wnuczki Wyniosłego, pragnąc obdarzyć obie kobiety taką samą uwagą.
– Rose Atmash.
Brunetka uśmiechnęła się ciepło.
– Zapewne córka Vernona, prawda? – zapytał. Odpowiedziało mu kiwnięcie głowy. – Mój ojciec nie raz robił interesy z twoim tatą.
Po wymianie uprzejmości nadszedł czas na wysłuchanie przemówień. Piętnaście minut po siódmej oficjalnie rozpoczął się bal. Wyniosły nie czekał ani sekundy dłużej i to z jego ust wyszło pierwsze przemówienie. Dziękował gościom za przybycie, a także zapraszał do częstowania się oraz zabawy. Zapowiedział też główną atrakcję wieczoru – licytację paru drogocennych przedmiotów, w tym i takich, które należały do rodziny Rossich. Wytłumaczył dlaczego i dla kogo w tym roku zbierane są pieniądze. Nikogo nie zaskoczył. Od lat bale charytatywne chociaż w niewielkiej części wspierały rodziny ofiar wojny oraz te skrzywdzone przez trójgłową hydrę. Przewodnik był sprytny – uwiarygodnił swoją przemianę, wykładając pieniądze na eterran, których sam krzywdził.
Później mówiły kolejne osoby: fundatorzy przedmiotów na licytację, właściciele fundacji, parę grubych ryb. Ci, którzy już wcześniej wpłacili odpowiednią sumę.
Jestem taki uradowany... bla, bla, bla... nasza fundacja... bla, bla, bla...
To zaszczyt... bla, bla, bla... że te pieniądze zostaną przeznaczone na szczytne cele!
Bla, bla, bla...
I jeszcze więcej gęgania, aż im się zatłuszczone od dobrobytu podbródki trzęsły.
Jakbym w kółko słuchała tego samego przemówienia, ale złożonego z innych wyrazów i gestów. Czcze gadanie. Następnego dnia i tak nikt nie pamięta, jaka firma i z jakich pobudek. Ważne ile. Tylko to się liczy. Ile, a nie od kogo. Później tylko pozostają licytacje – kto dał więcej. Kto przeznaczył więcej swojego pokrytego złotem serca? Jeśli ktoś zapada w pamięć, to dlatego, że dał za mało. Albo wcale.
Ręce bolały mnie już od klaskania, policzki od sztucznych uśmiechów. Te wymuszone bolą najbardziej.
Uozo wypiłam dawno, co nie uszło uwadze służby. Mały kieliszek zastąpił pękaty kielich musującego, wytrawnego, białego wina. Sączyłam szampana pomału, rozpływając się nad bąbelkami drażniącymi język. Nie upijałam się, po prostu piłam, żeby zająć czymś ręce.
Po kolacji Scorpius gdzieś wyparował. „Gdzieś" w tym wypadku oznaczało szwedzki stół. Chyba nie pojadł sobie malutkim, biednym łososiem pływającym na morzach cytrynowego sosu. Lody także nie zaspokoiły męskiego głodu. Dopychał się koreczkami oraz winem.
Dziewczyny zajęły się rozmową. Zostałam sam na sam z kolejnym kieliszkiem wina. Było białe, ale nie drażniło podniebienia bąbelkami. Długo nie nacieszyłam się odosobnieniem. Arediusz liczył na mój kontakt z dziadkiem i oto nadeszła ta chwila. Najpierw na stół padł cień. Uniosłam głowę, patrząc prosto w otoczone wianuszkiem zmarszczek bursztynowe oczy. Jakbym znowu spotkała ojca. Te same rysy twarzy, trochę ostre, trochę łagodne, z silnie zarysowaną żuchwą. Brąz jego włosów przyprószyła siwizna. Wzrost także mieli taki sam.
– Witaj, Daemono – przywitał się, wskazując gładko ogoloną brodą miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą siedział Scorpius. – Mogę?
– Jasne.
To nie jest takie łatwe – kłamstwo wobec znajomej osoby; rodziny.
Nie można powiedzieć, że nasze stosunki były zawsze ciepłe. Nie... Tak nigdy nie było... One raczej pozostawały neutralne. Często dość sztywne... Nie do końca pochwalał decyzję mojego ojca. Nigdy nie okazywał Lunie niechęci, ale twierdził, że wybrali niepotrzebne ryzyko. Nie, Moore, nie miał nic przeciwko Vromianom. Obnosił się z opinią propagującą sprzeciw narażaniu się na niebezpieczeństwo. Życie z ludzką kobietą w tych czasach takim niebezpieczeństwem było; jeszcze gorzej, gdy dochodziły do tego dzieci.
– To... a więc... – Nie wiedział, jak zacząć. Wskazał na moją dłoń z obrączką na palcu. Niespokojnie poruszyłam paliczkami, jakby nagle ten symbol narzeczeństwa stał się niewygodny. – A więc bierzesz ślub. Ślub z Draagonysem Juniorem.
– Tak. Bierzemy ślub.
– Czy... – Niepewnie spojrzał na zajęte swoimi sprawami dziewczyny. – Czy zmusili cię do tego?
– Nie, dziadku. Nikt mnie nie zmusił. To była moja decyzja – skłamałam, co nie przyszło mi z łatwością.
Denerwowałam się, ale równie dobrze moje zdenerwowanie mógł uznać za wynik sytuacji, a nie łgarstw. Spotkanie po latach, jego domysły, wszak to mogło namieszać w głowie młodej Daemonie, wojennej sierocie. Szanowałam go, tym gorzej czułam się, mówiąc nieprawdę.
– Możesz mi wytłumaczyć, skąd ta nagła decyzja? Goethe... – Posłał zimne spojrzenie w stronę Przewodnika zajętego zabawianiem towarzystwa przy swoim stoliku. – ...pisał, że to trwa trzy miesiące. Daemono... Trzy miesiące to zbyt krótko, żeby kogoś poznać. Ufasz mu?
– Ufam mu. Nie jest taki, jak mówią plotki. To wyjątkowy mężczyzna. Nadaje się na głowę rodziny – powtórzyłam słowa Penelopy. Szkoda, że nie wykrzesałam z siebie równie żywego entuzjazmu. Musiałam dodać najważniejsze, a także odpowiedzieć na pierwsze pytanie: – Kocham go i chcę z nim być. Życie jest ostatnio zbyt krótkie, żeby zwlekać z takimi decyzjami.
Minęły sekundy, zanim G'Nosi wznowił konwersację. Przez te parę sekund mogłam obserwować całą gamę uczuć, jednak emocje te nie tworzyły spójnej całości, toteż trudno mi zrozumieć, co sobie wtedy pomyślał. Sięgnęłam po kieliszek, aby zwilżyć wysuszone kłamstwami gardło. Poczucie winy paliło w trzewiach, a ja pragnęłam ugasić ten ogień alkoholem. To głupie, gdyż powszechnie wiadomo, że etanol podsyca płomienie.
– Dobrze. Skoro tak uważasz. Przeleję Draagonysowi pieniądze na twoje wesele. Niech zrobią to porządnie. Możecie się spieszyć do ślubu, ale niech ten ślub nie będzie przygotowaną naprędce popijawą. Powinien być jednym z najszczęśliwszych dni twojego życia. Chciałbym... – Westchnął. – ...żebyś go dobrze wspominała.
Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale uświadomiłam sobie, że ta decyzja nie należy do mnie. Natychmiast je zamknęłam. Zapomniałam, że to, że dla Nerona jestem jedyna rodziną, oznaczało, że i on jest jedyna rodziną dla mnie; a to sprowadzało się do faktu, iż to na nim ciążył obowiązek zapewnienia mi tradycyjnego – w tych czasach bardziej symbolicznego – posagu i sfinansowania wesela.
– Rozmawiałeś z nim o tym? – zapytałam tylko.
– Jeszcze nie. Zaraz do niego podejdę. Chciałem najpierw porozmawiać z tobą. Jeszcze tylko jedno pytanie. Mam obowiązki i muszę do nich wracać – wyjaśnił. – Czy nie wolelibyście zamieszkać ze mną? Tutaj, w Gothrick? Może w innym miejscu w Foriadii... Z tego, co wiem, aktualnie mieszkacie u Pystolliusa. To... chyba nie są dobre warunki dla młodej pary i, później, kobiety w ciąży...
Przełknęłam ślinę. Znów ktoś wspominał o niezbyt miło widzianej przeze mnie tradycji. Dziecko... Nie chciałam dziecka; nie ze Scorpiusem i nie, póki trwała wojna. Cholerne tradycje w cholernych arystokratycznych rodach.
– U Pystolliusa mieszkają moi przyjaciele. Shantala i... – Chciałam powiedzieć „C'Than", ale przypomniałam sobie, że Przewodnik naopowiadał o nim kłamstw. – I... Villyan... A... a później Scorpius obiecał zabrać mnie do swojej rezydencji nad morzem. Podobno ma stajnie. Zawsze chciałam nauczyć się jeździć konno. – Zaśmiałam się, próbując przekonać pradziadka, iż byłam kurewsko szczęśliwa.
Neron kiwnął głową, wstając z krzesła. Uścisnął moje dłonie, zaskakując mnie tak obcym mi gestem.
– Nie mieliśmy czasu, żeby się bliżej poznać, a kiedy miałem okazję, zawiodłem. To było sześć lat. Sześć lat twojego ukrywania się – powiedział, nie puszczając moich dłoni. – Tym razem nie dam ci odejść. Będę cię odwiedzał. Tym razem się nie ukryjesz. Pisz do mnie, Daemono.
Poczułam rosnącą w przełyku gulę. Smutne wzruszenie podeszło do mojego gardła. Zamrugałam, aby odpędzić łzy, próbujące wyjść powiekami. Puścił, a miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą jego miękka, pergaminowa skóra stykała się z moją, szybko ostygło, dając odczucie chłodu.
Odwróciłam się za nim. Zmierzał w stronę Przewodnika. Do dziś nie wiem, czy mi wtedy uwierzył. Raczej skłaniam się ku wersji, że zrozumiał, iż mój opór skończyłby się śmiercią bliskich. Raczej wiedział, że nie mam wyboru. Raczej... I wiecie co? Było to jego starcze przywiązanie do przemijającego życia. Kurczącej się linii dzielącej go od śmierci. O tak. Zestarzał się, a jego charakter uległ zmianie. Tęsknił do przeszłości; do rodziny, która już nie powróci. Nie takiego go zapamiętałam. Popełnił błąd.
Napotkałam spojrzenie Scorpiusa. Cały czas nas obserwował, w przerwach sięgając po kolejną przekąskę. W tym ostatnim spojrzeniu dostrzegłam aprobatę. Wrócił do wnikliwego sprawdzania obfitości szwedzkiego stołu.
– Daemono – zagadnęła Cornelia – to ostatnio rzadko spotykane w tych czasach, żeby wyprawiać prawdziwy ślub. Zapewne będzie on wyjątkowym wydarzeniem. Kiedy się odbędzie?
– Za dwa tygodnie. Będzie wyjątkowy. Już nasz gospodarz się o to postara – poinformowałam, odsłaniając uprzejmie zęby. Powinnam się ekscytować nadchodzącym wydarzeniem. Tak, jak mówił Arediusz: babskie sprawy.
Dziewczyna zaśmiała się, pochylając się bardziej ku mnie. Wydawała się szczerze zainteresowana tematem ślubu. Właściwie kto nie interesowałby się uroczystością, która, kiedyś powszechna, teraz zdawała się niepotrzebną fanaberią; głupią zachcianką; naiwnym wołaniem o uwagę?
– Gdzie się odbędzie? Ilu będzie gości? Masz już suknię? – Oczy blondynki zalśniły z ciekawości. – Żałuję, że nie będę mogła w nim uczestniczyć. Jeszcze nigdy nie byłam na weselu.
Szybko przeliczyłam ślepców, zamieszkujących zamek Pystolliusa. Dodałam też parę bardziej wpływowych osób.
– Ślub i wesele odbędą się w rezydencji rodziny Pystolliusów, a gości będzie około dwustu. Może trochę więcej. Jeszcze nie wszyscy potwierdzili przybycie – zmyślałam. W końcu wymyślałam historie, więc w zmyślaniu byłam niezła. – A suknia... w tym tygodniu wybieram się razem z moją przyjaciółką na przymiarkę. Wybrałam długą, białą, o prostym kroju w stylu kolumny.
– Och, będzie do ciebie pasowała – przytaknęła mi Cornelia. – Prawda, Rose?
Panna Atmash, zajęta poprawianiem liliowej sukienki, podniosła głowę i zerknęła na mnie.
– Tak, z pewnością będzie ci w niej ładnie. Wchodzi moda na prostotę, więc będzie jak znalazł. Musisz tylko dobrać odpowiednie dodatki, coś widocznego i złotego. Złoto do ciebie pasuje.
– Zgadzam się. Podobają mi się twoje bransoletki – pociągnęła temat nastoletnia następczyni tronu. – Gdzie kupiłaś?
Zaśmiałam się w duchu, spoglądając na symbol mojego zniewolenia. One nie miały pojęcia. Nie wyobrażały sobie nawet, że tak piękna biżuteria może być dla eterrana wyrokiem. Nie znały tej ciemniejszej strony świata.
– Nie kupiłam ich. Scorpius mi je podarował. Musicie się jego zapytać.
– Jak poznałaś Scorpiusa? – padło kolejne pytanie. Cornelia, nastolatka z krwi i kości, wlepiała we mnie sarnie, błękitne oczy. – Tak pięknie razem wyglądacie. Wasze dzieci mają szansę na dobre geny! Tylko pomyśl, Rose, takie słodkie czekoladki o kręconych włoskach – zachwyciła się.
– Och, tak. Z pewnością – podsumowała, tym razem lakonicznie, druga dziewczyna.
Najwidoczniej nie dzieliły tego samego pojęcia kanonu piękna. Sama Cornelia zaskoczyła mnie stwierdzeniem, że dzieci Scorpiusa i moje mogą być słodkimi czekoladkami. Po naszej stronie raczej mój kolor skóry kojarzy się z... błotem. No dobra... z gównem. Nie będę sobie umniejszać i usprawiedliwiać rasizmu wśród mojej rasy...
– Więc jak się poznaliście? – Blondynka oddała mi głos.
– Chodziliśmy razem na studia, tutaj na ten...
– Och... – rozpłynęła się Cornelia, wzdychając przeciągle. – Czyż to nie romantyczne? – Westchnęła ponownie i spojrzała w bok, szukając poparcia u przyjaciółki. – Powłóczyste spojrzenia na lekcjach... Pocałunki skradzione na przerwach... Sale lekcyjne wykorzystywane na potajemne spotkania... i chodzenie za ręce, gdy inni patrzą z zazdrością... Och! Rose... czyż to nie cudowne?
– Tak, jak mówisz – przytaknęła brunetka, bardziej zajęta zieloną galaretką w bitej śmietanie niż naszą rozmową.
Powstrzymałam się od śmiechu. Co jak co, ale nasze studenckie czasy diametralnie odbiegały od tego, co przedstawiła Cornelia. Zamiast powłóczystych spojrzeń – pełne pogardy i nienawiści. Zamiast pocałunków – przepychanki Scorpiusa i C'Thana na korytarzach. Zamiast potajemnych spotkań – ucieczka, gdy tylko platynowy czerep pojawiał się na horyzoncie. Zamiast chodzenia za ręce – trzymanie się od siebie na odległość paru metrów i łypanie spode łbów.
– Jak poprosił cię o rękę? – dostałam kolejne pytanie, tym razem wraz z nim otrzymałam czas na odpowiedź, a także wymyślenie czegoś sensownego.
Nie mogło być zbyt romantycznie. Romantyczne oświadczyny zdarzają się przecież tylko w filmach i książkowych wyciskaczach łez. Powinno być to coś zwyczajnego. Coś, co pasowało do Scorpiusa... był cholernie bogatym, nadętym, sarkastycznym, irytującym arystokratą. Stwierdziłam, że najmniej wydumana będzie kolacja w eleganckiej restauracji. Już otwierałam usta, aby opowiedzieć historyjkę o cudownym wieczorze zakończonym klękającym mężczyzną, kiedy sam zainteresowany, który pojawił się znikąd, odpowiedział za mnie.
– Byliśmy nad jeziorem. Postanowiłem, że dla odmiany zrobimy coś niewymagającego nakładu gotówki. Piknik. Oświadczyłem się jej między ciastem cytynowym a winogronami. – Zaśmiał się ze swojej historii, kładąc dłoń na moim ramieniu; kciukiem, ukrytym za moim karkiem, nacisnął mocniej, sugerując, że nie powinnam się odzywać. Pod stolikiem zacisnęłam pięści, wbijając wyhodowane przez noc paznokcie we wnętrze dłoni.
Radziłam sobie dobrze bez jego towarzystwa; ba, czułam się dobrze bez jego osoby przy boku. Mógł spokojnie dalej zajmować się bufetem. Onieśmielał mnie.
– To takie romantyczne! – jęknęła urzeczona córka Rossiego. – Takie proste i pomysłowe! Niewydumane jak te wszystkie oświadczyny w restauracji w obecności obcych ludzi... tak intymnie... – rozpłynęła się, a ja wzmocniłam nacisk paznokci na skórę, gdyż jego wersja zaręczyn najwyraźniej była wersją lepszą.
– Panie wybaczą. Chciałbym porwać moją ukochaną do tańca. – Uraczył dziewczyny szarmanckim uśmiechem i podał mi rękę. Bez większej wdzięczności ją przyjęłam; mimo gafy dalej uważałam, iż szło mi bardzo dobrze.
Pożegnałam się z Cornelią i Rose skinieniem głowy. Poprowadził mnie między okrągłymi stolikami, cały czas trzymając za dłoń.
– Poradziłabym sobie – mruknęłam.
– Sathana, nie będziesz nikomu mówić, jak się oświadczyłem. Jeszcze zrobiłabyś ze mnie nadętego bogacza o zerowej wyobraźni – prychnął.
Skąd wiedział?
Zatrzymaliśmy się na parkiecie niedaleko podwyższenia, na którym urzędowali muzycy. Złapał mnie za talię. Zaczęliśmy się kołysać w rytm powolnej, klasycznej melodii, złożonej z jazgotu instrumentów smyczkowych w oprawie fortepianowej.
– Nie jestem dobra w tańcu – stwierdziłam, przerywając ciszę.
– Ja też. Co z tego?
– Nic.
– Wolisz wrócić do stolika?
Pokręciłam głową. Im krócej siedziałam na miejscu, tym mniejsza była szansa, że ktoś wplącze mnie w konwersację, w której ja się zaplątam i powiem głupotę. Taniec miał przewagę.
– Tańczmy dalej.
Zaśmiał się, obracając mnie dookoła. Znów wylądowałam w jego ramionach. Nawet się nie skrzywił, gdy nastąpiłam na stopę w wypastowanych na błysk czarnych butach.
Wokół nas wirowały inne pary. Wiek gości przyjęcia wahał się między dwoma przedziałami: do trzydziestu lat i od stu lat. Parę wyjątków plątało się między tymi dwoma grupami, ale były to tylko wyjątki. Nasze społeczeństwo jest staro-młode, przesiane przez hydrę.
– Draagonys... mogę o coś zapytać?
– Dlaczego pytasz, czy możesz zapytać? – Westchnął. – Po prostu pytaj...
– Arediusz wyzdrowiał? Jeszcze tydzień temu wyglądał... jakby był jedną nogą nad grobem.
Tego wieczora Przewodnik, tańczący parę metrów od nas ze swoją partnerką Strae, prezentował się nadzwyczaj zdrów, a jego ruchy jakby miały w sobie więcej energii. Wyglądał całkiem nieźle, jeśli można tak powiedzieć o kimś z poszarpaną dziurą zamiast nosa. Nikt nie dochodzi do siebie po chorobie tak szybko, nawet jeśli jest eterranem.
– Nie odzyskał. To tylko Ygred Yshysh i Prome Dot'gle.
– Prome Dot'gle? Eliksir adaptacyjny nie działa w ten sposób...
– Czysty nie, ale zmodyfikowany według bardzo starej receptury tak. Może tego nie wiesz, co jest dla mnie niemałym zaskoczeniem, ale podstępne eterranki w średniowieczu właśnie w ten sposób, mając prawie dwa wieki na karku, utrzymywały urodę, aby wodzić na pokuszenie niewinnych mężczyzn. Takich jak ja... – wymruczał uwodzicielsko i nadzwyczaj niewinnie.
Kaszlnęłam, powstrzymując śmiech. Dobry humor Scorpiusa udzielał się także mnie. Tuż przed podróżą wyraźnie trapił go przebieg balu, ale gdy uznał, że nie będzie źle, ponownie się rozluźnił. Nie bez zasługi były też kieliszki uozo, które popijał z dwoma młodszymi ślepcami, gdy Arediusz, Orion i Torian nie patrzyli.
– Co to za składnik, jeśli mogę wiedzieć? – podtrzymałam zaskakująco satysfakcjonującą i bogatą w informacje rozmowę.
– Krew górskiego jednorożca. Ma właściwości regeneracyjne, lecz ich trwałość... nie jest warta swojej ceny. Już jutro Przewodnik zamieni się w rozpadające się próchno.
– Jak możesz tak mówić? – Wzdrygnęlam się, bojąc się, iż obgadywany starzec nas podsłucha.
– Tutaj mogę mówić wszystko – ściszył głos. – No... prawie wszystko... – Zachichotał z żartu, którego puentę tylko on rozumiał.
Po kolejnym obrocie moje spojrzenie padło na Pystolliusa. Naburmuszony podpierał ścianę. W dłoni dzierżył kieliszek hojnie wypełniony czerwonym winem. Przypatrywał się nam z marsowym wyrazem twarzy. Ciarki przeszły mi po plecach.
Draagonys zauważył, że moje ruchy stały się bardziej sztywne. Prawie natychmiast odkrył, co było tego powodem.
Zwolnił tempo, przytulając mnie mocniej, a obie dłonie położył na talii. Pochylił się do mojego ucha.
– Chcesz zobaczyć sztuczkę? – wyszeptał, drażniąc oddechem delikatną skórę szyi. – Sprawię, że Pystollius zniknie.
Uśmiechnęłam się, zerkając ukradkiem na Theodora. Wciąż trwał na posterunku, śledząc każdy nasz ruch.
– Tak dobrym jesteś czarodziejem? – upewniłam się.
– Nie potrzebuję do tego różdżki – zażartował dwuznacznie. – To co?
– Czaruj.
– Daj się prowadzić – wydał polecenie.
Włożył więcej pasji w taniec, śmielej zagarniając część parkietu. Mówił, że nie jest dobry w tańcu; czułam, że to było kłamstwo, zwłaszcza gdy odchylił mnie w tył po pełnym obrocie. Z pewnością brał lekcje arystokratycznego tańca już od szczenięcych lat. Wyprostowany prowadził, coraz odważniej dotykając mnie podczas różnych figur. Muskał nagie ramiona, za każdym razem wywołując w moim wnętrzu dreszcz; zatoczył łuk na udzie i pośladku, po czym przyciągnął moje rozgrzane ciało bliżej, nie zostawiając między nami wolnej przestrzeni.
Pauza. Scorpiusowe usta znajdowały się powyżej mojego ucha, pod jego policzkiem zaś uginały się misternie ułożone loki. Mocny wydech wypychał wilgotne, ciepłe powietrze spomiędzy jego warg, wyznaczając dlań drogę w dół przez szyję, obojczyk, aż do odsłoniętego dekoltu. Ślizgające się po ciele powietrze wzniosło gęsią skórkę.
Muzyka ucichła, a ja wciąż trwałam w męskich ramionach. Oddychałam głęboko, zmęczona wysiłkiem wkładanym w dotrzymanie kroku partnerowi oraz udawaniem kogoś, kim nie jestem. Finał magicznej sztuczki się zbliżał; słyszałam zapowiadające go werble, ukryte w biciu mojego coraz bardziej zalęknionego serca.
– A teraz... – powiedział cicho, tak żebym tylko ja słyszała – nie psuj pokazu...
Potem się pochylił – nim do mojego otumanionego mózgu dotarło, co zamierza – przesuwając wargami od ucha przez kość policzkową niżej, a następnie składając na moich ustach mocny, głęboki pocałunek.
„Nie psuj pokazu!" – przypomniałam sobie jego ostatnie słowa.
Objęłam go za szyję, odpowiadając na publiczną pieszczotę. Zaśmiał się w moje usta, nie zapominając o swoim zadaniu. Ja w odróżnieniu od niego zapomniałam – zapomniałam, że to tylko na pokaz i wczułam się, dając się penetrować i penetrując; poznając i zapamiętując smak Draagonysowych ust; wina i czekolady. A miałam trzymać go na dystans; miałam się mu nie oddawać w obawie przed zaangażowaniem.
Zsunął rękę z pleców na biodro i odsunął mnie od siebie. Patrzył na coś nad moją głową. Odwróciłam się. Wściekły Pystollius wyszedł z sali, zostawiając po sobie pusty kieliszek. Powróciłam do oblicza Scorpiusa, rozjaśnionego przez pełen satysfakcji uśmiech. Dopiekł mu. Ja mu dopiekłam. Oboje tego dokonaliśmy. W ramach zemsty zjednoczyliśmy się w nic nieznaczącym pocałunku, a ja – idiotka – na chwilę zatraciłam się, biorąc go zbyt poważnie.
Wszystko robiliśmy na pokaz. Jak mogłam o tym nie pamiętać? Poczułam, jak ciepło rozpływa się po policzkach, tym razem nie będąc wynikiem wstydu, a złości na samą siebie.
– A gdzie oklaski? – zapytał blondwłosy magik, szczerząc zęby.
Na pokaz zaklaskałam dyskretnie. Na pokaz posłałam mu uśmiech. Na pokaz wróciłam w jego ramiona i na pokaz oparłam czoło o wznoszącą się i opadającą klatkę piersiową. Na pokaz dałam się prowadzić w powolnym tańcu.
Miałam nadzieję, że mój makijaż na pokaz nie ucierpiał od pocałunku na pokaz, gdyż byłoby szkoda.
***
Tak, jak Goethe zapowiedział, po północy wróciliśmy do zamku Pystolliusa.
Cały wieczór na zmianę piliśmy i tańczyliśmy, wypacając nadmiar alkoholu. Ja piłam niewiele, ponieważ nie chciałam zrobić niczego głupiego. Czasem powracaliśmy do stolika, aby wysłuchać wciąż zachwycającej się nami i naszym ślubem Cornelii, a także pełnych aprobaty dla słów następczyni tronu pomrukiwań Rose. Obok tematu związanego ze mną i Scorpiusem dziewczyny często schodziły na grunt aktualnie panującej mody oraz młodych mężczyzn. Według mojej subiektywnej opinii Cornelia jeszcze długo nie nada się na Wyniosłą Foriadii. Jeszcze do tego nie dojrzała, a odseparowanie od brutalnej rzeczywistości raczej nie pomaga. Nie wiem... może Rossi wciąż ma nadzieję, że spłodzi syna i to jego dopiero obarczy prawdą? Córkę trzymał pod kloszem.
Theodor się do nas nie zbliżał; najczęściej widziałam go przy stoliku z alkoholami lub na parkiecie, kiedy to w tańcu zabawiał młode panny. Miał ich całą hordę do obtańczenia, gdyż, jak bardzo zepsutego wnętrza by nie miał, na zewnątrz wyglądał bardzo zachęcająco; jak orzech laskowy, który pod lśniącą skorupką kryje rój kąsających mrówek. Był też bogaty, a żadna z panien na wydaniu nie była świadoma, że poprzedniego dnia dostał od Calibrina porcję eliksiru sterylizacyjnego, więc próby złapania dziedzica fortuny Pystolliusów na dziecko skończyć się mogły tylko utratą godności. Szczególnie upodobał sobie tańce pod podestem, na którym stał tron Rossiego. Podsłuchiwał, obserwował oraz sam wyciągał informacje. Z pewnością nie raz przyłapał mnie na obserwacji, lecz wolał udawać, że mnie nie widzi.
Goethe ponoć wpłacił pokaźną kwotę na cele charytatywne – czego się nie robi, żeby odzyskać artefakt. Wraz ze Strae zajmowali się polityką, starając się być wszędzie, gdzie to konieczne. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby byli tacy mili dla innych. Dłuższy czas rozmawiał z Neronem. Podczas licytacji bardzo chętnie podnosił stawki. Udało mu się wylicytować kolejną rzeźbę – nagą nimfę okrytą tylko drobnymi kwiatkami. Prężyła swe wdzięki przed gawiedzią, uwodząc gości z dziewczęcym wdziękiem. Zakupił kolejne oczy i uszy do rezydencji Pystolliusa.
Draagonys Senior i Horow pilnowali młodszej części naszej grupy. Głównie chodziło o zachowanie umiarkowanej trzeźwości. Olali sprawę po jedenastej, kiedy to jeden z dwóch młodszych ślepców zasnął pod jedną z jabłonek w ogrodzie. Od początku zawodzili, bo – jak już wspominałam – młodzieńcy, na czele ze Scorpiusem, wykorzystywali każdą nieuwagę z ich strony, żeby zwilżyć gardło.
Wstawiony Scorpius prowadził do pokoju. Nogi mi odpadały – nieprzywykłe do obcasów zostały obtarte. Zaraz po wejściu do zamku zdjęłam buty i wzięłam w dłoń.
Korytarze pokonywaliśmy w jako takiej ciszy. Draagonys nucił sprośną piosenkę o dziewce wśród jabłonek rozłożonej. Dla niego zabawa się udała. Drzwi otwarł z niemałym trudem, nie mogąc trafić do zamka kluczem. Stałam obok niego, przewracając oczami. Dobrze, że tego nie widział. Wpuścił mnie do środka, trzasnął drzwiami i walnął się na łóżko. Rozbierał się, jak to pijani mają w zwyczaju, dość niezdarnie, nie umiejąc utrzymać się w jednej, wybranej płaszczyźnie; grawitacja szarpała nim na boki.
Byłam zbyt trzeźwa, żeby to znieść, toteż udałam się do łazienki. W spokoju, niczym nie niepokojona wypełniłam wieczorną toaletę. Kiedy wchodziłam do sypialni, myślałam, że narzeczony już śpi. Myliłam się.
Wpełzłam pod cienką, letnią kołdrę, układając się do snu. Nie minęła sekunda, a Draagonys przyciągnął mnie do siebie, wtulając się w plecy i nosem pocierając o kark. Zamarłam, gdy naszły mnie obawy.
– Co tak długo? – wymruczał nawalony Casanova. – Co powiedziałabyś na małą zabawę? Hmm?
Męska dłoń oparła się na talii, gładząc kobiece krzywizny. Zamknęłam oczy, prosząc wszystkich bogów o cierpliwość oraz litość.
– Przypomnij mi, co mówiłeś o swoim ojcu, syfilisie i mnie – poprosiłam, siląc się na uwodzicielski, pewny ton, mimo iż tak naprawdę w głębi drżałam ze strachu.
Odpowiedział mi zduszony śmiech. Ręka znalazła nowe miejsce, zatrzymując się na brzuchu.
Odetchnęłam z ulgą
– Dobranoc, Sathana – wyszeptał wyraźnie rozbawiony.
– Dobranoc, Draagonys – odpowiedziałam.
Draagonys faktycznie znał znaczenie słowa nie.
*
30 stron A4, jak się czytało? :D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro