Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

09: Mordy i inne grzechy

*

– Najgorszym było niepewne jutro, a właściwie weekend, który nadszedł zbyt szybko, a swą gwałtownością zburzył desperacko naginany do moich potrzeb świat...

Kobieta zamilkła, szklanym spojrzeniem tkwiąc w punkcie nad głową Moore'a. Raz na jakiś czas zdarzało się, iż zastygała w ten sposób, jakby utonęła w oceanie wspomnień; wtedy też zamierały jej ruchliwe kończyny. Tak stało się i tym razem. Zabandażowane przez dyżurnego lekarza dłonie spoczęły bezwładnie na kobiecym podołku.

Charlie wpatrywał się w szczupłą twarz, na której skórze nie sposób było dostrzec najmniejszej zmarszczki. Taka młoda, a zdaje się, iż przeżyła więcej złego niż niejedna stuletnia osoba.

Wiek. Porównywanie wieku eterran i ludzi było jak – nie przymierzając – czynienie tego samego z małpą i człowiekiem. Daemona, według kartoteki, miała dwadzieścia siedem lat. Urodziła się pierwszego dnia marca 1990 roku. Aż siedem lat dzieliło ją od córki śledczego, ale według wszelkich znanych biologicznych norm znajdowały się mniej więcej na tym samym etapie rozwoju. Młodość eterran trwała do połowy stulecia; dopiero po pięćdziesiątce mogli pełnoprawnie mówić o sobie jak o osobach dojrzałych – wtedy też rozpoczynały się procesy degeneracyjne podobne do tych uruchamianych u człowieka po dwudziestym piątym roku życia. Elfy żyły dwukrotnie dłużej, a długowieczność darował im eter i przystosowanie organizmu do czerpania zeń oraz wykorzystywania w procesach fizjologicznych.

Sathana – opanowana, ale przede wszystkim rozluźniona – w żadnym razie nie kojarzyła się Moore'owi z morderczynią. Najwyżej z niegroźną wariatką.

Ktoś kaszlnął. Daemona zmarszczyła brwi, przytomniejąc. Utkwiła spojrzenie w Charliem.

– Przed weekendem nie działo się nic godnego uwagi? – dopytał Moore.

– Nie. Pracowaliśmy. Scorpius się nie odzywał obrażony za wspomnienia, które zobaczyłam. Theodor też nie miał dla mnie czasu, widziałam się z nim w czasie pracy w lochach. Coś wisiało w powietrzu, szykowali się na coś.

– Co to było?

– Atak w górach, w celu złapania kolejnych członków ruchu oporu.

Więźniarka wzruszyła ramionami, umniejszając wagę swoich słów.

***

Sobota nadeszła niespodziewanie. Zajęta pracą przy eliksirach trwoniłam czas. Mam wrażenie, że czas przyspiesza, kiedy robimy coś ciekawego, zwalnia zaś, gdy stoimy w kolejce bądź czekamy na dzień następny. Gdy zaczyna nam na nim zależeć, on ucieka jak fałszywy adorator; najpierw kusi możliwościami i swoim ogromem, a gdy już przywykniemy, pokazuje swoje drugie oblicze. Im jesteśmy starsi, tym szybciej on gna. I gna. I gna... aż w końcu... Mój czas jest niedościgniony. Ledwo się poznaliśmy, a już musimy się żegnać. Czas to dwulicowy drań. Wróg i przyjaciel.

Z C'Thanem współpraca się układała. Prawie powróciłam do starych czasów. Beztroskich i szalonych. Już w połowie drugiego dnia zostaliśmy sam na sam z Calibrinem, ponieważ dwójka ślepców skupiła się na czymś zgoła odmiennym. On raczej nie zwracał na nas za dużo uwagi; gdy naprzykrzaliśmy się głośnymi rozmowami, przenosił się do pomieszczenia obok. Pod wieczór zabrakło mu cierpliwości i zwrócił nam uwagę. Tylko do naszego gadulstwa miał jakieś zastrzeżenia. To dobry ślepiec; chyba jedyny, który nie uległ szaleństwu i podążaniu za drogą żądzy krwi.

Pierwszy dzień weekendu zapowiadał się szaro.

Obudziła mnie krzątanina. Scorpius łaził po mieszkaniu, zbierając swoje rzeczy: kostur, płaszcz – idealny pod ołowiane, mokre niebo – oraz eliksiry ukryte w barku: wzmacniające, trzeźwiące, ogłuszające, rozbłyskowe. W pochewce na kostce schował sztylet.

Myślicie: to takie prymitywne tłuc się bronią białą, gdy można wszystko załatwić kulką w łeb. Nie. To wasze sposoby są prymitywne, barbarzyńskie i odpowiednie dla tchórzy. Co one pokazują? Siłę? Nic z tych rzeczy. Wasze spluwy to kasa. Bitwa za pomocą magii, mieczy, rapierów, sztyletów... to jest pokaz umiejętności. Oczywiście możecie się ze mną nie zgadzać. To tylko moje zdanie. Wspomnę jednak, że w naszych wojnach ginęło mniej jednostek, bo nie każdy władca chciał trupów. Nie możecie za to się nie zgodzić ze stwierdzeniem, że jeniec przydatniejszy jest od truchła.

Zjedliśmy razem śniadanie – jajecznicę ze świeżym pieczywem. Nie odezwał się słowem, jak miało to miejsce od pamiętnej lekcji wznoszenia barier. Moja ingerencja w jego umysł najwyraźniej uraziła go dość dotkliwie. Inna sprawa, że Scorpius jest wyjątkowo... pamiętliwy. Braku zainteresowania z jego strony nie odbierałam jako karę. Ogólnie kiepski był z niego partner do konwersacji.

Po śniadaniu poinformował monotonnym, spiętym głosem, iż nie będę potrzebna tego dnia w lochach. Zawiodła mnie ta wiadomość. Mieliśmy z C'Thanem nieskończoną ilość spraw do omówienia.

Denerwował się. Wyczytałam to w każdym niespokojnym i zbyt gwałtownym ruchu. Parokrotnie upewniał się, czy zebrał wszystkie potrzebne eliksiry. Macał po nogawce w poszukiwaniu chłodnego kształtu. Siedział i przez długi czas wpatrywał się w skłębione chmury za oknem, później przeniósł uwagę na zegar. Wgapiał się we wskazówki, jakby próbował zmusić je do szybszego ruchu. Ja za to obserwowałam Scorpiusa i wcale nie miałam dość. Zauważyłam nawet pierwszą kroplę potu na alabastrowej skroni. Napęczniała, a gdy grawitacja się o nią upomniała, spłynęła, zakrzywiając ścieżkę na kości policzkowej, zaiskrzyła na skórze szyi podskakującej przyspieszonym tempem wraz z tętnicą i wsiąknęła w czarny materiał bluzy.

Dziewiąta – wskazówki: mała, średnia i długa na sekundę zamarły w jednej linii.

Właśnie na to czekał. Poderwał się z fotela, zagarnął płaszcz i opuścił salon, zabezpieczając za sobą drzwi na korytarz po wcześniejszym, tradycyjnym walnięciu nimi o framugę.

***

Wrócił po osiemnastej, za nim zaś wpadło zimne powietrze z korytarza i wilgoć z pola.

Zerknęłam znad książki o faunie terenów znad morza Daktylia Teon. Z pewnością nie odwiedzał cioci na herbatce. Zrzucił kaptur, który z plaśnięciem smagnął o plecy. Na twarzy czerwieniały drobne zadrapania w towarzystwie jednego większego otoczonego brunatną, zaschniętą krwią, do szyi lgnęły wilgotne, platynowe pasma. Ściągnął przemoknięty płaszcz. Materiał, łopocząc, upadł na podłogę, rozchlapując uparcie powiększającą się kałużę.

– Wyciągnij z barku tabletki przeciwbólowe, nici, igły oraz maść na rany – wydał polecenie, nim zniknął w sypialni. – I przyjdź do łazienki! – wrzasnął na wypadek, gdybym na to nie wpadła.

Westchnęłam i powlekłam się do schowka na alkohole i, jak się okazało, także na medykamenty. Otwarłam drzwiczki, rozpoczynając oględziny zawartości szafki. Dolną półkę zajmowały pełne oraz półpełne butelki i szkło, górną, o wiele niższą, zaopatrywały zaś kolorowe fiolki, każda z wyrytym napisem sugerującym właściwe zastosowanie. Wybrałam dwie z nich, po czym ze szkatułki wyciągnęłam zestaw do szycia – zakrzywioną chirurgiczną igłę oraz nici z dodatkiem srebra.

„Żeby tylko nie spłonął..." – pomyślałam, podziwiając lśniącą szpulę.

– Sathana! – Z łazienki dobiegło wściekłe, zniecierpliwione wołanie Draagonysa.

Odpuściłam sobie odkrzykiwanie. Ruszyłam z odsieczą do poranionego Scorpiusa.

Siedział na brzegu wanny odziany tylko w ręcznik zakrywający biodra i część ud. Zatrzymałam się zszokowana ilością ranek pokrywających bladą, umięśnioną klatkę piersiową. Niektóre wciąż krwawiły, tworząc szkarłatną mozaikę.

– Wątpię, żeby twoje spojrzenie miało właściwości lecznicze, więc z łaski swojej zabierz się za ręczne opatrywanie ran – wycedził, mrużąc niebezpiecznie powieki.

– Skąd pewność, że potrafię? – zapytałam, siadając obok i rozkładając pomoce medyczne. Z wprawą godną pielęgniarki przetarłam wacikami nasączonymi środkiem przeciwbólowym każdą z ran, począwszy od największych. Skóra Scorpiusa była rozgrzana i miejscami zaróżowiona błyskawiczną kąpielą.

– Wojna was raczej nie ominęła, skoro czynnie bierzecie w niej udział – zauważył z przekąsem, obserwując każdy ruch moich palców i nadgarstka.

Przetarłam plecy, a także parę rozcięć na udach. W międzyczasie on wyłuskał z fiolki dwie tabletki ibuprofenu wzbogaconego o ziele szkarłatnika i łyknął je bez przepijania.

Oceniłam początki swojej pracy. Nawet nieźle. Pacjent się nie krzywił i nie próbował mnie karać tudzież zabić, zakładam więc, iż spisałam się wystarczająco dobrze w jego odczuciu.

Przyglądnęłam się uważniej większym ranom. Parę z nich zbadałam dotykiem. Oceniłam, które nadają się do szycia, a które obejdą się bez pomocy w postaci nici.

Cztery rozcięcia.

Nawlekłam igłę, aby zająć się pierwszym.

– Skoro tutaj jesteś, mogę założyć, iż wasza ślepcza misja zakończyła się powodzeniem. – Igła przeszyła brzeg rany. Scorpius nie drgnął. Stare blizny mówiły, iż łatano go nie raz. Myślę też, że niektóre miejsca na jego ciele straciły czucie.

– Wolałabyś, żeby się nie powiodła, a ja wrócił w czarnym worku?

Przygryzłam wargi. Nie zgadzałam się z tym stwierdzeniem, gdyż w razie śmierci Scorpiusa mogłabym trafić gorzej. Zwłaszcza jeśli z misji nie wróciliby wszyscy. Pystollius też z nim był. Wysnułam ten wniosek, łącząc fakty w całość. O Orionie nic nie słyszałam.

Złączyłam brzegi rany i zawiązałam szew. Nie za mocno, nie za słabo, tak żeby się nie rozeszło, a naskórek dostawał odpowiednią ilość odżywczego osocza. Chwilę pozostawiłam go bez odpowiedzi.

– Nie życzę ci śmierci – odparłam zgodnie z prawdą, zakładając kolejny szew.

– Czyżby?

– Nie jestem z tych osób, które twierdzą, że wszystko można załatwić siłą, a wrogów trzeba usuwać... – stwierdziłam, łudząc się, iż dba o moją opinię w jakimkolwiek stopniu.

Pierwszą ranę miałam z głowy. Pozostały trzy.

– Nie chciałabyś zobaczyć mojego rozkładającego się ciała, wiedząc, co robiłem?

– Znam tylko pogłoski, a śmierć Rodiana uznać możemy za akt łaski.

Klatka piersiowa zadrżała, kiedy mężczyzna się zaśmiał. Odsunęłam igłę od skóry, nie chcąc dać mu powodu do wyżywania się na mnie.

– Jesteś ciekawa, czy zabiłem tych wszystkich zdrajców krwi, których mi przypisują? – zapytał.

Podniosłam głowę, szukając w jego twarzy czegoś, co powiedziałoby, że ze mnie szydzi i nie pyta poważnie. Nic takiego nie znalazłam. Scorpius, jak to Scorpius, kiedy się nie wściekał, zawsze utrzymywał na ustach pełen wyższości uśmiech. Draagonys najnormalniej w świecie chciał pogawędzić. Miła i niespodziewana odmiana.

Łapanie przeciwników Arediusza najwyraźniej poprawiało Scorpiusowi humor.

– Może trochę – zaryzykowałam odpowiedź, kończąc drugą ranę. Zaryzykowałam też poznanie brzydkiej prawdy o moim rówieśniku.

– Zabiłem jedenastu – przyznał.

Mniej niż donosiły pogłoski. Wciąż jednak za dużo. Za dużo o jedenaście dusz.

Chwalił się? Z tonu głosu ciężko wywnioskować. Czy był dumny? Zachował obojętny wyraz twarzy. Raczej „zabiłem jedenastu" było tylko informacją. Żadnych podtekstów. Po tym, co kiedyś powiedział Zahariash o pierwszych mordach, wnioskuję, że z czegoś takiego Scorpius nie powinien odczuwać dumy.

Skupiłam się na kolejnych szwach, tym razem pod lewą łopatką. Wystarczyły dwa.

Ostatnia rana znajdowała się na twarzy. Delikatnie wbiłam się w policzek Draagonysa. Że też nie bał się, iż niewolnica może mu wydźgać oczy. Podziwiam go za nieuzasadnione zaufanie do moich rąk tamtego dnia.

– Nic nie powiesz? – zapytał, gdy sięgnęłam po gęsty, mazisty eliksir przyspieszający gojenie.

Czekał na moją reakcję. Moją reakcję. Uważnie przyglądał się każdemu z moich ruchów. W moim obliczu szukał też odpowiedzi.

– Co mam powiedzieć? – odparłam wreszcie, na chwilę przerywając pokrywanie zaczerwienionych ran zielonym, leczniczym glutem. – Bynajmniej nie pochwalam twoich czynów. Moją reprymendę zapewne byś wyśmiał. Czego oczekujesz w takim razie?

– Chcę zobaczyć twoje emocje w stosunku do mnie. – Wzruszył ramionami. – Czysta ciekawość... – mruknął, gdy naniosłam miksturę w miejsce tuż pod jego lewym okiem, przykrywając niewielką rankę. Zakręciłam słoiczek. – Myślałem, że dasz mi godzinny wykład na temat niegodziwości moich czynów. – Uśmiechnął się do swoich myśli, po czym zaskrzeczał, starając się jak najlepiej oddać wysokość kobiecego głosu: – Draagonys! Jesteś potworem! Jesteś tylko paskudnym mordercą. Brzydzę się tobą!

– Ja tak nie piszczę... – burknęłam.

– Ale temu, że jestem potworem i mordercą już nie zaprzeczasz. Takie jest twoje zdanie?

– Zabiłeś niewinne osoby. Tak. Z definicji jesteś mordercą.

– Niewinne? – prychnął. – Dobra. Wypad, Sathana. Muszę się ogarnąć.

Pozbierałam przybory oraz eliksiry. Nie wydawał się urażony moimi słowami. Widziałam, jak z zadowoleniem uśmiecha się pod nosem, oglądając moje dzieło w lustrze. Ja też przez ułamek sekundy patrzyłam. Musiałam mieć pewność, iż wszystkiego dopilnowałam, bo inaczej mogłaby mnie spotkać kara. Szwy pewnie siedziały w skórze, łącząc ją równo. Blizny powinny być niewielkie. Zresztą... jego blizny nie szpeciły, a przynajmniej żadna z tych, które kiedykolwiek otrzymał. Wszystko wydawało się w porządku. Kiwnęłam sama do siebie, zanim opuściłam łazienkę.

Przebywanie sam na sam z półnagim Scorpiusem dziwnie na mnie działało. Dotykanie go, wiedząc, iż pod ręcznikiem zapewne nie ma bielizny, było niezwykle intymne. Czy podczas całej tej szopki się zarumieniłam? To możliwe. Dlaczego ten konkretny mężczyzna wywoływał we mnie większe zażenowanie niż wszyscy faceci, których kiedykolwiek składałam do kupy razem wzięci? Wielokrotnie widziałam nagie ciała, a jakoś dyskomfort nie przeszkadzał w pracy. Tym razem coś się zmieniło.

„To wróg" – podpowiedział rozum. Zgodziłam się. To wróg, a ja pomyliłam niepokój z zażenowaniem.

Podeszłam do barku. Otworzyłam drzwiczki. Ostrożnie odłożyłam medykamenty wraz z nicią i igłami na miejsce. Kątem oka dostrzegłam ruch. Zamrugałam, aby natychmiast rzucić spojrzenie na widok za szybami.

Wolno, krok za krokiem, przeszłam dzielącą mnie od parapetu odległość. Oparłam się, wyglądając. W deszczu stała grupka osób, wokół nich zaś krążyły postacie w czerni – ślepcy. Psy ujadały tak, iż warknięcia przebijały się przez zamknięte okna. W szkarłatnym płaszczu przechadzała się kobieta – niska, o wydatnym brzuchu. Elena Strae. Z jej różdżki strzelały iskry, od których odskakiwali jeńcy zbici w kupkę. Nie potrafiłam ocenić, kogo schwytano; krople rozbijały się tuż przed moim nosem, zniekształcając obraz. Zacisnęłam pięści, gdyż kimkolwiek nie byli, najprawdopodobniej z nami współpracowali. Orędownicy upadali.

Za mną rozległo się skrzypnięcie drzwi. Nie przejęłam się zbytnio, stwierdzając, że to Scorpius zakończył toaletę. Dalej wytężałam wzrok, chcąc którąś z tych wrzeszczących ze strachu twarzy rozpoznać.

Deszcz lał siarczyście, czarne chmury gęstniały. Błyskawice elektryzowały powietrze, przecinając ołów pióropuszem białej energii. Grzmot i błysk, a pod grafitowym niebem przedstawienie w reżyserii obłąkanej ciotki Draagonysa. Lampy przygasły, żeby ponownie rozbłysnąć pełnią mocy. Nie zdziwiłabym się, gdyby prąd wysiadł w tak klimatyczny wieczór jak ten.

Podskoczyłam, gdy ciepłe dłonie znalazły dla siebie miejsce na moich biodrach. Poczułam kontrastujący chłód palców rozmasowujących skórę. Zaskakujące, iż jedna część ciała potrafi być i ciepła, i zimna. I przyjemna, i drażniąca.

– Nie powinnaś tego oglądać – wyszeptał Pystollius, przyciskając usta do mojego policzka.

Zimno-ciepły, jakby właśnie wrócił z pola. Może jeszcze przed chwilą oglądał sztukę z pierwszego rzędu, ale jak to koty mają w naturze, znudził się zabawą z bezbronną ofiarą?

Rzuciłam ostatnie spojrzenie na Elenę karcącą przemokniętego więźnia zaklęciem Epod'avi. Ciało wykręcało się i drżało w konwulsjach. Ból jest brzydki i groteskowy – wykrzywia twarze i członki.

– Masz rację... – wydobyłam głos z zaschniętego gardła.

Obróciłam się, oparłam pośladki o drewno tworzące parapet. Theodor z czułością odgarnął skręcony kosmyk ze środka czoła.

– Jak ci minął dzień? Odpoczęłaś od trudów pracy przy miksturach?

– Wolałabym pracę przy miksturach niż godziny, które spędziłam na czytaniu po raz nasty tej samej książki – wyżaliłam się.

Pystollius zaśmiał się gardłowo. W policzkach pojawiły się dołeczki. Był szczerze rozbawiony, a ja mogłam przyjrzeć się uważniej jego ranom. Jedna płytka niewymagająca nici nad brwią, małe otarcie na nosie, poza tym czysto. Scorpius oberwał mocniej.

Na rękach zauważyłam kolejne powierzchowne zadrapania. Resztę przykrywały czarny T-shirt i jeansy.

– Przenieś się do mnie, a zyskasz dostęp do biblioteczki z setkami książek... – kusił, pocierając kciukiem o moje usta. Z pewnością tego dnia nęciło go coś więcej; być może nawet swędziało.

Łapanie opozycji najwyraźniej Pystolliusa podniecało.

– Ekhem – chrząknął znacząco Scorpius, wchodząc do pokoju.

Wyglądał dużo lepiej w porównaniu do stanu, kiedy zostawiłam go samego w łazience. Na sobie miał schodzone spodnie dresowe i podkoszulek; tradycyjnie z logo zespołu muzycznego. Zgolił też dwudniowy zarost. Przyglądał się nam z naganą wypisaną w ściągniętych brwiach.

„Nie rumień się, Daemono! Nie rumień!". Naczynia krwionośne nie posłuchały wewnętrznego nakazu.

Są rzeczy, nad którymi nie panujemy. Tego wieczoru miałam się przekonać, iż rumieniec wstydu to dopiero wierzchołek góry lodowej, a spożywanie alkoholu tylko pogarsza sprawę.

– Pystollius – sapnął Scorpius, lustrując mnie chłodniejszym niż zwykle spojrzeniem. – Mógłbyś zrobić mi drinka, zamiast obłapiać Sathanę?

Brunet wzruszył ramionami, w odróżnieniu ode mnie nie zauważając zmiany nastroju Draagonysa; najwidoczniej blondwłosy arystokrata mroził słowem otoczenie na co dzień.

Odbiłam się od parapetu i ruszyłam w stronę sypialni.

– Daemono? – zatrzymał mnie Pystollius. – A ty dokąd idziesz? Siadaj na sofie.

Po raz kolejny wbrew sobie zostałam wciągnięta w ślepczą popijawę.

„Niech by to szlag".

***

Pół godziny od pierwszych drinków postawionych na stoliku na imprezę zawitał Zahariash z Penelopą uwieszoną na ramieniu. Stan obojga wyraźnie wskazywał na to, iż zaczęli libację dużo wcześniej. Steios w odróżnieniu od Scorpiusa i Theodora nie posiadał żadnych śladów wskazujących na udział w akcji.

Jak się trafnie domyśliłam, jako jedyny z trójki młodych ślepców, Steios pozostał w zamku; co więcej, domagał się szczegółowego sprawozdania, więc miałam jedyną w swoim rodzaju okazję, aby usłyszeć o całej akcji u źródła w postaci Pystolliusa.

Theodor opowiadał z entuzjazmem godnym psychopaty, leżąc z głową na moich udach jak Rodian w dniu, gdy nas schwytali. Cóż za ironia.

Całą strategię opracowywali od paru dni, a o położeniu grupki opozycjonistów wiedzieli od tygodni. Złapali Krzykaczy Równości, najświeższy odłam Orędowników Równości; najświeższy – z powodu braku doświadczenia, jeśli chodzi o poczynania na polu bitwy oraz wieku; Krzykaczy tworzyli nastolatkowie w wieku od jedenastu do dziewiętnastu lat, chociaż słyszałam i o młodszych jednostkach. Poczułam żal, uświadamiając sobie, iż te dzieciaki były męczone przez Strae, podczas gdy ja gładziłam krucze włosy ślepca. Cóż za ironia! C'Than powołał ich w celu rozszerzenia wpływów siatki szpiegowskiej – nastolatkowie nie wzbudzali podejrzeń; drobni mogli dotrzeć do większości miejsc, zakraść się, będąc niezauważonymi. Nie ukrywajmy – wojna wysypała na ulice tysiące sierot, a każda z nich za kromkę chleba mogła dać komuś dupy lub węszyć dla sympatyków Vromian. Wybór był prosty. Byli produktem nowych zasad wprowadzonych przez Eltheriosa; wcześniej nie odważyłby się szafować życiem dzieci.

Z tego, co mówił Theodor, wynikało, iż po naszym złapaniu młodsi stracili czujność. Wiele rozkazów wychodziło od nas, a kontakt z nami nagle się urwał w niewyjaśnionych okolicznościach. Odwiedzali miejsca, gdzie domek mógł się pojawić, a tam przewidujący Arediusz rozstawił sidła w postaci paru Mashiva oraz – potrafiących zmieniać się zgodnie ze swoją wolą w zwykłe zwierzęta – Zuorgów. Jak po nitce do kłębka udało się ślepcom dojść do tego, gdzie krzykacze się ukrywają.

Wyruszyli w piątkę – Pystollius, Draagonys, Calibrin, Tepin-niedźwiedziołak oraz chłopak nazwiskiem Gravs. Każdy miał inne zadanie. Zmiennokształtny znał położenie kryjówki, Nilius zawsze zajmował się medyczną stroną akcji, Theodor, Scorpius i Leksander doskonale władali magią ofensywno-defensywną. Piątka ślepców wystarczyła, aby pojmać dwudziestu dwóch nastolatków. Pomyślcie, jak to świadczy o zdolnościach taktycznych, logistycznych oraz bojowych zwolenników Arediusza Goethego!

Mężczyźni wpadli do jaskini i rozpoczęła się na pozór przegrana walka, gdyż każdy, słysząc o piątce ludzi przeciw ponad dwudziestu, postawi na tych liczniejszych. Krzykacze zostali pojmani żywcem, chociaż nie wszyscy w jednym kawałku i pełnej przytomności.

Kiedy Pystollius skończył swoją opowieść, ja wzięłam ostatni łyk drinka, próbując załagodzić nerwy. Moje ręce trzęsły się, przeplatając między paliczkami czarne, grube i sztywne włosy, które tym razem Theodor zostawił niezwiązane w warkocz.

Później rozmowy zeszły na przyjemniejsze tematy, a ja jako bierny uczestnik spotkania towarzyskiego zajęłam się czwartą szklanką porzeczkowego trunku.

Przerzucali się dowcipami, anegdotami i zboczonymi sugestiami. Obserwowałam każde z nich, analizując osobowości na podstawie ich zachowań.

Penelopa wesoło szczebiotała, kiwając się na udach Zahariasha. Często się uśmiechała, odsłaniając idealnie równe białe zęby. Emanowała pewnością siebie, jaśniejąc niczym diament wśród mniej i bardziej pospolitych kamieni. Odruchowo, co najmniej raz na akapit monologu, zaciskała wargi, które zaczerwienione powracały do układania się w kolejny łańcuch słów. Wtrącała się w każdy temat, zawsze miała coś do powiedzenia. Śmiała się z najżałośniejszych żartów, aby nie zrobić nikomu przykrości. Podobną uwagą otaczała obu swoich kochanków, żadnemu nie dając powodu do zazdrości o drugiego. W stosunku do mnie wydawała się w porządku, a przynajmniej nie włożyła mi w rękę żadnego argumentu, sugerującego, że jej przeszkadzam.

Zahariash – śmieszek – zarzucał nas największą ilością zboczonych kawałów. Przy kilku nawet się zaśmiałam; inne zaś wywoływały we mnie obrzydzenie bądź zadziwienie. Tamtego wieczora od początku był nagrzany, a kolejne kieliszki bez umiaru przepijane drinkami bynajmniej jego stanu nie poprawiały. Pozwalał sobie na wiele. Może i zbyt wiele. Podobnie jak Penelopa, on także pokazywał zainteresowanie obojgiem partnerów do łóżka, lecz w mniej subtelny sposób. W pewnym momencie wymienił ze Scorpiusem długi pocałunek, aby następnie powtórzyć pieszczotę z partnerką. W tamtym momencie poczułam się trochę nieswojo. Jestem tolerancyjna, ale pierwszy raz widziałam całujących się mężczyzn. Steios to typ osoby porywczej, entuzjastycznej i bezpruderyjnej.

Theodor lubił błyszczeć inteligencją, a także ciekawostkami, co upodabniało go do mnie sprzed początku niewolnictwa. Lubił też pić drinka na dwa razy – raz jedna połowa, raz druga, a później kolejny drink. W ten sposób zdążył wypić sześć, gdy ja powoli sączyłam czwartego. Świętował sukces, pragnąc się urżnąć. Błądził ręką po moich plecach, czasem pocierając kręgosłup. Znaczył swoje terytorium, zawczasu uprzedzając wszystkich, że będę jego. Ta poufałość nie uszła uwadze parze jasnych oczu.

Scorpius okazał się małomówny, odwrotnie od poprzedniego razu. W skupieniu słuchał przekomarzania przyjaciół, wtrącając swoje zdanie w ważniejszych kwestiach. Wyskoki Steiosa zbywał przewracaniem oczu i odpowiadał na zaczepki w specyficzny dla siebie sposób, zachowując bierną aktywność. Upijał się powoli, lustrując spojrzeniem każde z nas; przeszywając lodowatymi stalowymi tęczówkami. Zastanawiałam się, czy miał w sobie wystarczająco siły i posiadał dość umiejętności, aby rzucić zaklęcie Mathiy S'kettai bez użycia słów lub kostura. Czy dorównywał chociaż w połowie Arediuszowi, o którym krążyły legendy? Goethemu ponoć wystarczyło jedno spojrzenie. Jeśli potrafił czytać w naszych myślach, robił to na tyle subtelnie, aby nie zwracać naszej uwagi. Szczególnie upodobał sobie wracanie uwagą do mnie i Theodora. Ja jednak uciekałam wzrokiem, uczulona po naszej lekcji sprzed paru dni.

Po osuszeniu czwartej szklanki uznałam, iż mój pęcherz wytrzymał wystarczająco długo bez opróżniania. Przeprosiłam Pystolliusa, który mocno wstawiony klepnął mnie na odchodne w tyłek. Zaskoczona niecharakterystycznym dla Theodora zachowaniem podskoczyłam i rzuciłam mu zdziwione spojrzenie. Alkohol mieszał mu w głowie, przeistaczając z dżentelmena w podrzędnego wieśniaka.

Opuściłam zasnuty dymem z cygar salon. Prawie nie czułam tego duszącego zapachu – nos szybko się przyzwyczaił, a oczy i tak piekły od rozpuszczonej w drinkach trucizny.

Krótki spacer, poprzedzony zmianą pozycji z siedzącej na stojącą, przyspieszył pracę serca, dostarczając alkohol do komórek mózgowych. Dogłębniej doznałam jego działania. Na chwilę przystanęłam, żeby oprzeć się o framugę drzwi od łazienki. Na szczęście tym razem nie zbierało mnie na wymioty. Dźwięki dobiegające zza uszu przykrył gruby koc otumanienia, oczy zaś zaszkliły się i poczerwieniały, rozmywając obraz alkoholowymi łzami.

Zamknęłam drzwi za sobą, żeby w spokoju załatwić potrzebę.

Po zaspokojeniu fizjologicznego przymusu podeszłam do umywalki, myjąc dłonie ciepłą wodą z mydłem, po czym mocząc twarz zimniejszą. Widziałam w lustrze swoje oczy; nie przypominały siebie, były niewyraźne, jakby zabrakło w nich duszy. Ślepia osoby odurzonej. Musiałam otrzeźwieć, w innym przypadku mogłabym zniszczyć plan zakładający trzymanie Pystolliusa przez jakiś czas na dystans. Może nawet zaszyć się na chwilę w łazience? „Może nikt nie będzie mnie szukał...".

Usłyszałam, że ktoś trzaska pierwszymi drzwiami.

Nici z bezpiecznego przeczekania w ukryciu. Zebrałam kolejną porcję lodowatej wody. Chłód koił rozgrzane policzki. Przemyłam także powieki, pozwalając, aby wilgoć pod nie weszła. Pieczenie złagodniało.

Trzaskający ktoś nacisnął na klamkę, a ta go nie wpuściła do środka.

– Już wychodzę! – krzyknęłam.

Nim wytarłam ręce, przeszkadzacz użył magii. Zamek sam się przekręcił, odblokowując drzwi. Zawiasy jęknęły.

Stanęłam twarzą w twarz ze zdenerwowanym Scorpiusem. Zamknął za sobą drzwi, zabezpieczając zaklęciem. Odruchowo odsunęłam się, natrafiając dolną częścią pleców na kamienną umywalkę.

Coś się stało. W pamięci szukałam zapalnika od momentu, gdy wrócił po misji, aż do mojego chwilowego opuszczenia imprezy. O ile film się mi nie urwał – nie zrobiłam nic złego.

Zacisnęłam dłonie na ceramice.

Śmiało podszedł. Złość objawiała się nie tylko na obliczu mężczyzny, ale także w ruchu tudzież wyglądzie jego dłoni. Dojrzałam pulsacje energii, parę rozbłysków, burzę otaczającą opuszki palców. Wgapiałam się w tę emanację siły, a moje serce reagowało, tłukąc się w klatce.

– Nie podoba mi się, jak wykorzystujesz mojego kumpla – wycedził, zatrzymując się niecały metr ode mnie i zmuszając tym samym, żebym zadarła głowę. – Co? – burknął, widząc, jak blednę. Wreszcie pozbyłam się niechcianych, ciemnych rumieńców. – Dziwi cię, że dostrzegam twoje manipulacje?

Przełknęłam ślinę. W takich sytuacjach najlepiej rżnąć głupa i wyprzeć się wszystkiego. Tak też zrobiłam.

– Nie wiem, o czym mówisz... – wyszeptałam.

„Nie patrz w jego oczy... Nie patrz...".

– Dobrze wiesz. Nie baw się nim. Jest najbardziej z nas naiwny i dlatego tak łatwo go omotałaś.

Okazało się, iż nie byłam jedyną osobą zdolną dostrzec mankament na nieskazitelnej postawie Theodora. Odnaleźć dziurę w jego pancerzu. Po raz kolejny wykazałam się głupotą. Powinnam lepiej ukrywać swoje zamiary. Knucie pod okiem tak uzdolnionego obserwatora jak Scorpius z mojej strony było idiotyczną brawurą.

Taktyka z rżnięciem głupa nie wypaliła. Nadszedł czas na kolejny plan, którego nie miałam. Pozostała mi improwizacja. Nie raz ratowała moją skórę, liczyłam na to, iż tym razem się mi upiecze.

– Jest szczęśliwy.

– Tak? – prychnął.

– Nie robię nic złego...

Chciałam oszukać samą siebie. Wodzenie za nos ślepca, mającego na swoim koncie ofiary, wcale nie pozostawało usprawiedliwione. On też miał uczucia, może podobne do moich. Czy w ten sposób stawałam się tak zła, jak Orion? On też mnie wykorzystywał; mogłabym rzec, iż zrobił mi większą krzywdę.

– Doprawdy?! – zakpił Scorpius. – Grasz na jego uczuciach! Wykorzystujesz do własnych celów!

– Śmieszne... – Ośmielona alkoholem przewróciłam oczami.

To wciąż była niepisana umowa – ja mu ciało, on mi wygodę. Wreszcie przypomniałam sobie sens całego przedsięwzięcia, a Draagonys mógł sobie w dupę schować wzbudzanie we mnie poczucia winy. Tę samą umowę zawarłam z jego ojcem. Teraz tylko chciałam zmienić swojego usługobiorcę na bardziej odpowiadającego moim potrzebom. Dlaczego tylko oni mieli mieć wpływ na moje życie?

– Wydaje ci się, że taka dobra z ciebie manipulantka? Myślisz, że jesteś w stanie powstrzymać uczucia? – Uśmiechnął się z wyższością. – Porozmawiajmy szczerze. Ja nie wierzę w twoje gierki, a ty o tym wiesz. Nie boisz się, że go pokochasz? Nie umiesz okiełznać uczuć. A wiesz, skąd to wiem? Bo zaglądałem w twój umysł. Tęsknisz za normalnym życiem. Szukasz kogoś, kto zastąpi Aundrina, przy kim dostaniesz iluzję bezpieczeństwa. W momencie, gdy poczujesz to upragnione bezpieczeństwo, przepadniesz.

Udowodnił, że nie nadaremno nas wszystkich obserwuje. Znów uderzał w czułe punkty. Przejrzał mnie na wylot i być może dostrzegł więcej, niż ja sama mogłam. Na co mi doskonały plan i naiwny Pystollius, jeśli równie dobrze przy odrobinie nieostrożności istniała szansa, że pokłuję się o kolce tej na pozór idealnej róży?

„Już ja ci pokażę, że nie jest tak, jak myślisz" – pomyślałam, biorąc wdech, żeby odpowiedzieć.

Zasiał we mnie ziarno buntownika. Utrzeć mu nos, pokazać, że nie ma racji i mnie nie zna – umysł wyznaczył nowy cel.

– W życiu nie poczuję do ślepca nawet cienia sympatii – wycedziłam, starając się utrzymać spojrzenie na drwiących oczach Draagonysa. A niech se czyta w moich myślach, jeśli usta wypowiadały zdania, w które faktycznie wierzyłam. – Nigdy nie pokocham ślepca.

– Jesteś słaba, Sathana. Słowa mnie nie przekonują. Słowa często rzucane są na wiatr.

– Mylisz się, uznając, iż nie jestem w stanie wykorzystać któregoś z was.

– Trzymają cię hamulce moralne. – Uraczył mnie pewnym smirkiem. – Odwlekasz atak, wymawiając się jakimś planem. Wydaje ci się, że nad wszystkim panujesz. Ty się po prostu boisz. Plączesz się w swoich zamiarach, nie jesteś pewna siebie. Ale jak uważasz; może i jesteś w stanie wykorzystać któregoś z nas, a może... jesteś tylko zwykłą szmatą...

Jego usta otwierały się, żeby wypluwać więcej jadu. Nie wydobył słowa, gdyż pijana ręka uraczyła go uderzeniem z liścia. Wlepił we mnie na poły zszokowane, na poły wściekłe spojrzenie. Ośmieliłam się uderzyć Kathariana, arystokratę z czystokrwistego, wiekowego rodu; ja – zwykła Vromianka i niewolnica. Odcisk mojej dłoni i pięciu palców czerwieniał, tworząc tło dla niewielkich zadrapań; parę z nich pękło, wydając na świat maleńkie kropelki krwi.

– Jak śmiesz... – warknął, rozmasowując piekące miejsce.

Zrobił krok, popychając mnie na umywalkę, która boleśnie wpiła się w górną część mojej miednicy. Odnalazł moje nadgarstki i po krótkiej szarpaninie umieścił je za moimi plecami, przytrzymując jedną ręką.

„O nie, Scorpiusie, nie zrobisz mi krzywdy".

Intuicja podpowiadała, iż powinnam zamknąć umysł i dać się ponieść emocjom, w nadziei, iż odruchowe działanie przyniesie wymierny skutek. Tak też zrobiłam. Oceniłam na chłodno sytuację: Draagonys przyparł mnie do przysłowiowego muru. Co posiadałam? Co pomogłoby mi się bronić?

„Twoja kobiecość" – cichy głosik podał rozwiązanie.

Kiedy powiedziało się A, powinno powiedzieć się B. Zostałam zmuszona do wcielenia się w rolę bezwzględnej manipulatorki. Już wcześniej to robiłam, ale z Pystolliusem moje manipulacje ubierałam w słodkie uśmiechy i dziewczęce uwodzenie. Ta strategia sprawdzała się na Draagonysie jak wykałaczki przeciw różdżkom.

Przeszłam więc do działania.

Zanim przymierzył się do zadania ciosu, ja wypchnęłam się wyżej na palcach, wpijając wargi w Scorpiusowe usta. Przygryzłam ich dolną część, napierając mocniej; smakując wypalonych cygar, wypitego alkoholu oraz pijackiego pocałunku Zahariasha.

Trudno było mi wyobrazić sobie, co moje zachowanie uruchomiło w umyśle arystokraty. Co myślał, kiedy pierwotny odruch kazał mu odpowiedzieć na mój pocałunek? Alkohol w jego tętnicach z pewnością stał po mojej stronie. Ten krążący po moim organizmie ułatwiał proces przełamania się do popełniania grzechów.

Puścił moje nadgarstki, żeby podsadzić mnie na zimną umywalkę. Zaraz natychmiast zakuł je w okowy stali swoich rąk, unieruchamiając je nad moją głową tak, że stykały się z lodem lustra. Zamknęłam oczy, wczuwając się w agresywny pocałunek. Złapał loki, odciągając głowę w tył. Zassał moją wargę po raz ostatni i, przygryzając, zsuwał się po szyi.

Jęknęłam, dziwnie pobudzona bolesną pieszczotą. Napięcie wzbierało, kumulując się w podbrzuszu.

Wyplątał palce z loków, żeby ująć pierś przygotowaną na jego dyspozycję. Plecy wygięte w łuk wypychały biust do przodu, sprawiając, iż stwardniałe sutki muskały męski tors. Każde najlżejsze muśnięcie echem odbijało się niżej.

Spieszył się. W pozbawiony finezji, brutalny sposób prowadził błyskawiczną grę wstępną. Zostawił moje ręce, zaczepił o materiał spodni i zdarł je z moich bioder razem z majtkami. Ubrania spadły na kamienną podłogę z cichym szelestem tonącym w westchnieniach i głośnych oddechach wydobywających się z naszych gardeł.

Ciepło dłoni ugniatających pośladki drażniło, domagając się czegoś więcej. Sięgnęłam do spodni Draagonysa, ściągając je w dół i uwalniając napęczniałą męskość. Definitywnie był gotowy. Ujęłam go, zaciskając palce pod żołędziem. Mężczyzna westchnął, przygryzając płatek ucha, ukrytego pod loczkami. Gorący oddech wywołał ciarki przebiegające od szyi przez kark do lędźwi.

Cholernie pragnęłam kolejnego kroku. Co do tej kwestii, mój kochanek zgadzał się ze mną. Złapał niegrzeczną dłoń majstrującą przy erekcji i po raz kolejny unieruchomił.

Podsunął moje biodra bliżej, oparł się u wejścia i wślizgnął na wilgotnych sokach. Rozparł mnie, sprawiając ból i równocześnie przyjemność. Wsunął się głębiej, przyciągnął mnie do siebie, zaczynając rytmicznie pchać. Zaplotłam nogi na męskich pośladkach, pogłębiając naszą bliskość, a także odczucia jej towarzyszące.

Zapomniałam o niewolniczej niedoli.

Zapomniałam o stygnącym truchle ukochanego.

Zapomniałam o Pystolliusie, od którego dzieliły nas dwoje drzwi oraz sypialnia.

W końcu zapomniałam też o fakcie, iż rżnę się z mordercą. Strategia działała – zamiast rżnąć głupa, rżnęłam się ze ślepcem.

Ręce przeniósł na pośladki, trzymając uciekające od pchnięć ciało. Wpiłam palce w napięte mięśnie pleców równie mocno, jak on wpijał się we mnie.

Chłód umywalki przestał przeszkadzać, kiedy gorąc buchający z dwóch ciał wyciskał strumienie potu.

Napięcie rosło, napinając mięśnie w udach. Zbliżałam się do ekstazy, drażniona przez naciskające od środka oraz ocierające od zewnątrz ciało Draagonysa. Dawno nie miałam seksu. Dawno nie miałam tak dobrego seksu; jakby wszystkie skumulowane od miesięcy uczucia szukały drogi ujścia.

Wreszcie znalazły. Wczepiłam paznokcie w wilgotną skórę na grzbiecie; drżąc, wygięłam się w łuk, odchylając się na tyle, na ile pozwoliły kurczowo ściskające mnie ramiona Scorpiusa oraz lustro odbijające każdy nasz ruch. Kurczyłam się w sobie, przenikając rozkoszą rozchodzącą się od podbrzusza do każdej najmniejszej komórki reszty ciała. Zacisnęłam szczęki, powstrzymując jęk i wtulając twarz w twarde ramię.

Doszedł zaraz po mnie, zwalniając pchnięcia i zastygając. Ciepłe nasienie wypełniło przestrzeń między nabrzmiałymi, wrażliwymi tkankami.

Pozostało mi jedno – kolejne działanie podpowiedziane przez intuicję. Powiedziałam coś, co grubą szpilą wbić powinno się w Draagonysowe ego:

– Teraz sumienie będzie zżerać i ciebie, troskliwy przyjacielu. – Słowa te wyszeptałam zimnym, pozbawionym emocji głosem, tuż przy uchu kochanka.

Zareagował natychmiast. Rzucił mi wściekłe spojrzenie i szybko wycofał się spomiędzy moich ud. Kąciki ust rozciągnęły wargi w uśmiechu. Wyszło naturalnie, gdyż faktycznie doświadczyłam chorej satysfakcji.

Scorpius Draagonys został sprowadzony do parteru przez niewolnicę o brudnej krwi. Poczerwieniał, bez słowa chowając mokrego od naszych wydzielin członka.

Szybki numerek o wielkich konsekwencjach. Prócz fizycznego przeżywałam także psychiczny orgazm. Udało mi się; pokazałam mu, że potrafię manipulować. Dowiodłam, że wystarczyło mi siły. Albo wystarczająco dużo wypiłam. Nieważne. Liczył się efekt. Zdaje się, iż słowa „ty tego nie zrobisz" są w niektórych przypadkach wystarczającą dla mnie motywacją.

Zeskoczyłam z umywalki. Nasienie spłynęło po pachwinach i wewnętrznej części uda, wyznaczając pełen wstydu i grzechu ślad. Część wydzielin starłam bezwstydnie, wrzucając zużyty papier do toalety. Włożyłam majtki i spodnie, co arystokrata obserwował z zaciętym wyrazem twarzy.

Ruszyłam do drzwi, lecz zanim sięgnęłam klamki, złapał mnie mocno za nadgarstek. Popchnął na ścianę i wycelował palcem w środek mojego nosa. Robiłam zeza, patrząc na symbol groźby, co nie powinno mieć miejsca – nie czułam strachu. Co mógł mi zrobić? Ukarać mnie? Mógł nie przyjmować oferty zawartej w tym pierwszym pocałunku. Doskonale wiedział o tym, że zawalił. Hipokryzją byłaby jakakolwiek represja za naszą łazienkową przygodę. Poskarżyć się przyjaciołom czy ojcu też mu nie wypadało.

– Chyba nie myślisz, że pójdziesz tak do Pystolliusa? – wysyczał, przesuwając opuszki przez usta do zaczerwienionej od ugryzień szyi. Łaskotanie upewniło mnie w podejrzeniu, iż Draagonys pozbywa się dowodów naszej małej zabawy. – Umyj twarz i popraw włosy. Pospiesz się.

Wyszedł, tradycyjnie trzaskając drzwiami.

Trzask.

Trzask.

Wrócił do salonu.

Miał rację. Theodorowi nie spodobałaby się wieść, iż jego najlepszy przyjaciel przerżnął mu wybrankę serca, a tym bardziej, że jego muza oddała się wspomnianemu mężczyźnie dobrowolnie. W sumie zawsze mogłam zwalić całą winę na Scorpiusa, gdyż ten, jako mój tymczasowy pan, mógł ode mnie wymagać całkowitego posłuszeństwa.

Podeszłam do zaparowanego lustra, częściowo wytartego przez podkoszulek. Przetarłam dłonią taflę. Zaczerwienione policzki i błyszczące oczy. Te drugie otrzeźwiały, a dusza ponownie w nich zagościła. Chlapnęłam zimną wodą, chłodząc skórę. Wplotłam palce w loki i niczym grzebieniem przeczesałam je.

Z lustra spoglądało moje drugie, surowsze oblicze.

„Jesteś dziwką, Daemono".

– Wcale nie... – odpowiedziałam, ze złością wykrzywiając usta. – Ja chcę tylko przetrwać – zapewniłam samą siebie, zakręcając kurek. – Ja... musiałam coś udowodnić.

„Że się stoczyłaś...".

– Uch! – zaburczałam, uderzając pięściami w ceramikę.

Obróciłam się na pięcie w stronę kaloryfera i zawieszonych na nim dość chaotycznie ręczników. Scorpius nie przykładał do perfekcjonizmu tak dużej wagi, jak Orion. Agresywnie starłam wilgoć, po czym udałam się do salonu, wiedząc o tym, że będę musiała się bardzo postarać – wyłazić ze skóry – aby Pystollius nie poznał w zaróżowionym obliczu, napuchniętych wargach i sugestywnie lśniących oczach zdrady.

Odkładałam na później konfrontację z tą, którą się stałam. Trzeźwiałam, a więc dotkliwie zaczęło mi doskwierać przeświadczenie, iż posunęłam się za daleko. Skręciłam z obranej ścieżki, biorąc tak ostry zakręt, iż teraz nie potrafiłam go pokonać bez doznania obrażeń.

„Cholera! Cholera! Cholera!" – wrzeszczałam w środku. Tym szczeniackim zachowaniem równie dobrze mogłam zniszczyć wszystko, nad czym pracowałam.

Weszłam do salonu, a cztery pary ślepi zwróciły się w moją stronę, jak gdyby na mnie czekały.

„Tylko spokojnie".

– O czym z nią rozmawiałeś? – zaciekawił się Pystollius, zwracając się do Draagonysa.

Przysiadłam obok bruneta, który natychmiast zagarnął mnie w swe ramiona. Dostrzegalnie ucieszył się na mój widok. Szczęście, że alkohol tępi zmysły; ciężko znaleźć sensowne wytłumaczenie na męski zapach potu oraz piżma na kobiecych ubraniach.

– Gdyby ta rozmowa była przeznaczona dla twoich uszu, z pewnością odbylibyśmy ją tutaj – odparł Scorpius, lejąc do szklanki wódkę. Odjął butelkę dopiero, gdy alkohol w niej osiągnął połowę zawartości.

– Nie dąsaj się. Tylko pytałem.

Zahariash i Penelopa uznali, iż przedstawienie niegodne jest pełnej uwagi, prezentując nam francuski pocałunek przyprawiony garścią pijaństwa. Chichocząca i mlaskająca para spadła z fotela centymetry od stolika, nieświadoma, jak blisko tragedii wylądowali.

Theodor zwrócił moją uwagę delikatnym ukąszeniem w ucho. Natychmiast przed oczami pojawił się obraz z łazienki. Delikatne ukąszenie Pystolliusa było jak łaskotki przy brutalnych pieszczotach zębów Draagonysa. Spojrzałam na blondyna, który duszkiem wychylił świeżego drinka, bezczelnie się na nas gapiąc. Założę się o to, że jego myśli podążały podobnym torem.

– Steios! – warknął, odwracając się do migdalącej się na podłodze pary. – Koniec imprezy.

Śniadoskóry z cmoknięciem oderwał się od ust Penelopy i, szczerząc się, pomógł jej wstać.

– Pystollius. To samo do ciebie.

– Odkąd to nie bawią cię orgie? – naigrywał się wyraźnie podchmielony Theodor, nie przerywając masażu moich ud.

Draagonys olał pytanie, odprowadzając dwójkę przyjaciół pod drzwi. Zadanie to bez wątpienia utrudniała grawitacja.

Penelopa uwiesiła się na Steiosie i z pijacką czułością oraz brakiem wyczucia pogładziła policzek blondyna.

– Idziesz z nami? – zapytała, w swoim mniemaniu kusząco wydymając usta.

– Nie dzisiaj – odpowiedział, zdejmując kobiecą dłoń z policzka. – Muszę oszczędzać szwy – skłamał.

Oszczędzać szwy... Powstrzymałam się od parsknięcia śmiechem. Szwy wcale nie przeszkadzały, kiedy podsadzał mnie na umywalkę. Nie przeszkadzały też, gdy uprawiał ze mną seks. Pomyślałam, iż zakładam doskonałe szwy, odporne na wszelkie naciągnięcia i szarpnięcia.

– Mój biedaczek... – zasmuciła się Xelogazzyo, ciągnąc Zahariasha na korytarz. – Jutro wpadnę cię wykurować... – obiecała, znikając w przejściu.

Scorpius obrzucił mnie i Theodora chłodnym spojrzeniem. Pystollius coraz śmielej sobie poczynał, ewidentnie mnie obmacując.

– Pystollius. Ty też wychodzisz. – Otworzył szerzej drzwi.

– Chodź, Daemono. – Brunet pociągnął mnie za rękę.

– Sathana zostaje – zdecydował Draagonys.

Pystollius uniósł brew, ale posłusznie powlókł się do drzwi, jakby słowo blondwłosego arystokraty było nieznoszącym sprzeciwu rozkazem. Rzucił mi ostatnie spojrzenie zbitego psa. Uśmiechnęłam się raczej blado, unosząc dłoń na pożegnanie. Wyszedł zawiedziony finałem libacji.

Trzask.

Zostałam tylko ja i poniżony Draagonys. Hardo trzymałam głowę prosto, nie dając po sobie poznać, iż finalnie dotarła do mnie waga naszych czynów, a pesymistyczna część mojej osobowości doszła do wniosku, że mimo wszystko warto wziąć pod uwagę ewentualną karę za znieważenie arystokraty.

Poszedł do sypialni, darując mi chwilę na zaczerpnięcie paru głębszych wdechów. Zaraz wrócił. W pięści ściskał fiolkę z eliksirem bezpłodności. Postawił ją na stoliku koło niedokończonego drinka o wargach odbitych na szkle.

– Pij – wydał polecenie.

Ociągając się, wyłuskałam z fiolki korek. Przecież nie chcieliśmy niańczyć pamiątki po chwili zapomnienia.

„Do dna!".

Znajoma w smaku ciecz spłynęła na język.

Draagonys trwał przy mnie, pilnując, żebym nie uroniła nawet kropelki.

– Czemu nie pozwoliłeś mi iść do Pystolliusa?

Zaciekawiona przechyliłam głowę. Strach uciekł. Gdyby miał mnie ukarać, już by to zrobił. Rosnąca pewność siebie rozwiązała mi język. Odebrał ode mnie fiolkę.

– Nawet pijany poznałby, że już przed kimś rozkładałaś nogi tego wieczora – warknął nieprzyjemnie. – Otwórz usta.

Parsknęłam, bo rozśmieszyła mnie dokładność Scorpiusa w sprawdzaniu, czy aby na pewno zażyłam ochronną miksturę. Szeroko rozdziawiłam usta, pokazując, iż wszystko, co miało zostać połknięte, już nie zalega pod językiem. Dziecko ślepca – to ostatnie, czego pragnęłabym od losu.

Machnął ręką, a butelki i czyste szkło pofrunęły do barku. Lepkie, owocowo-alkoholowe koła osiadły na dobre na szklanym blacie. Nie zawracał sobie głowy chlewem – rozlanymi napojami, brudnymi szklankami, resztkami cygar, papierosów czy przepełnioną popielniczką. On zostawiał sprzątanie dla niewolników.

Ponownie zwrócił się do mnie.

– Nikomu nie powiesz o tym, co zrobiliśmy, zrozumiałaś?

Już raz słyszałam podobną prośbę. Pokiwałam głową, nie mogąc odkleić od twarzy szczątkowego, zadowolonego uśmiechu. Im bardziej się przejmował, tym ja otrzymywałam więcej satysfakcji. Sumienie krzyczało, iż nie powinnam się oddawać Scorpiusowi, ale mściwe serce chętnie powtórzyłoby najniegodziwsze grzeczy, byleby znów dopiec wrogu.

W zależności od tego, jak na to spojrzeć – popełniłam fatalny błąd lub też nieświadomie sprowadziłam na siebie szczęście. Wszystko zależy od punktu widzenia. Ta noc była kolejnym zdarzeniem, które popchnęło akcję do przodu. Tym razem drastycznie.

Konsekwencje znalazły mnie już następnego dnia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro