Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

10: Sypiące się plany

*

Głowa mi pękała, jakby ktoś walił nią wcześniej w mur, pozwalając, żeby potłukła się na kawałki, po czym niezręcznie ją poskładał, używając do tego aktu gwoździ. Zardzewiałych gwoździ. Tak było. Nie koloryzuję.

Słońce wdzierało się przez zasłony, padając prosto ostrym strumieniem na twarz. Mruknęłam pod nosem i zasłoniłam cierpiące od jasności oczy. Nic nie widziałam, z ostrożności się nie ruszałam, a i tak ośrodek równowagi wariował; dokładnie jak podczas głupich dziecięcych zabaw polegających na kręceniu się w koło, kiedy to jeszcze odkrywałam ukryte właściwości własnego ciała.

Spałam na fotelu w dość niewygodnej pozycji. Kręgosłup mrowił, a mięśnie go podtrzymujące zesztywniały, bólem zaznaczając każdą swoją krzywiznę; każdy przyczep i brzusiec. Złośliwy Draagonys przetransmutował sofę, zanim sam poszedł do łóżka. Obok pomijania posiłków dla mnie to była jego ulubiona forma kary. Taka niewinna, bo przecież zawsze mógł się wymówić tym, że zapomniał. Phi. Zapominalski Scorpius. Też coś. Toż to złośliwa bestia nosząca imię na cześć wyjątkowo jadowitego mieszkańca Egiptu tudzież pewnej konstelacji gwiazd. Nie wiem, czym Orion i Andromeda kierowali się przy wyborze imienia dla podopiecznego, poza astronomią. Dobieranie imion tak, aby pasowały do siebie w rodzinie jest przecież takie zabawne i pozwala na opowiedzenie aż jednej dodatkowej anegdotki przy obiedzie.

Opowiedzieć wam anegdotkę o moim imieniu? Daemona. Daemon w grece, języku francuskim, arabskim i wielu innych znaczy demon. Język kratoński, używany powszechnie we wszystkich państwach po eterrańskiej stronie muru jest zlepkiem wszystkich języków, których używano w czasach, gdy jeszcze na naszych terenach żyli ludzie. I tutaj też jestem demonem. Jednakże w pewnym bardzo starym plemieniu afrykańskim żyjącym w Kotlinie Konga daemo oznacza po prostu duch – i nie mamy tutaj do czynienia z podziałem duch dobry lub duch zły. Babcia mojej mamy żyła w tym plemieniu, a jej córka wyjechała do Francji, kiedy tylko dostała szansę od losu. To też tłumaczy, dlaczego moja matka upodobała sobie badanie afrykańskich plemion. Koniec anegdoty. Wróćmy do opowieści... Na czym skończyłam? Ach, tak. Opowiadałam o moim kacu...

Uchyliłam powieki, sycząc z powodu dyskomfortu. Przetarłam je w nadziei, iż to pomoże chociaż w niewielkim stopniu. Nie pomogło. Wcisnęłam gałki tylko bardziej w oczodoły, co wywołało tępy ból. Oczy łzawiły, jakby ktoś je piaskiem potraktował. Co do piasku – w ustach miałam pustynię. Ani kropli śliny, a język spuchł jak balon.

Alkohol jest dobry do czasu, aż wytrzeźwiejemy. Można się dobrze bawić, popełniać głupstwa, nie być świadomym swych czynów. Alkohol czasem pomaga: w wyznaniu miłości, zrobieniu pierwszego kroku w nieznane. Później nadchodzi kac – fizyczny i nierzadko moralny.

Jakiego ja miałam kaca! Jeszcze w życiu takiego nie miałam... Usiadłam bardziej prosto na fotelu, kontemplując swoje nielogiczne zachowanie. Owszem, przyznaję, czasem mi odwala. Mój charakter jest dość... zmienny? Czasem miewam problemy z podejmowaniem decyzji. Oceniłam krytycznie strzępki wspomnień, które tłoczyły się pod kopułą. Obrazy, nazbyt wyraźne, bezsprzecznie pokazywały moją część winy. „Och, Daemono, a nie lepiej było dać mu się uderzyć?". Pokręciłam głową z dezaprobatą. Podejmowanie decyzji pod wpływem alkoholu winno być tak samo zakazane, jak jazda samochodem.

Cóż jednakże mogłam zrobić? No nic. Stało się, nawarzyłam piwa, więc pasowało je teraz wypić. Dwoma słowami: miałam przerąbane.

Mój trzeźwy już umysł, pomimo że otępiony zmęczeniem, w dalszym ciągu nie wydedukował, dlaczego Scorpius odpowiedział na moją prowokację. Od początku podkreślał, iż się mną brzydzi. Czyżby nie mówił wcześniej prawdy? A może, jak i w moim przypadku, zawiniły drinki? Aczkolwiek... on raczej nie wydawał się pijany w równie mocnym stopniu, co ja.

„O wilku mowa...".

Draagonys wylazł ze swojej kryjówki jak na skorpiona przystało. Rzucił mi niezbyt przyjazne spojrzenie i usiadł na fotelu naprzeciwko. Pstryknął palcami, a pokraczny staruszek-niewolnik jak zwykle aportował się z przygotowaną wcześniej tacą w rękach. Dziadek pokręcił nosem, widząc oblepiony sokami i alkoholem stół, żeby następnie bez słowa sprzeciwu podać śniadanie, manewrując zastawą tak, aby nie zrzucić pozostawionych brudnych szklanek. Obok kawy dla arystokraty położył Gońca Porannego, gazetę rozprowadzaną na lukreanckich ulicach od godziny piątej rano do południa; później do wieczora wydawano Goniec Popołudniowy; na wieczór także szykowano wydanie ostatniego, trzeciego już Gońca.

Staruszek pozbierał brudne szkło, wkładając powykręcane reumatyzmem długie palce do środka szklanek. Małymi kroczkami przeszedł także do barku, aby wziąć puste butelki po alkoholu. Mruczał pod nosem, wymieniając rodzaje trunków, które będzie musiał uzupełnić na dniach. Gdy skończył, rozległ się trzask nagłej teleportacji, a starzec rozpłynął się w powietrzu. Za pół godziny powinien wrócić, żeby posprzątać po śniadaniu. Zazwyczaj właśnie tak było.

Scorpius rozłożył gazetę i, szeleszcząc, sięgnął po rogalika z nadzieniem dżemowo-czekoladowym.

Nie wiedziałam, czy mogę razem z nim zjeść śniadanie. Nie odzywał się, jawnie ignorując moje pytające spojrzenia. Jeszcze bardziej pożałowałam poprzedniej nocy. Nie ma na świecie kobiety, która w sztuce fochania się dorównałaby Scorpiusowi Draagonysowi. Zaryzykowałam więc, sama sobie wydając pozwolenie. Nałożyłam na talerz świeże bułeczki. Żadnej reakcji. Każdą z nich przekroiłam i wysmarowałam masłem. Arystokrata w międzyczasie przewrócił kolejną stronę gazety, nalał kawy do filiżanki, dodał dwie kopiaste łyżeczki cukru i załagodził ją mlekiem. Kulinarne dzieło zwieńczyłam dżemem porzeczkowym. Nie skomentował; udawał, że wcale nie ma mnie w salonie. Śmielej zajęłam się pałaszowaniem śniadania. Pusty żołądek przewracał się, męcząc zgagą. Możliwe było, iż pełny da mi spokój.

Śniadania z Draagonysem Juniorem, o ile byłam w nich uwzględniona, mogłam zaliczyć do nawet przyjemnych.

Spojrzałam na zegar. Dochodziła dziesiąta, a Scorpius nie wspomniał nawet słowem o pracach przy eliksirach. Wyglądało na to, że miałam wolne. Wcale się nie ucieszyłam. Praca przy krojeniu dziesiątek ingrediencji oraz towarzystwo C'Thana zapewniłyby mi chwilową ucieczkę od wydarzeń poprzedniej nocy. Chciałam przekazać mu też wieści o krzykaczach, jeśli Calibrin się nimi z nim jeszcze nie podzielił, a wątpię, żeby zrobił to dobrowolnie.

Blondyn odrzucił gazetę, która przykleiła się do stołu i przesiąkła rozlanym sokiem. Wstał i wrócił do sypialni.

Czekałam.

Czekałam.

I trzask!

Nasłuchiwanie trzaskania drzwiami w wykonaniu Draagonysa sprawiało mi dziwną satysfakcję.

A więc wolne.

Przeciągnęłam się i zajrzałam do dzbanka z kawą. Jeszcze trochę jej zostało. Nalałam całą filiżankę. Wzięłam ją ze sobą i powoli podeszłam do stojaka na gazety, który pełnił rolę prowizorycznej półki z książkami. Powiodłam palcem po ośmiu grzbietach. Przyjemny chłód skóry podrażnił opuszek.

– Która z was chce być moją? – wymruczałam uwodzicielskim tonem. – Moją... – powtórzyłam zabieg z głosem, pragnąc nadać odpowiednią barwę. Wciąż coś mi zgrzytało. – Która z was dzisiaj mnie zabawi? – Zachichotałam. Pijacka chrypka dodawała seksapilu.

Odchyliłam jeden z tomiszczy.

– Może ty... – Sięgnęłam po następny. – Ty wyglądasz na chętną...

Westchnęłam. Perspektywa kolejnego dnia nad lekturą wcale nie nęciła. Pragnęłam czegoś nowego.

Zostawiłam książki w spokoju.

Po burzy zawsze wyglądało słońce. Udałam się w stronę okna, aby oprzeć łokcie na parapecie. Niespecjalnie przeszkadzało mi, iż wypinam tyłek na resztę pokoju. Draagonys widział znaczne więcej poprzedniego wieczora.

Mieszkańcy Pystolliusowej posiadłości budzili się do życia. Niewolnicy wyprowadzali trzodę, ślepcy odpoczywali pod drzewami w sadzie po trudach nocy, a ptaki wesoło śpiewały, zapowiadając nowy, ciepły, późnowiosenny dzień. Do sielankowego obrazka nie pasowały tylko truchła rozwlekane przez bandę psów. Kilku krzykaczy nie przetrwało spotkania ze złą wiedźmą Eleną Strae. Jak pisklaki wypadli z gniazda, łamiąc skrzydełka, nóżki, a także delikatne karki. Pociągnęliśmy ich za sobą, kiedy jeszcze nie opanowali sztuki latania.

Wzięłam łyk bogatej w kofeinę kawy; przyjemnie gorzko-słodki, niezłagodzony mlekiem. Oblizałam wargi.

Nie sposób zgadnąć, którzy z naszych podopiecznych polegli; paru miałam okazję poznać kilka miesięcy temu podczas wypadów z Rodianem i Shantalą do ich kryjówki. Ziemię nawoziło sześć trupów, a każdy podobny był do drugiego. Zakrwawione i zmasakrowane – o oczodołach pustych niczym wyschnięta studnia – szczupłe, dziecięce ciałka pływały w jeziorze rozrzedzonej ulewą posoki, której ziemia nie dała rady wsiąknąć.

Otarłam samotną łzę. Nie stać mnie było na większy żal, kiedy przez lata popioły regularnie przysypywały Orędowników. Po stronie ślepców również dochodziło do wojennych zgonów. Też przeżywali żałobę?

– Sathana! – Odwróciłam głowę, słysząc znajomy wrzask. Raczył na mnie zwrócić uwagę, więc naprawdę mocno musiał mnie potrzebować.

Duszkiem wypiłam ciepły napój, a w drodze do sypialni odstawiłam filiżankę w sam środek burdelu na stoliku. Idealnie wpasowała się w pobojowisko.

Opiekuna zastałam w łazience. Wyciągał szwy z magicznie zasklepionych ran. Maść działała znakomicie. Nilius był utalentowany. Skrzywdził się, ciągnąc za szew na policzku; nic nie musiał mówić. Bez słowa przejęłam z jego palców nić, ciągnąc wcale nie delikatnie. Tutaj subtelność wyłącznie utrudniała zadanie, przy okazji sztucznie je wydłużając.

Im szybciej, tym lepiej.

Im szybciej, tym krócej boli.

Im szybciej, tym prędzej wrócę do swojej części mieszkania.

Nić wysunęła się, pozostawiając po sobie dziurkę i odbicie w naskórku, które prawie natychmiast uwypukliło się, scalając ze skórą. Miniaturowe punkty wypełniły się krwią.

Draagonys ściągnął podkoszulek, pozwalając mi kontynuować. Nieważne, jak bardzo nienawidził mnie po wyskoku z poprzedniej nocy – sam sobie szwów na plecach nie mógł wydłubać. Z pewnością Penelopa, Zahariash, a nawet Theodor by mu pomogli, ale musiałby się tłumaczyć, dlaczego nie wykorzystał swojej niewolnicy.

Gdy zajęłam się ostatnią raną, z salonu dobiegł odgłos przekręcanego zamka. Draagonys nie przejął się, więc wróciłam do pracy. Drgnął, kiedy wysunęłam pierwszy z dwóch szwów. I jego męczył kac, czyniąc nieodpornym na ból.

Głuche kroki stąpały po salonie, weszły na dywan, po czym na parkiet. Zbliżały się, postukując w sypialni. Któż to mógł być? Chodził po mieszkaniu, jakby właśnie do niego należało. Wiedziałam, Scorpius też wiedział. On wrócił.

Przecięłam ostatni szew. Bez trudu wysunął się z tkanek.

Klamka opadła, a drzwi się otwarły; nie szybko; nie wolno; tak normalnie.

Wyrzuciłam nić oblepioną osoczem do jej pobratymców w kibelku. Wszystkie jak jeden mąż dryfowały po morzu bystrej, toaletowej wody. Wdusiłam przycisk spłuczki, a nici zawirowały.

Orion przystanął w progu, rzucając na nas spojrzenie spod grafitowych brwi. Widział swoją niewolnicę w towarzystwie półnagiego syna. Dostrzegł plamy z krwi na moich rękach. Zmarszczył nos.

Uznałam, że to doskonały moment, aby utkwić oczy w czymś niebędącym Draagonysem Seniorem. Umywalka była świetnym rozwiązaniem. Ciepłą wodą obmyłam palce, podziwiając pomarańcz rozmywający się w bezbarwnej cieczy.

– Witaj, ojcze – przywitał się Scorpius, wciągając na grzbiet odzienie. Nie wyglądał na specjalnie zaskoczonego powrotem męskiej części swojej rodziny.

– Scorpius. – Orion skinął mu. – Widzę, że przyzwyczaiłeś się już do mojej – podkreślił – niewolnicy.

– Mniej więcej. – Młodszy w swoim stylu wzruszył ramionami. – Pójdę już.

Dziewięćdziesięciolatek odprowadził latorośl przenikliwym spojrzeniem. Oparł się o framugę, obserwując poczynania potomka.

Wytarłam dłonie i podeszłam bliżej.

Scorpius paroma machnięciami kostura spakował swoje ubrania do pojemnej torby. Rzeczy gładko składały się w locie i zajmowały wyznaczone miejsca. Następnie skinął nadgarstkiem, lewitując bagaż w górę. Wszystko to bez ani jednego słowa. W dodatku mężczyźni zachowywali bezpieczny dystans, a wszystko to przy utrzymaniu ciał napiętych niczym struny.

Skąd ta oziębłość? Nie wiem. Wciąż do tego nie doszłam, ale najbardziej prawdopodobnym wydaje się mi, iż przed wyjazdem Oriona pokłócili się o coś. Skrywali wiele tajemnic, a ja nawet po tak długim czasie wszystkich nie poznałam.

Poszliśmy za Scorpiusem do salonu, po czym oboje wysłuchaliśmy wspaniałej melodii trzaśnięcia drzwi. I już go nie było. Wątpiłam, że będę tęsknić.

– No dobrze, Daemono – mruknął Orion. – Czas na sprawozdanie.

– Sprawozdanie? – powtórzyłam, nie bardzo wiedząc, o co chodziło. Zapomniałam także o manierach. Orion tolerował wyłącznie zdania zakończone zwrotem panie. Najbardziej jednak uwielbiał ciszę.

– Tak. – Zniecierpliwiony machnął ręką. – Opowiesz mi, co się działo podczas mojej nieobecności.

Nie skomentował braku ogłady. Zmarszczył za to nos na widok pobojowiska na stoliku, zupełnie jak stary niewolnik. Wystarczyło jedno machnięcie laski, a bałagan w salonie sam się sprzątnął. Wróciły czasy pedantycznego porządku.

Teraz spokojnie mógł zasiąść na fotelu, bez obaw, iż czymś zapaskudzi niebotycznie drogą koszulę. Dla pewności strzepnął wyimaginowany pyłek z oparcia. Skinął głową i utkwił we mnie badawcze spojrzenie.

– Siadaj – rozkazał. Wykonałam polecenie, zajmując miejsce naprzeciwko. Założyłam nogę na nogę, zaplatając dłonie na kolanie. – Scorpius dobrze cię traktował?

Zamyśliłam się.

Czy Scorpius dobrze mnie traktował?

Odmawiał mi posiłków; złośliwie transmutował kanapę w fotel lub pufę; agresywnie doprowadził mnie do porządku po wybuchu w szklarni, a także wyraził zgodę na moją pracę przy eliksirach oraz odwiedziny u Shantali. Tylko raz podniósł na mnie rękę, ale ostatecznie mnie nie uderzył, zamieniając żądzę zemsty na żądzę ciała.

Właściwie, porównując ilość wyrządzonej mi krzywdy przez Juniora do Seniora, to czas spędzony z tym pierwszym przypominał wakacje.

– Nie robił mi krzywdy – odpowiedziałam dyplomatycznie, zachowując przemyślenia i poszczególne fazy dedukcji dla siebie.

– Świetnie. – Orion kiwnął, bawiąc się laską. Ślepia smoka błyszczały przy każdym ruchu. – Jest coś, o czym powinienem wiedzieć?

– Pystollius chce mnie przejąć – wyrzuciłam z siebie bez zastanowienia.

– Słucham? – Mój pan zesztywniał.

„I tak by się dowiedział" – usprawiedliwiałam swoje słowa. Skoro Draagonys wrócił, Arediusz też zapewne zawitał w zamku, a jeśli tak, to Pystollius niedługo powinien ruszyć na małe dyplomacje z Goethem.

Przełknęłam ślinę, postanawiając wypowiadać się bardziej składnie i zrozumiale. Bez żadnych niedomówień.

– Theodor Pystollius chce mieć mnie w swoich komnatach. Chce, żebym była jego niewolnicą.

Orion zmienił pozycję na fotelu, starając się wyglądać na rozluźnionego. W rzeczywistości widziałam niebezpieczne drgnięcie powieki, które, jak wielokrotnie zdążyłam się przekonać, nie przynosiło niczego dobrego. Draagonys najwyraźniej nie chciał się mną dzielić.

– Młody Pystollius... – zważył słowa na języku, rozsmakowując się w nich i wydobywając esencję. – A ty chcesz tego?

– Tak – znów odpowiedziałam bez zastanowienia. Bezmyślnie. Chamsko. Bezpośrednio. Jakby już postanowiono.

Do drgnięć powieki dołączyła pulsująca tętniczka na skroni. Arystokratyczną manierą Orion odgarnął długi kosmyk z czoła.

– Rozumiem. – Ton także uległ zmianie. Przenikał złością, a zarazem bezradnością. Nie był głupi – wiedział, że z Pystolliusem, jednym z najwierniejszych Przewodnikowi, właścicielem rezydencji, nie wygra. – Uważasz, że będzie ci lepiej w komnatach jakiegoś gówniarza? Nie przyszło ci do głowy, że równie szybko, jak się tobą zainteresował, możesz się mu znudzić?

Zacisnęłam usta, powstrzymując parsknięcie. Prowokowanie Draagonysa, kiedy kumulował w środku gniew, było co najmniej idiotyczne. Wtedy zapomniałam o tym drobnym szczególe.

– Wątpię. – Pystolliusowi zależało na czymś więcej niż tylko moim ciele. – On przynajmniej mnie nie zgwałcił.

Spuściłam oczy.

Długo nic nie mówiłam, ale w końcu musiałam. Może i po jakimś czasie nasze relacje w łóżku zaczęły wyglądać inaczej, ale początek... każdy wie, jak to się zaczęło. Gwałt to zły prolog związku. Jeden z najgorszych. Wierzyłam, że z Pystolliusem ułoży się nam całkiem inaczej.

– No pewnie – wypluł mężczyzna, zaciskając paliczki na srebrnej głowie smoka wieńczącej rączkę lasko-kostura. – To ja jestem tym złym. – Wstał gwałtownie, aż stolik zadrżał. – Co jeszcze się wydarzyło, panno Sathana?

– Strae zabiła Rodiana... – Zacisnęłam na chwilę wargi. Nie tak było. – Znaczy... Scorpius go...

– Wiem. Dalej. Co jeszcze?

Zbliżał się do mnie krok za krokiem. Obserwowałam czarne, lśniące od pastowania buty.

– Pomagam przy eliksirach. Wcześniej przez dwa dni pomagałam w szklarni. – Głos wydobywający się z mojego kobiecego gardełka się łamał.

Przecież nie mógł zrobić mi krzywdy... nie znowu...

Buty zatrzymały się, a blada dłoń podniosła mój podbródek. Patrzyłam w oczy ślepca, w nich zaś majaczyła zguba dla takich jak ja.

– Kogo to był pomysł?

– Scorpius kazał mi iść do szklarni... – odparłam, prawie nie otwierając ust.

– Pytam o eliksiry. O szklarni wiem. To ja ją dla ciebie załatwiłem jeszcze przed wyjazdem.

To Orion załatwił mi pracę? Byłam zdumiona. Przełknęłam, chociaż w gardle brakowało śliny.

– Pystollius.

– Oczywiście – prychnął, wszak to było oczywiste. – Coś jeszcze?

– Nic.

Jego usta ułożyły się w pełnym satysfakcji uśmiechu. Przyłapał mnie. Za szybko zaprzeczyłam.

Chciałam tylko poinformować o Pystolliusie, a zaczęłam taplać się w szambie.

„Brawo, Daemono!".

– Głos ci zadrżał. Nie zastanowiłaś się nad odpowiedzią – zauważył. – Wiesz, co to znaczy? – Nie zaprzeczyłam. Nie potwierdziłam. – Kłamiesz – orzekł. Racja była po jego stronie. – Wiem, kiedy inni mnie okłamują.

– To... – „Noc ze Scorpiusem". – ...nie ma znaczenia.

– Bez znaczenia? – podał moją wypowiedź w wątpliwość. – A widzę, jak uciekasz wzrokiem. – Podniosłam nań oczy. Automatycznie także dotknęłam gorącego policzka. Na czekoladowej skórze rumieńce odznaczają się ciemniejszym zabarwieniem w niewielkim stopniu. I to dostrzegł. – Ciekawe, na co jeszcze sobie pozwoliłaś... powiesz mi po dobroci?

– Nie... panie – dodałam, aby złagodzić odmowę.

Choćby miał mnie torturować, postanowiłam nie mówić. Kary cielesne od Oriona to nic wobec przeprawy z Draagonysem Juniorem. Starszy nie chował urazy i postępował dojrzalej. Scorpius stanowił jedną wielką niewiadomą; zwłaszcza po wyskoku sprzed paru godzin.

Podniosłam się, próbując wyminąć mężczyznę. Próżny trud. Jednym popchnięciem sprowadził mnie na fotel. Oparł dłonie na oparciach, intensywnie wpatrując się w moje oczy. Pamięć się obudziła, pracując intensywnie i podsuwając obrazy sprzed paru dni. Oczy wyglądały identycznie, ale różniły się obwódką z niewielkich zmarszczek. Orion, tak jak i Scorpius, przymierzał się do gmerania w moim umyśle. Dostałam odpowiedź na pytanie zadane jakiś czas temu. Draagonysowie mieli talent do używania zaklęcia Mathiy S'kettai. Przypomniały mi się wszystkie chwile, gdy Senior przeszywał mnie spojrzeniem – on po kryjomu poznawał moje myśli. Tym razem byłam świadoma, więc wiedziałam, że nagła myśl będzie jego sprawką.

Mathiy S'kettai – uraczył mój umysł paskudnym zaklęciem.

Chłód ceramiki kontrastował z gorącem kochanka. Scorpius zacisnął palce na pośladkach mocniej, zmniejszając dzielący nas dystans. Zatraciłam się w ruchu, czerpiąc z każdego otarcia dwóch ciał.

Powieki zmrużyły się, a oczy wyglądające spod nich niebezpiecznie zaiskrzyły. Dostał wspomnienie, które usilnie chciałam bronić. Żałowałam, iż ze Scorpiusem przestaliśmy ćwiczyć.

– Zostań! – uraczył mnie krótką komendą jak sukę, zanim zniknął za drzwiami na korytarz.

Nagrabiłam sobie.

„A było siedzieć cicho, Daemono, tak jak zawsze!" – Wrzask wypełnił czaszkę.

Poderwałam się i rozpoczęłam marsz. Robiłam kółka jak wtedy, gdy zawitałam w mieszkaniu Oriona po raz pierwszy.

„Co ja narobiłam!".

„Co ja narobiłam!".

„Co ja narobiłam!".

Przy każdym kroku powtarzałam jak mantrę te trzy słowa. Jakby to głupie zdanie mogło uspokoić rozszarpane na kawałeczki nerwy.

Powinnam była milczeć; kiwać lub kręcić głową; przytakiwać i zaprzeczać; nie bawić się w słowa. Zwiodła mnie pewność siebie. Z Theodorem i Scorpiusem szło mi dobrze, dlatego pomyślałam, że Oriona też złapię, podczas gdy to on nadział na haczyk mnie. Powinnam zostawić myśli mądrzejszym! Nie myśleć i nie gadać! On tolerował tylko uległość.

Stanęłam przed oknem. Pogoda też się popsuła. Tak samo zepsuta, jak ja. Ciemne chmury wzbierały, mknąc ślamazarnie od strony szklarni. Pojedyncze krople deszczu zabębniły o zewnętrzny parapet, a wiatr uderzył w okiennice, świszcząco przeciskając się w szczelinach; ziąb ślizgał się po odsłoniętej skórze.

„A jeśli Pystollius nie ma na tylu argumentów, aby odebrać mnie Draagonysowi?!" – przeraziłam się.

„A jeśli Orion będzie o mnie walczył?".

„Ale po co mu taka ja?!".

„A jeśli mnie zatrzyma, czy będzie się mścił?".

Nauczyłam się już, iż nie każde postępowanie ślepców miało logiczny sens. Pozostało przyjąć rzeczywistość taką, jaka była.

Rozedrgana sięgnęłam po gazetę, która po sprzątnięciu bałaganu przez Oriona znalazła swoje miejsce obok książek. Przeleciałam wzrokiem po pierwszej stronie, nie mogąc skupić się na czytanych słowach. Przerzuciłam kolejne karty i zrezygnowana odpuściłam. Odbiegałam daleko myślami, olewając świat zewnętrzny. Chwilowo liczyłam się tylko ja i fobie.

Wróciłam do okna, trzymając się nadziei, że widok za nim mnie uspokoi.

Nie jestem pewna, jak długo stałam przy nim, opływając w swe troski i szklanym wzrokiem chłonąc ulewę po drugiej stronie muru. Wiem, że popadłam w dziwny trans; jakbym straciła parę godzin swojego życia; jakbym wyszła z ciała, pozwiedzała podwórko przed rezydencją, po czym w odpowiednim momencie wróciła. Miałam wrażenie, iż równocześnie obmywał mnie chłód deszczu, a także ogrzewało ciepło zawieszonego w budynku powietrza.

Wybudziłam się, kiedy za plecami skrzypnęły drzwi.

Zamrugałam parokrotnie, starając sobie przypomnieć, kiedy na dworze zrobiło się tak ciemno. Jakim sposobem ulewny dzień zamienił się w burzliwą noc kryjącą mrokiem kontury budynków? W moim mniemaniu ucieczka świadomości trwała parę minut, kiedy w rzeczywistości zegar nad kominkiem odliczał godziny. Osiem długich godzin straconych bezpowrotnie, roztrwonionych bez udziału woli. Prócz mglistego wspomnienia, a raczej wymysłu umysłu, nie pamiętałam nic. Wilgoć trawy pod stopami, deszcz uderzający o nagie ciało, spacer między drzewami – nigdy się nie zdarzyły, a mózg próbował wmówić mi coś kompletnie nieprawdopodobnego, co mieć miejsca nie mogło.

Niepojęte.

Niewyjaśnione.

Dziwne.

– Przewodnik nas oczekuje. – W pokoju rozbrzmiał nieadekwatnie do sytuacji spokojny głos Scorpiusa.

Zerknęłam na mężczyznę zbyt przerażona, żeby odezwać się słowem. Dopadła mnie moja nemezis.

Nie bałam się Arediusza. Ta komplikacja została zepchnięta na dalszy plan przez problem poważniejszy, bo dotyczący mojego zdrowia psychicznego. Bałam się własnego umysłu. Do głowy przyszło mi pytanie: czy wcześniej zdarzały się mi takie epizody? Wyłączałam świadomość?

Główkując, ruszyłam za Draagonysem Juniorem. Zerknął na moją twarz, a później ręce. Uniósł pytająco brwi, a wyraz jego twarzy wyrażał czyste zniesmaczenie. Poszłam za jego śladem. Wybałuszyłam oczy na poobgryzane do krwi paznokcie i poobdzierane skórki. Nie pamiętałam, kiedy to sobie zrobiłam. Z obawą wytarłam twarz, a dłonie zacisnęłam w pięści, chowając przedmiot wstydu.

„Co się ze mną dzieje?" – myślałam, skręcając w kolejny korytarz. Czułam lekkie otępienie.

Powróciłam do pytania: czy wcześniej zdarzało się, abym traciła kontakt z rzeczywistością?

Prawda uderzyła, kiedy przeszliśmy obok obrazu przedstawiającego uliczki osiemnastowiecznego miasta, a na nim kulącego się pod murami żebraka. Ciemność panująca na płótnie odblokowała umysł, spychając go na dobry tor prowadzący do częściowego rozwiązania zagadki.

Kiedy zamknęli mnie w celi, dzień zlewał się z dniem. Wtedy pierwszy raz to się zdarzyło. Oczywiste, iż w ten sposób odcinałam się od nieprzyjemnych przeżyć, jednakże nie chciałam tego. Czas jest surowcem cennym i szkoda go tracić w głupi, a zwłaszcza nieświadomy sposób.

Scorpius popchnął mnie, gdy zatrzymałam się pod drzwiami sali biesiadnej, narad, tortur czy do czego tam jeszcze służyła. Jej przestrzeń wystarczyłaby do zorganizowania wesela, balu, konferencji i wielu innych oficjalnych spotkań.

Tym razem w sali znajdowały się tylko trzy osoby, przez co przytłaczała swoim ogromem. Łukowato zwieńczone witrażowe okna lśniły blaskiem odbitym od trzech potężnych żyrandoli zawieszonych u wysokiego sufitu. Wcześniej nie zauważyłam, ale teraz pojęłam, iż pomieszczenie bardzo przypomina kościół. Czy w średniowieczu i później odprawiano tam modły do miłosiernych i tych trochę mniej dobrodusznych bogów?

Arediusz zasiadał na honorowym miejscu. Na początku go nie poznałam: starszy o pół wieku, zgarbiony, blady i skurczony w sobie. Jego oczy straciły blask, wtapiając się w sino-brązowo-fioletowe tło workowatych sińców. Zapadły się też głęboko w czaszkę, której każdą kościstą krawędź można było dostrzec bez większego problemu. Stracił brodę – z długiego dywanu nie zostało nic prócz żałosnych kępek. Przypominał rodzynki – zasuszone winogrona. Wysechł, jakby został wyciśnięty niczym gąbka. Z całą stanowczością mogłam już wtedy założyć, iż toczyła go śmiertelna choroba. Minęło prawie siedem tygodni od dnia, kiedy widziałam go ostatnim razem – dnia, gdy wyszłam na wolność. Tempo wyniszczenia organizmu świadczyło o powadze sytuacji, a także błyskawicznie kurczącym się życiu Kapłana Wiecznych.

Po jego prawej samotnie przy stole siedział Orion. Dalej się denerwował. Łypnął na nas spode łba, nie przerywając zabawy czymś połyskującym w świetle żyrandoli. Toczył niewielki przedmiot między palcami ubranymi w klejnoty rodowe.

Trzecim mężczyzną był Pystollius stojący przed obliczem Arediusza Goethego, poniżej podwyższenia. Zdezorientowany równie mocno, jak ja czy Scorpius. Zatrzymaliśmy się w równej linii z Theodorem.

– Mamy komplet. – Uradowany Arediusz klasnął. Udawał, iż wciąż ma werwę, podczas gdy ociężałe ruchy go zdradzały. – Vromianka i jej dwóch absztyfikantów.

– Słucham?! – Pystollius obrzucił nas na poły zdziwionym, na poły nerwowym spojrzeniem.

Nim którekolwiek z naszej dwójki udzieliło mu odpowiedzi, Goethe, kaszlnąwszy parokrotnie i wytarłszy usta, kontynuował zaczęty wątek.

– Panowie i pani. Zacznę od rzeczy najważniejszych. – Arediusz podniósł się chwiejnie z krzesła, a za jego przykładem poszła wierna pantera, porzucając wygrzane miejsce na ziemi, aby następnie zacząć łasić się do nóg właściciela. – Ostatnio wydarzyło się wiele złego. Wiele rzeczy, które zdarzyć się nie powinny. Najlepiej pasuje tutaj powiedzenie stare, lecz na zawsze aktualne: gdy kota nie ma, myszy harcują. – Skąpa broda kiwnęła w stronę prawego stołu. – Orionie, ty wiesz, że czeka cię kara, a ja, dzięki pewnemu zbiegowi okoliczności, już ją wymyśliłem.

Spojrzałam ponownie na Oriona. Nie przerwał nerwowej zabawy błyskotką. Odwzajemnił moje spojrzenie. Co takiego zrobił? Scorpius poruszył się, zdradzając, że los ojca wcale, wbrew pozorom, nie jest mu obojętny. Mogli się ze sobą kłócić miesiącami, ale to nie zmieniało faktu, iż byli krwią ze swojej krwi. Stanowili rodzinę.

– Twój ojciec, Scorpiusie – ciągnął Goethe dalej niezrażony naszym rozproszeniem uwagi, patrząc na młodszego Draagonysa spod całkiem siwych brwi – powiódł ponad dziesięciu moich żołnierzy na śmierć. To była jedna, prosta akcja, a on ją spieprzył w sposób tak brawurowy, że zasłużył na egzekucję. Nieuwaga? Przypadek? Pech? Na pewno nie sabotaż. – W głosie Goethego zabrzmiała groźba. – Ale ja jestem litościwy. Nie zabijam też moich najlepszych dowódców. To marnotrawstwo. – Starzec pokiwał głową. Przysiadł na jednym ze skrajnych krzeseł. Na matowym, suchym jak pergamin czole zalśniły krople potu. Długa struga spłynęła po skroni, szyi i zaginęła pod kołnierzem czarnego uniformu. – Po powrocie czekały na mnie nielepsze informacje. Aundrin, który miał dożyć swoich dni w celi, został upokorzony i zamordowany podczas alkoholowej libacji. Przykre to jest tym bardziej, że palce maczała w tym bestialskim akcie moja Elena. Jednak to nie ona rzuciła mordercze zaklęcie, tylko ty, Scorpiusie. Oczywiście... – Machnął ręką, jakby opędzał się od wyjątkowo zajadłej muchy. – ...są pewne okoliczności łagodzące. Rozumiem, że bałeś się o życie Sathany. Podsumowując tę sprawę... cała wasza rodzina sobie nagrabiła. Scorpius, Orion i Elena. Wszyscy zasługujecie na karę. Dalej. – Goethe pokazał pożółkłe zęby, a palcem wskazał na Pystolliusa. Ten przestąpił z nogi na nogę, czekając na listę swoich win. – Rozumiem, Theodorze, że jesteś naszym gospodarzem, aczkolwiek to wcale nie daje ci żadnych dodatkowych przywilejów. Tylko ja mogę je nadać. Póki nie zasiądziesz ze mną jak równy z równym, nie tobie decydować o pewnych rzeczach. Słyszałem o pewnej nieoficjalnej wizycie w burdelu. – „Nieoficjalnej?". Zmarszczyłam brwi. Przecież mówił, że dostał pozwolenia. – Sathana zaczęła też pomagać przy eliksirach. To akurat nie był głupi pomysł. Dzięki temu moja mikstura zostanie uwarzona na czas, jednak wciąż jest to działanie podjęte bez porozumienia ze mną. Zapamiętaj sobie: tylko ja decyduję o tym, gdzie Vromianka może przebywać. Nie Calibrin, nie Strae, nie Owl, nie Draagonys. Ja. W ten sposób doszliśmy do ostatniego z twoich przewinień. Spiskujesz za plecami Oriona, próbując odebrać jego niewolnicę. Bez obaw. Dostaniesz tę możliwość, lecz w innej formie, niż byś się spodziewał. Czy ktoś jeszcze został, aby odebrać swoją naganę? – Zielone tęczówki potoczyły po twarzach trzech mężczyzn i zatrzymały się na mnie. – Daemono. Dla postronnych niewinna i grzeczna, ale, jak zdążyłem się już przekonać, i ty uwiłaś intrygę. Chcesz ciągnąć trzy sroki za ogony jednocześnie? Bez obaw. Za marzenia nie ma kary. Ty jako jedyna otrzymasz nagrodę.

Nagrodę? O nie. W jego ustach nagroda traciła pozytywny wydźwięk. Czekała mnie represja.

Ponownie wstał. Jak cień ruszyła za nim pantera. Zszedł po schodkach. Powoli, ostrożnie, z ogromną uwagą. Jeśli go bolało, nie okazywał tego. To prawda, co o nim mówili – uparcie walczył do końca. Jakimkolwiek zbrodniarzem by nie był, nie można mu odmówić charyzmy oraz zdolności przywódczych. Nagradzał, ale i karał. W pokraczny, patologiczny sposób postępował sprawiedliwie, a swymi czynami dostosowywał się do obecnej sytuacji. Potrzeba radykalnych środków? On się nie wahał. C'Than za późno dostrzegł to, co Goethe odkrył dziesiątki lat temu.

Żadne z nas się nie odzywało. Tylko on miał prawo, aby przemawiać. My też mieliśmy dostać pięć minut, ale później, kiedy on zejdzie ze sceny.

– Zanim rozdam wam prezenty, wytłumaczę jeszcze jedną kwestię. – Arediusz wskazał na mnie chudym, patykowatym palcem zakończonym zbyt długim paznokciem. Przystanął nieopodal naszej trójki. Pantera ziewnęła, otwierając wysadzaną ostrymi kłami paszczę. – Twój pradziadek, Neron G'Nosi, jako dyrektor uniwersytetu w Gothrick stał się opiekunem zbioru. W zbiorze tym znajduje się pewien przedmiot, którego zdobycie jest dla mnie sprawą życia lub śmierci. Za tydzień w sobotę w pałacu Wyniosłego odbędzie się bal charytatywny, na którym pojawi się także twój krewny. Ty, Daemono, pozwolisz mi się do niego zbliżyć, zapewnisz o tym, że przebywasz pod moim dachem. – „Pystolliusa dachem", poprawiłam go w myślach. – Dobrowolnie opowiesz też o tym, jak dobrze cię traktujemy. Taki był pierwotny plan. Dzięki waszemu trójkątowi miłosnemu dopisałem punkt, który uwiarygodni nasze dobre relacje oraz powód, dla którego panna Sathana powinna zostać z nami.

Zaczęło się.

Theodor zerknął najpierw na Oriona, a później na Scorpiusa. Nie uszło jego uwadze to, iż Przewodnik zwracał się tylko i wyłącznie do nas, nie zaprzątając sobie głowy siedzącym nieopodal Draagonysem Seniorem. Pystollius zatrzymał wzrok dłużej na młodym arystokracie, który niczym statua – bez ruchu i cienia uczuć na twarzy – słuchał przywódcy. Pod kopułą gospodarza zaczęło kiełkować rozwiązanie zagadek: który trójkąt miłosny miał Goethe na myśli? oraz dlaczego to właśnie Scorpius został nazwany absztyfikantem? Wargi bruneta zbladły, gdy, powstrzymując wybuch narastającej wściekłości, mocno je zacisnął.

– Orionie. – Przewodnik przywołał Draagonysa gestem. Podwładny bez ociągania natychmiast ruszył na spotkanie z przeznaczeniem. – Czeka cię sterylizacja. – Oblicze Oriona zbladło, lecz nie wydobył z siebie słowa sprzeciwu. – Nie taka sterylizacja. Na tak podły los zasługują tylko nasi wrogowie. Calibrin wieczorem da ci miksturę, która sprawi, że odtąd twoje nasienie nie zdolne będzie do zapłodnienia kobiety. – Orion, już spokojniejszy, kiwnął głową. – Wasza dwójka. – Goethe uśmiechnął się ze sztuczną uprzejmością do Theodora i Scorpiusa. – Od dziś obaj jesteście ostatnimi męskimi przedstawicielami waszych rodów. Wytłumaczę ci, Daemono, dlaczego jest to takie ważne – zwrócił się znów do mnie. Zauważyłam, że uwielbiał brzmienie swego głosu. Dbał o każdą literkę i najsubtelniejszy akcent. Moje imię w jego ustach brzmiało obco. – Obaj panowie mają najczystszą krew, z jaką można się spotkać po naszej stronie muru, a ich przodkowie szerzyli nazwiska Pystollius i Draagonys od tysiącleci. Obaj też są dumni ze swojej wyjątkowości, tak jak i ja jestem. Niedawno przekazałem swoje geny i będę zaszczycony, kiedy Strae, niedługo moja żona, wyda na świat czystokrwistego potomka, który przedłuży linię mego rodu. W tych czasach, gdy synowie padają jak muchy, powodując tym samym śmierć szlachetnych rodów, przywilej płodzenia godnych życia dzieci jest na wagę złota. Tylko jeden z was nada swoje nazwisko dziecku. Dziecku, które splugawi to, co pieczołowicie pielęgnowali wasi przodkowie. Drugi zaś podzieli los Oriona, definitywnie skreślając swoje nazwisko z kart przyszłości.

Obawa i pewność narastały z każdym zdaniem wypełzającym z ust Przewodnika niczym robaki z truchła w gorący dzień. Wyłącznie idiota nie domyśliłby się, do czego zmierza Kapłan Wiecznych. Ani Scorpius, ani Theodor idiotami nie byli, więc podobnie do mnie układali puzzle, tworząc pełny obraz sytuacji.

Arediusz wcale nie musiał wypowiadać kolejnych zdań, ale to zrobił, żeby nie wprowadzać żadnych niejasności. Dbał o każdy szczegół i doprowadzał swój plan do perfekcji.

– Od was zależy, który będzie pierwszym, a który drugim. Kto zanieczyści krew, a kto skaże swój ród na wyginięcie. Który z was weźmie Vromiankę za żonę? Kto da mi argument w rozmowie z G'Nosim? – Przez chwilę Goethe przypominał siebie sprzed dwóch miesięcy. Odzyskał część wigoru bądź udawanie zdrowia szło mu coraz lepiej. – Ślub się odbędzie za trzy tygodnie i zwiąże was prawdziwą przysięgą. Jeśli G'Nosi będzie oporny, być może i wyprawimy prawdziwe wesele, żeby zaprosić zatroskanego losem swojej prawnuczki dziadka. Zrobię wszystko, żeby dostać to, czego potrzebuję. Wy decydujecie.

Może fraza opadła mi szczęka nie koniecznie pasuje do grozy chwili, ale właśnie tak było. Otworzyłam usta z wrażenia, bezgłośnie przeciągając wyraz co?!

Najpierw dobrotliwy gospodarz Arediusz, który z otwartymi ramionami „przygarnął mnie pod swój dach", a później ślub z Draagonysem lub Pystolliusem! Nie miałam pewności, która z tych dwóch opcji była gorsza. Obie ociekały surrealizmem, jakby właśnie wyciągnięto je z morza nieprawdopodobieństwa. Najgorsze, że plan Goethego faktycznie miał sens. Myślę, że przyjmował też jako realną opcję jeszcze jedno rozwiązanie – bardzo ryzykowne – a mianowicie zagrożenie pradziadkowi moją śmiercią. Ryzykowne, ponieważ Neron nie przepadał za szantażem i w takim przypadku mógłby się poskarżyć Wyniosłemu Rossiemu, z którym utrzymywał bardzo bliskie i przyjazne stosunki.

Rzuciłam okiem na dwóch młodych arystokratów. Jeśli miałabym wybierać, wybrałabym Theodora; lecz z tego, co zdążyłam zaobserwować, nie miałam prawa głosu. Zwątpiłam sama w siebie, uświadamiając sobie, iż na poważnie myślę o zamążpójściu. Czas, nuda i strach namieszały w niewolniczym umyśle. Zresztą... który z nich zhańbiłby swoją rodzinę? Który był na to gotowy? Draagonys mnie nie znosił, a dla Pystolliusa ślub ze mną oznaczałby zbyt wielkie poświęcenie. Powinni się sprzeczać o karę sterylizacji, a nie ożenku.

– Mogę zapytać, co Scorpius ma do tego? – odezwał się Theodor jako pierwszy, łypiąc na „konkurenta" do mojej ręki. Nie powiem, zdziwiło mnie to pytanie, gdyż mogło wskazywać na to, że Pystollius myśli o mnie... poważnie.

– Nic nie wiesz, Pystolliusie? – zacmokał Arediusz, wyczuwając szykującą się przednią zabawę. – To nie ja powinienem przekazywać takie wieści...

– Wczoraj przespałem się z Sathaną. – Długo nie musieliśmy czekać na wyjaśnienie.

„Subtelniej się nie dało, Draagonys, co?!".

Gdyby spojrzenia mogły zabijać, byłoby o jednego kandydata mniej; jednakże nie posiadały tej cudownej właściwości, jak mocno bym się nie starała.

– Co?! Dlaczego?! – Pystollius rozłożył ręce, starając się pojąć, co takiego się stało. – Przecież jej nienawidzisz! Doskonale wiedziałeś, że chcę ją dla siebie!

W sumie poczułam się jak rzecz. Myśląca i posiadająca emocje rzecz. Goethe wystawił mnie na sprzedaż, a dwaj arystokraci licytowali się o mój tyłek.

Po prawdzie to jeden. Chociaż nie miałam pewności.

Właściwie to żaden. Woleli się ze sobą kłócić.

– Byłem pijany – warknął Scorpius.

„Subtelny! Jakiż on jest subtelny!" – nie mogłam się nadziwić.

– Dlatego nie pozwoliłeś mi jej wziąć do siebie! – wykrzyknął odkrywczo, acz nietrafnie Theo. – Chciałeś ją przelecieć! Znudziła ci się Penelopa? Zawsze musisz mieć to, co ja, czyż nie?

– Zrobiliśmy to wcześniej – wycedził wyraźnie zirytowany Draagonys. Stracił cierpliwość. – Kiedy poszedłem z nią porozmawiać. Parę metrów od ciebie. – Uśmiechnął się wrednie.

„No to po happy endzie...".

Nie tylko w stosunku do mnie był złośliwy. Przyparty do muru kąsał przyjaciół.

Czarnowłosy mężczyzna popchnął blondyna, cedząc:

– I ty uważasz się za mojego przyjaciela?!

Na tej małej prezentacji siły zakończył swój pokaz, obrócił się na pięcie i przeszedł obok mnie, nawet nie zaszczycając jednym spojrzeniem. Preferowany przeze mnie kandydat na męża szybkim krokiem wynosił się z mojego życia, głośnymi tupnięciami wyznaczając wściekłą drogę.

– Już nie chcesz Sathany?! – zakrzyknął za nim Scorpius. – Wolisz bezpłodność?! A wydawało mi się, że tak ci na niej zależy!

– Wal się, Draagonys. – Środkowy palec Pystolliusa samotnie wzniósł się w górę, dodając głębi życzeniu. Mężczyzna zniknął w mroku korytarza.

„Cholera".

Został tylko jeden. Ten zły. Ten, który nienawidził mnie z wzajemnością.

– No... – odezwał się Arediusz, przykuwając uwagę naszej pozostałej w Sali trójki. – To mamy chętnego na narzeczeństwo. Aczkolwiek jeśli się do soboty rozmyślisz, a Pystollius będzie chciał się zamienić, to zawsze możecie to zrobić. Nie musisz pochopnie podejmować decyzji. Ja ci powiem z mojej perspektywy, że ślub z Sathaną wcale nie jest losem złym. W ten sposób aktywniej zadziałasz w mojej sprawie. Hańba częściowo zostanie usprawiedliwiona. – Krzesło zaskrzypiało, gdy starzec usiadł na swoim zwyczajowym miejscu i wygodniej się na nim rozparł. Wysuszona, kolorowa od plam wątrobowych dłoń spoczęła na łbie pantery, a gałązkowate palce ubrane w nadmiar skóry zatopiły się w gęstym, czarnym futrze. Kot zamruczał podobnie do swoich dachowych krewnych. – Lubię cię, młody, ale wiesz, że muszę być sprawiedliwy.

Draagonys Junior po wysłuchaniu krótkiej przemowy Przewodnika skinął głową.

– Ja już podjąłem decyzję. Ojcze... – Scorpius zrobił krok w stronę Oriona – ...daj mi go.

Palce niespokojnie przerzucające błyskotkę od początku spotkania zamarły, po czym zacisnęły się w pięść, chowając przedmiot w garści. Bez wątpienia Goethe go wcześniej uprzedził, że pierścionek zaręczynowy będzie potrzebny. Draagonys senior wystawił rękę, a Junior wyciągnął otwartą dłoń. W zagłębienie wpadł pierścień ze złota o czerwonym kamieniu otoczonym wianuszkiem maleńkich kryształków o lekko różowym odcieniu. Oszacowałam jego wiek, uznając, iż z pewnością był starszy ode mnie. Przełknęłam ślinę, gdy powaga sytuacji mocniej we mnie uderzyła. Pierścień zaręczynowy przekazywany z pokolenia na pokolenie. Andromeda musiała go oddać Orionowi przed ucieczką. To nie mogły być żarty, jeśli w grę wchodziła poważna biżuteria.

Draagonys Junior zważył pierścionek w dłoni, po czym, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, podszedł bliżej, uklęknął na jedno kolano i sięgnął do mojej ręki. Pozwoliłam mu, aby ujął moją prawicę. Zaczerwienione opuszki, poobrywane skórki i zdarte do krwi paznokcie nie stanowiły odpowiedniego tła dla zaręczynowego symbolu.

– Daemono Sathano, czy zostaniesz moją żoną? – wyrecytował formułkę, jakby dukał wiersz w szkole.

„Mogę powiedzieć nie?!".

Wciąż zaginiony język nie odnalazł drogi powrotnej. Podniosłam głowę, żeby spojrzeć na Goethego. Siedział, opierając głowę o rękę. Uniósł znacząco brwi i rozciągnął usta w uśmiechu w stylu: spróbuj tylko odmówić.

„Cholera. Nie, nie, nie...".

– Tak... – jęknęłam bliska płaczu. Zawsze, o ile zdarzało mi się myśleć o zaręczynach, wyobrażałam sobie, owszem, że będę płakać, ale ze wzruszenia, a nie smutku czy strachu.

Zimny metal wsunął się na palec serdeczny. Na początku nie pasował – wisiał na kostce luźno. Po chwili skurczył się, zaciskając wewnętrzne ścianki na paliczku.

Zostałam narzeczoną Scorpiusa Draagonysa. To tak, jakbym została jego niewolnicą. Uważałam, iż moja egzystencja od momentu zaręczyn będzie wyglądać jak ostatni tydzień. O ile nie gorzej. Zmarnowałam mu życie. Miał prawo do zemsty.

Mój facet, narzeczony, czy jak go od tamtej chwili powinnam zwać, wstał. Nie rozumiałam jednego – czemu znosił upokorzenie z takim spokojem? Od początku pokazu zachował obojętność w odróżnieniu od wściekłego Theodora tudzież przejętego Oriona. Nie zdziwiłabym się, gdyby podsumował całą tę farsę wzruszeniem ramion.

– Aż się wzruszyłem – podsumował Goethe. – Koniec przedstawienia. Mam inne sprawy na głowie. – Odesłał nas machnięciem ręki. Ostrożnie, powoli, ze skrywanym bólem pochylił się nad stertą papierów. Pantera łypnęła na nas, oblizując pysk różowym językiem.

Poczułam dłoń na nadgarstku. Lodowate palce obejmujące przegub. Scorpius pociągnął mnie za sobą. W drzwiach wyminął nas Orion, skręcając w stronę lochów. Wyraźnie się spieszył. Wątpiłam, aby napędzał go entuzjazm związany ze sterylizacją; raczej musiał pogadać ze swoim kumplem Niliusem. Ponoć sama procedura nie jest zbyt skomplikowana. Wystarczy wypić odpowiedni dla swojej płci eliksir. Problem stanowią kolejne godziny, podczas których zachodzą zmiany fizjologiczne. Słyszałam o paskudnych efektach ubocznych zdarzających się raz na tysiące zabiegów.

Mikstura sterylizacyjna, zwana potocznie miksturą zwiędłego kwiatu, a oficjalnie Marchita Floralys, standardowo podawana była profesjonalnym prostytutkom między III a XIX wiekiem. Później zaostrzono, a właściwie w ogóle wprowadzono, Prawa Wszechstoty – zbiór praw przysługujących wszystkim eterranom, ludziom, a także uwzględniających dobro zwierząt. Tak, ślepcy mieli je gdzieś. W każdym razie teraz eliksir sterylizacyjny można podawać tylko, gdy osoba wyraziła na to zgodę. Na piśmie. Najwidoczniej Przewodnik gdzieś miał zgody i najwyżej się nimi podcierał, gdy papieru w kiblu zabrakło.

Odeszłam od tematu, aczkolwiek myślę, że kwestia sterylizacji mogła was zaciekawić.

Kroczyliśmy szybko, można by rzec, iż prawie biegliśmy po schodach i korytarzach.

Rzeźby wylewały na nas swoje ciche pretensje, wytykając białymi palcami, przesadnie gestykulując i wykrzywiając twarze w pełnych obrzydzenia minach. Przodkowie Pystolliusa nami gardzili, odwracając twarze.

Rozglądałam się, pośpiesznie łapiąc spojrzeniem łypiące twarze i bluźniercze, nazbyt wyraźne w ruchu warg słowa. Marsz wstydu, mimo iż pośpieszny, trwał wieczność. Nie tylko ceramika zalazła nam, a najbardziej mi, za skórę. Wieści szybko się rozniosły – nie ma się co dziwić, kiedy żywe dzieła sztuki przekazują sobie nowiny w sposób tak bezwstydny. Już na drugim piętrze Scorpius otrzymał fałszywe gratulacje wraz z zapytaniem, czy w ogóle postanowi skonsumować związek z takim brudasem jak ja. Dzięki późnej porze nie spotkaliśmy wielu ślepców. Całe szczęście.

Draagonys wepchnął mnie do któregoś z pokoi i zamknął za nami drzwi. Na sekundy zamarł w miejscu, trzymając za klamkę. Przekręcił zamek i jak gdyby nigdy nic dopadł do barku. Otworzył szafkę. Zawartość była nieporównywalnie uboższa niż w Orionowym kredensie z alkoholem. Wybrał przezroczysty, wysokoprocentowy płyn – ryżówkę.

Rozglądnęłam się. Byliśmy w jego sypialni. Niewielka, bardzo przypominała tę należącą do Theodora. To samo rozmieszczenie okien i drzwi balkonowych oraz tych do łazienki i na korytarz. W porównaniu ta Scorpiusa wypadała bardziej nowocześnie, a jej ścian nie zdobił żaden obraz. Sztuki glinianej też nie zauważyłam. Tak, jak i Orion, musiał nie przepadać za jej plotkarskim charakterem.

Powstrzymałam sceptyczne kręcenie głową. Draagonys żłopał wódkę prosto z butelki. Po części go rozumiałam – też chętnie bym się napiła.

„On ma być moim mężem?!" – załamałam się, tracąc resztki nadziei.

Nigdy nie myślałam na serio o ślubie. Wojna nie pomaga przy podejmowaniu decyzji o zamążpójściu. Strach o jutro brutalnie zabija romantyczność.

– Ślub z Vromianką to najgorsze, a zarazem najdziwniejsze, co mogło się mi przytrafić w czasie służby u Przewodnika – odezwał się w końcu, opierając się o barek. Na chwilę zrobił przerwę w piciu, ale butelkę wciąż trzymał w pogotowiu. – Widzisz tę ironię?

– Dlaczego jesteś taki spokojny? Dlaczego nie krzyczysz? Dlaczego mnie nie karzesz? – zapytałam, wyrzucając wszystkie swoje wątpliwości. – To wszystko moja wina...

Odbił się od blatu i ruszył w stronę łóżka.

– Twoja wina? – podał moje słowa w wątpliwość. – Co dokładnie jest twoją winą? Zły osąd sytuacji mojego ojca? – Zatrzymał się przy łóżku, mierząc mnie jeszcze trzeźwym wzrokiem. – To, że Pystollius był zbyt pewny siebie? Kazałaś mi zabić Aundrina może?

Gdy tak to przedstawiał...

„Nie" – pomyślałam. – „Orion doniósł o mnie, Scorpiusie i Theodorze. To moja wina" – zaparłam się przy swoim zdaniu.

– Ode mnie wyszła informacja o... wczorajszej nocy. To dlatego Goethe wymyślił ten cały ślub... – Zakryłam usta dłonią, tym razem świadomie wpychając palce do ust.

– Wygadałaś się ojcu czy użył Mathiy S'kettai? – mruknął cierpliwie, a sprężyny jęknęły pod ciężarem jego ciała.

– Użył Mathiy S'kettai...

– Więc za co mam cię ukarać? – Pociągnął kolejny łyk. Miał smaki, nawet się nie krzywił. – Zawaliłem, nie kontynuując naszych lekcji. Nie przewidziałem, że znajdę się w twoich wspomnieniach. A nawet jeżeli ojciec nie wspomniałby o tym Przewodnikowi, myślę, że on sam rozważał i taką ewentualność. Zapewne tylko chciał obsadzić w roli twojego męża kogoś innego, zapewne mojego ojca. Wyszło, jak wyszło. Poza tym jesteś od dzisiaj moją narzeczoną. Nie powinienem bić matki moich dzieci... nawet jeśli jeszcze nią nie jesteś.

„To jakiś żart?!".

Scorpius był ostatnią osobą, którą podejrzewałabym o to, że będzie mnie przekonywał o braku mojej winy w tej sprawie. To wydawało się niepojęte i surrealistyczne.

– Czy ty siebie słyszysz?! – krzyknęłam, kiedy emocje zaczęły przelewać czarę. – Każą ci wyjść za mnie! Brudnokrwistą Vromiankę, której pochodzenia nie jesteś w stanie ukryć. Inni mnie widzą i domyślają się, kim jestem. Nie rusza cię to?! Spodziewałam się, że akurat ty... że ty wybierzesz sterylizację. Że będziesz wolał wypić eliksir, żeby nie mieć ze mną nic wspólnego. Pozbyć się mnie. Pozbyć się problemu.

– To widzisz, nie znasz mnie, Sathana. – Pochylił się w moją stronę, utrzymując kontakt wzrokowy. – Od pokoleń w mojej rodzinie nie było ślubu z miłości. Wszystko z obowiązku oraz żeby przypieczętować umowy. Myślisz, że przejmuję się tym, że zostaniesz moją żoną? To kolejny układ – wyjaśnił, jakby rozmawiał z małym dzieckiem. Po chwili dodał: – Przynajmniej nie jesteś paszczurem.

– To okropne... – Wciąż miałam na myśli swoją niedolę, a nie obowiązki młodego arystokraty.

– Życie. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. – Kolejne pociągnięcie ryżówki. Opadł na łóżko. – Wiesz, jak będzie? Pójdziemy na bal charytatywny. Poudajemy, że się lubimy. Później weźmiemy ślub, składając przysięgi przed ołtarzem. Po weselu pójdziemy zrobić dziedzica. A później już możesz się do mnie nie odzywać.

Jak rybka wyjęta z wody otwierałam i zamykałam usta.

– Nie chcę tego... – wyartykułowałam.

Grdyka mężczyzny poruszała się w górę i w dół, gdy postanowił wypić resztę trunku duszkiem. Odstawiając butelkę od ust, nie wykrzywił się, a wilgotne wargi wytarł w rękaw bluzy.

– Też cię kocham, skarbie – zachichotał, odrzucając butelkę w kąt. – Po której stronie łóżka chcesz spać? Muszę zająć dobrą, póki jeszcze się mi nie rozeszło.

– Będę spać w fotelu – burknęłam.

– Jak to będzie wyglądać? Nie jesteś już niewolnicą, Satha... Da-ee-mo-no – wyartykułował bełkotliwie. – Kurwa, prostszego tego imienia to ci matka nie mogła dać? Można sobie na tym język połamać. – Ułożył się wygodniej na boku. – Okej. Biorę lewą stronę.

Pierścień Draagonysowego rodu ciążył na nieprzywykłym do biżuterii palcu. Orion domyślił się, iż Pystollius obrazi się na wieść o nocnej przygodzie ze Scorpiusem; w innym przypadku nie afiszowałby się tak z obrączką. Istniała jeszcze jedna możliwość: może w ten sposób sugerował, co powinien wybrać jego syn. Nie wiem. Ważne, że obaj dogadywali się bez słów. Zakładam, że mój „narzeczony" domyślił się powodów, dla których wezwał nas Przewodnik zaraz po przekroczeniu progu sali obrad.

Spojrzałam w stronę mężczyzny, z którym miałam dzielić resztę życia. Leżał w ubraniu, a pod zamkniętymi powiekami oczy goniły sny. Upił się. Typowe. Najlepiej zapomnieć, utopić smutki i niepowodzenia w alkoholu. Nie powiem – zazdrościłam mu, że on mógł, a ja nie.

Podeszłam do szafy. Uchyliłam powoli drzwi tak, aby nie zaskrzypiały. Wybrałam jedną z podkoszulek. Na przodzie miała kociołek postawiony na stercie czaszek i oczywiście jej kolor wahał się między czernią a szarością; jak wszystkie bluzy i podkoszulki w szafie. Pokręciłam głową nad gustem mojego przyszłego męża.

Cichutko, na paluszkach, udałam się do łazienki, uznając, iż ciepła kąpiel dobrze zrobi na stres. W malutkim pomieszczeniu zmieściła się wanna, toaleta oraz umywalka.

Nalałam wody do wanny, po czym zanurzyłam się, starając się nie zalać podłogi. Woda, piekielnie gorąca, rozgrzewała skórę, nadając jej ostro różowy kolor.

Oparłam ramiona na brzegach wanny, odchylając głowę w tył.

Daemona Draagonys – to brzmiało tak egzotycznie śmiesznie. Zawsze myślałam, iż będę Daemoną Aundrin. Po śmierci Rodiana zakładałam, iż pozostanę Daemoną Sathaną. Brudna Daemona i czysty Draagonys. Daemona Draagonys – oksymoron.

Zaśmiałam się histerycznie, pojmując, iż od jakiegoś czasu płakałam. Tyle razy obiecywałam, iż nie będę wylewać łez. Nie powinnam składac podobnych obietnic. Emocji nie da się ot tak kontrolować. One są nieujarzmione.

Miałam być twarda, nieustępliwa i naginać rzeczywistość do własnych potrzeb. Poległam w przedbiegach. Potknęłam się o własną nogę. Nie powinnam była całować, pieścić i się oddawać. Za głupotę się płaci. Jak powiedział Arediusz, ciągnęłam równocześnie trzy sroki za ogon, łudząc się, iż dam radę wszystkie utrzymać. O nie. Ja niczego nie kontrolowałam. Tylko miałam złudzenie.

Leżałam w wannie, póki woda nie przybrała temperatury pokojowej. Zmarszczonymi wilgocią dłońmi sięgnęłam po jedyny ręcznik. Pachniał Scorpiusem. Na suchą pierś włożyłam podkoszulek sięgający za pośladki.

Później wróciłam do sypialni. Draagonys zajmował całe łóżko, jego członki leżały praktycznie wszędzie. Podeszłam i delikatnie wyciągnęłam poduszkę spod kołdry. Pijany nie przejmował się ściąganiem narzuty i włażeniem pod pościel. Ba, on nawet nie ściągnął butów. Mruknął coś przez sen, po czym odwrócił głowę.

Rzuciłam poduszkę na jeden z foteli. Rozmasowałam przedramiona. Zimno ciągnęło od murów. Znów przegrzebałam szafę Scorpiusa. Znalazłam koc.

Zabezpieczona na długą noc rozsiadłam się w fotelu, podwijając nogi, żeby jak najmniej ciepła uciekało. Okryłam się pledem. Zamknęłam oczy, pragnąc, żeby moja świadomość cudownie zniknęła, tak jak wtedy, gdy cela zbudziła we mnie szaleństwo.

*

Z lekkim opóźnieniem, ale jest xD Przed nami trzy tygodnie przerwy :) Następny rozdział pojawi się 22 lipca :D  Jak wam mijają wakacje? Ja wyjeżdżam w nocy z piątku na sobotę nad morze (do Mielna, jakby kogoś to interesowało) :D Nie byłam nad morzem dwa lata, a w zeszłym roku urlop mi się nie udał (pominę fakt, że udały się tylko zaręczyny xD) przez paskudną pogodę. Trzymajcie kciuki, żebym w tym roku wróciła z urlopu mniej zestresowana niż w poprzednim :P Do przeczytania!

PS. Do 22 lipca raczej nie pojawi się żaden nowy rozdział innych opowiadań.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro