05: Jak się bawi arystokracja?
*
– Rodiana Aundrina zabił Scorpius Draagonys? – Moore wyszczególnił tę informację w notatkach, po czym spojrzał na Daemonę, a następnie na mikrofon. Musiała to powiedzieć jeszcze raz.
– Tak – potwierdziła, ale nie skończyła na tym jednym słowie. Nachyliła się nad blatem i, patrząc śledczemu prosto w oczy, dodała: – i jestem mu za to cholernie wdzięczna.
Wszyscy zgromadzeni w pomieszczeniu popatrzyli po sobie, każdy szukając w jej wypowiedzi czegoś innego: zrozumienia, żartu czy może sarkazmu. Nawet w ustach osoby uważanej za niespełna rozumu słowa te robiły piorunujące wrażenie.
Moore odruchowo sięgnął do kieszeni, wyciągając wypełnioną w połowie paczkę papierosów. Wyłuskał ze środka jedną z fajek i odchylił się na krześle, jakby starając się zająć jak najdalsze od Sathany miejsce.
– Nie można zabijać ludzi – rzekł wcale nie spokojnie, sięgając po zapalniczkę.
– Gdyby nie można było, to nie dałoby się tego robić – odparła lekceważąco kobieta, unosząc prowokująco brew.
– To niemoralne – zaburczał mężczyzna. Zacisnął zapalniczkę w pięści. Pamiętał o tym, że powinien go cechować profesjonalizm, a emocjonalne podchodzenie do przesłuchania było niewybaczalnym błędem.
Rozmówczyni zacisnęła usta, lecz każdy mało spostrzegawczy obserwator przesłuchania mógł zauważyć, iż w kącikach warg czai się pełen pobłażania uśmiech. Po raz kolejny Charlie pożałował wzięcia tej sprawy. Użeranie się z tą kobietą może nie było ponad jego siły, bo przez lata miał do czynienia z bardziej upartymi jednostkami, jednak polityczna waga śledztwa dokuczała mu w inny sposób. W domu czekała nań rodzina, a on ostatnie dwa dni spędził w pracy, przez ponad dwadzieścia godzin słuchając wynurzeń wariatki. Poprzedniego wieczora wrócił przed północą do południowej dzielnicy Londynu i nikt go nie przywitał – cały dom spał.
– Zależy w jakiej sytuacji – odezwała się wreszcie pani Sathana. – Uważam, że śmierć Rodiana była aktem łaski. Zabicie osoby niewinnej, w pełni sił życiowych, uważam za niemoralne. Odebranie szansy na dobre życie. Rodian przeżywał katusze, został okaleczony, pewnie jeszcze długo bawiliby się nim, a ostatecznie na końcu i tak czekałaby nań śmierć. Przynajmniej przestał się męczyć. Nie powinniście przypisywać Scorpiusowi morderstwa.
– Skończmy ten temat. – Śledczy wolał nie komentować wypowiedzi, gdyż jeszcze zeszliby na temat aborcji i eutanazji, co w żadnym wypadku nie popchnęłoby śledztwa do przodu. Już i tak uwielbienie Daemony do snucia historii wystarczająco wydłużało przesłuchanie. Nie potrzebowali znać jej opinii i poglądów na każdy temat, bo nie tego dotyczyła sprawa. Zakręcił kółkiem zapalniczki, wzniecając płomień. Przysunął końcówkę papierosa do żaru, pociągając chciwie. Wypuścił kojący dym z płuc. – Co się działo później?
***
Sen pozwala uporządkować myśli, poukładać obrazy, słowa i uczucia w należytym szyku tak, aby nabrały sensu.
Rodian Aundrin nie żył. Został zabity za pomocą morderczego zaklęcia przez Scorpiusa Draagonysa, żebym ja nie musiała umrzeć. Nie mam bladego pojęcia, za co Elena mnie tak nienawidziła. Niespełna osiem godzin po zdarzeniu w jadalni, sali balowej czy czymkolwiek było to źle kojarzące się mi pomieszczenie, nie znalazłam argumentów prowadzących do rozwiązania tej zagwozdki. Ta kobieta ledwo mnie znała, a jedyną okazją do poznania się była ta, kiedy przez chwilę walczyłyśmy pewnej nocy. Nie chodziło o mnie – raczej o Rodiana – ja stanowiłam tylko tło przedstawienia. To on miał przeżywać najgorsze katusze. To on im podpadł.
Może i Draagonys ratował swoją skórę poprzedniej nocy. Może i zrobił to z pobudek egoistycznych. Jednakże byłam mu wdzięczna, nie za to, że ja przeżyłam, a za to, że Rodian już nie musiał żyć na tym zbrukanym nienawiścią i uprzedzeniami świecie. Chyba splamienie swojej duszy grzechem ciężkim, aby uratować inną osobę, nie jest aż tak złym uczynkiem. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Nad ranem tkwiłam w półśnie. Chłód poranka ślizgał się po nieprzykrytej ręcznikiem skórze; drżałam z zimna, ale obawiałam się poruszyć, żeby nie stracić sprzed oczu obrazka. Widziałam Rodiana sprzed pięciu lat, kiedy czasem zdarzały się idylliczne dni. Byliśmy nad rzeką. Tylko ja i on. Ostatnie akcje przyniosły sporo dobrego, a „wróg" odpuścił, w związku z czym postanowiliśmy wspólnie świętować mały krok naprzód. Letnie słońce ogrzewało mokre od kąpieli ciała, ręka mojego chłopaka zaś drażniła podbrzusze nad linią dołu od bikini. Jego oczy podobne były barwą do rzeki, która odbijała bezchmurne niebo w swej tafli.
Tylko ja i on. Obietnica wspólnego dnia, nocy i poranka. To chyba moje ostatnie dobre wspomnienie; później ciemność pochłonęła nas wszystkich, zrzucając na barki coraz więcej i więcej ofiar. Chciałabym, aby takie dni zdarzały się częściej. Wiem, że straciłam szansę na szczęście, takie jak tamtego lipcowego dnia – niemalże beztroskie.
Co działo się później?
Później usłyszałam pierwsze takty punk rockowej piosenki wydobywające się zza drzwi sypialni. Złożyłam ręce na głowie, przytykając uszy. Łapałam uciekający obrazek. Wyciągałam po niego metafizyczne ręce. Szczęście oddalało się ode mnie, aż w końcu zaginęło jak wszystkie sny, których nie pamiętamy.
Jak ja nienawidziłam Draagonysa. I jednego, i drugiego. Wszystkich pieprzonych Draagonysów.
Otworzyłam oczy w momencie, w którym Scorpius opuścił sypialnię, wpuszczając do salonu jeszcze więcej jazgotliwej muzyki. Zapuchniętymi oczami obserwowałam każdy jego ruch, a było na co popatrzeć, bo był to widok, który nijak nie pasował do moich wcześniejszych wyobrażeń o młodym arystokracie.
Na sobie miał tylko ciemnoszare dresowe spodnie. Nie ubrał ani skarpetek, ani podkoszulki. Przetarłam oczy, nie wierząc w to, co widzę. Ślepiec grał na wyimaginowanej gitarze, w rytm trzepiąc długimi, skołtunionymi snem włosami. Bicepsy napinały się przy każdym uderzeniu w przezroczyste struny, tak samo jak mięśnie na plecach, a także na brzuchu. Musiałam przyznać – czegoś takiego się nie spodziewałam. Przez chwilę poczułam się jak na koncercie – niby miałam okazję, żeby obserwować różne osoby w podobnej euforii, ale możliwość zobaczenia rzadkiego gatunku, jakim jest pozbawiony trosk ślepiec, skutecznie nie pozwalało oderwać wzroku. Jakbym oglądała nietykalną, niedostępną dla tłumu gwiazdę. Mniejsza z tym. Chłonęłam całą sylwetkę, próbując zapamiętać szczęśliwego zbrodniarza. Uzupełnić moją kolekcję wspomnień wybiegających daleko poza moje rozumowanie.
Mężczyzna trwał w swoim muzycznym świecie dłuższą chwilę, nie otwierając oczu i czerpiąc energię całym sobą. Ja za to usiadłam z wrażenia, a także dlatego, że z wyższej pozycji miałam lepszy widok. Nucił pod nosem. Nie śpiewał. Po prostu nucił i od czasu do czasu wyrzucał nieme słowa. W delikatnie zarośniętych, zaróżowionych policzkach pojawiły się dołeczki, usta odsłaniały zęby w uśmiechu, a przy przymkniętych powiekach marszczyła się skóra. Uwielbiam wspominać go tamtego dnia, mimo że wtedy nie łączyła nas nawet najcieńsza nić porozumienia. Później rzadko był taki, zazwyczaj pogrążając się w dołujących myślach. Padł na kolana, rwąc instrument w górę i odrzucając głowę do tyłu. Nagle srebrne tęczówki spotkały się z moimi. Pokaz skończył się tak, jak się zaczął – szybko i niespodziewanie.
Na obliczu Scorpiusa pojawił się rumieniec wstydu, intensyfikując zaróżowienie związane z rozgrzaniem ciała. Chrząknął znacząco, a w spowodowanym zdenerwowaniem odruchu zaczesał włosy, plątając w nie palce. Nieporadnie wyszarpał z kołtunu rękę, co pogłębiło jeszcze bardziej wyraz zażenowania kaleczący jego twarz. Zacisnęłam szczęki, ponieważ pokaz wyluzowania, wstydu i nieporadności w wykonaniu Draagonysa, którego byłam świadkiem, wyjątkowo mnie rozbawił, chociaż wcześniej – od feralnej nocy – nie było mi do śmiechu. Ta chwilowa wesołość nie przytłumiła żałoby w moim sercu, ale dzięki takim zdarzeniom jak to cierpienie wydawało się lżejsze.
– Zapomniałem, że tu jesteś... – odchrząknął ponownie, wstając z podłogi.
„Daemono, opanuj się!" – skarcił mnie głosik należący do wewnętrznego ja, kiedy zakrztusiłam się śmiechem. Wepchałam pięść w usta, charcząc agonalnie. Oczy wypełniły się łzami i zapiekły. Jego wytłumaczenie brzmiało kulawo. Jak mógł zapomnieć, że tu jestem? Musiał tym samym zapomnieć, że nie jest w swoim mieszkaniu. Myślę, że raczej go poniosło. W chwili szczęścia zapominamy o całym świecie. Ciekawiło mnie, co sprawiło, że Scorpius zapomniał tego ranka. Co takiego się stało? Dostał dobrą ślepcową fuchę? Wybierał się na randkę? Wygrał na loterii? Bogaty krewny kopnął w kalendarz?
Przeszedł do barku, a ja odprowadziłam go uważnym wzrokiem, żeby czasem nie przegapić kolejnej anomalii lub też jego potknięcia. Kiedy rzucał w moją stronę spojrzenie, ja zajmowałam się podziwianiem swoich paskudnych paznokci.
Nalał whisky do szklanki i jednym pstryknięciem palców wyczarował kostki lodu. Podszedł do okna, odsłonił zasłony, wpuszczając trochę wschodzącego słońca. Otwarł też okiennice na oścież, co zrobić mógł tylko on lub Orion. Oparty o parapet głęboko wdychał świeże, wczesnomajowe powietrze. Znów się gapiłam, podziwiając każdy nakreślony kształt jego ciała.
Męskie plecy są niesamowite. Najpiękniejsze tworzą wyraźne, mocne V. Scorpius chwalił się właśnie takimi. Wyrzeźbione ciężką pracą, tudzież ćwiczeniami; szerokie u góry, zwężały się do dołu, przy każdym najdrobniejszym zaś ruchu czy zmianie pozycji muskuły grały pod skórą swoją wypukłością i wklęsłością. Tym różnił się od ojca, który, owszem, był uformowany, ale zarazem bardziej wiotki, szczupły, przypominający zwinnego, sprytnego zwierza, zawsze gotowego do ucieczki.
– Gapisz się na mnie – rzucił mężczyzna w przestrzeń przed sobą, nawet nie odwracając głowy. Zaraz potem wziął łyk trunku.
– Przepraszam – speszyłam się, na chwilę przypominając sobie o swojej niskiej pozycji w tym pomieszczeniu.
Owinięta ręcznikiem przebiegłam na palcach do łazienki, nie zapominając o ostatnim zerknięciu. Coś ciągle przyciągało mój wzrok w stronę okna i pyszniącej się w nim męskiej sylwetki.
Zaryglowałam drzwi, żeby wziąć orzeźwiającą, krótką – lecz gorącą – poranną kąpiel, bo moje myśli zaczęły zmierzać w kierunkach, które tamtego dnia uważałam za prostą drogę do ślepych zaułków.
***
Niewolnica nie ma dużo do zrobienia, jeśli do dyspozycji ma trzydzieści metrów kwadratowych, które sprzątają się same, a na wyposażeniu znaleźć można tylko osiem książek, z których każda została przeczytana przynajmniej dwukrotnie. E-booka bez dostępu do internetu, za to z pełną biblioteczką, którego znalazłam zaraz po wyjeździe Oriona w jego sypialni, straciłam, gdy Scorpius przez przypadek na nim usiadł. Nie sądzę, żeby to był przypadek, raczej złośliwe działanie; kara za to, że rano odważyłam się z niego naśmiewać. Było mi przykro, że wredny arystokrata niszczył to, co udało mi się osiągnąć. Prezent, którym nie miałam okazji się nacieszyć, a który zapewniłby mi rozrywkę na wiele godzin. Na szczęście posiadałam, i nadal posiadam, cudowną rzecz zwaną umysłem.
Umysł jest tym, co czyni z nas istoty rozumne, a także znajduje nam rozrywkę w pochmurne dni. Dzień, o którym mówię, może i nie był pochmurny, jednak dłużył się i dłużył, nieznośnie przypominając o głodzie. Znudzony człowiek częściej myśli o jedzeniu, a ja nie dostałam śniadania ani obiadu. Z cichą nadzieją czekałam na kolację. Rozumiem, że Scorpius o mnie – niewolnicy jego ojca – zapominał, ale śmierć głodowa potrzebnego Arediuszowi jeńca raczej nie mogła się mu przysłużyć. Musiał przynieść mi kolację, a przynajmniej uzupełnić zapas świeżej wody.
Leżałam na swojej sofie z zamkniętymi oczami; z jedną dłonią spuszczoną w dół – jej palce muskały materiał bluzy ukrytej pod fotelo-kanapą. Tej bluzy, którą jako ostatnią dotykał Rodian. Rozszczelnione okna wpuszczały śpiewy ptaków, muczenie krów, chrząkanie świń oraz pokrzykiwania ludzi. Wyobrażałam sobie, iż jestem na dziedzińcu, mogąc podziwiać te wszystkie istoty; chodzić między nimi, a te mniej płochliwe głaskać. Wyobrażając sobie krowią sierść pod palcami, znajdowałam określenia mogące ją opisać. Brakowało mi kartki i pióra, żeby wszystkie skojarzenia, metafory i nadzwyczajne porównania zapisywać. Niestety, wbrew temu, co uważacie, nie wszystko wbija się nam w pamięć.
Przez cienką skórę powiek widziałam czerwień – naczyń krwionośnych oraz zachodzącego słońca. Rzeki krwi wychodziły znikąd, oplatając najjaśniejszy punkt.
Scorpius wrócił, a ja z refleksem godnym ucznia przyłapanego na paleniu przez nauczyciela przyciągnęłam zewnętrzne ramię do siebie. Nie chciałam, żeby odebrał mi bluzę; jedyną pamiątkę po Rodianie. Wyszedł zaraz po mojej kąpieli i powiadomieniu mnie o mojej stracie (e-booka), a raczył pojawić się dopiero po dwudziestej – jak mówił zegarek nad chłodnym kominkiem. Uchyliłam krwiste powieki i rzuciłam nań spojrzenie. Odesłał jednym ruchem ręki talerz z posiłkiem na stolik, sam zaś skierował się w stronę sypialni, ściągając przepoconą podkoszulkę. Jakby nagle doznał olśnienia, zatrzymał się w progu, szybko pstrykając palcami, żeby rozniecić ogień.
„Ciekawe, co robił" – pomyślałam; nie mając własnego życia towarzysko-rozrywkowego, interesowałam się każdą godziną dnia mojego, aktualnie tymczasowego, pana. Nie tylko był przepocony, ale także ubłocony. Jego ciężkie buciory zostawiły suchy, ziemisty pył na dywanie. W krótkiej chwili, gdy miałam okazję go podglądać, zauważyłam brud roztarty na policzku i czole. Materiał spodni na kolanach umorusany został trawą. Pracował fizycznie, najpewniej w okolicy.
Usiadłam zachęcona zapachem, a także ponaglona zbierającą się w ustach śliną, i dźgnęłam kawałek mięsa w czymś na kształt gulaszu. Nie wyglądało apetycznie. Orion nie dałby mi czegoś takiego. Pokręciłam nosem, ale głód naglił. Ostatecznie smakowało lepiej, niż sugerowała błotnista konsystencja i kolory. Najpewniej kwestia pustego żołądka chcącego się zapchać czymkolwiek.
Pierwsze szarpnięcia gitary rozpoczęły rockową piosenkę. Chcąc nie chcąc, kiwałam się w jej takt. Być może było to działanie odruchowe, ale nie będę kłamać – lubię ten rodzaj muzyki. Przez melodię przebijał się szum wody.
Kiedy zjadłam większą część swojego posiłku, ktoś zapukał do drzwi. Zastygłam z widelcem w połowie drogi do ust. Kropelka sosu wpadła do talerza, wzniecając miniaturową, okrągłą falę.
Puk. Puk. Puk.
Osoba stojąca za drzwiami nie zamierzała się poddać. Zerknęłam w stronę sypialni. Scorpius wciąż pluskał się w wannie. Wzruszyłam więc ramionami, odłożyłam widelec i wstałam, żeby podejść do drzwi. Przystanęłam w pół kroku, przypominając sobie, że przecież ich nie otworzę. Zabezpieczone magią opierały się z równym zapałem, co okna. Doświadczenie z poprzedniego dnia też nie zamierzało siedzieć cicho. Przed oczami pojawiła się scena z łazienki. Lepiej, żeby to ktoś odpowiedniejszy otwierał drzwi. Uznałam, że to szczęście, iż nie mogę ich otworzyć, narażając się na bezpośredni atak.
Puk. Puk. Puk. Pukanie stało się natarczywe.
– Cholera... – jęknęłam, wiedząc, że zostało mi jedno wyjście. Wolałam nie realizować tego planu, ale uparte pukanie mnie zmusiło. – Chwileczkę! – krzyknęłam do osoby oddzielonej ode mnie grubym drewnem.
Na bosaka pognałam do sypialni. Stanęłam przed drzwiami, kłykcie trzymając milimetry od drzwi łazienki. Bałam się konfrontacji pomimo tego, że miałam słuszność, doprowadzając do niej. Cholera, musiałam to zrobić.
Puk. Puk. Puk. Zdenerwowane palce wystukały rytm o framugę.
Żadnej odpowiedzi.
Puk. Puk. Puk.
– Draagonys... nie każ mi do siebie wchodzić... – wyszeptałam błagalnie.
Powtórzyłam desperacką próbę zwrócenia na siebie uwagi.
Puk!
Puk!
Puk!
Głośniej i mocniej!
– Czego?! – warknął Scorpius, otwierając zamaszyście drzwi.
Udało się! Stał w progu na moją wystukaną prośbę; kropelki wody ścigały się po zaróżowionym od gorąca ciele. Pomijam fakt, iż był wściekły z powodu zakłócania jego prywatności.
– Ktoś puka... – powiedziałam, spuszczając służalczo wzrok. Męskie biodra okrywał ręcznik, a nad ręcznikiem pięła się ścieżka ze szczeciny. Odwróciłam głowę w bok, czując ciepło na policzkach.
– Właśnie widzę – burknął gdzieś nad moją głową.
– Nie ja...
– A coś przed chwilą robiła?!
– Do drzwi wejściowych ktoś puka... – poprawiłam się. Tym razem spojrzałam na niego spode łba, próbując dojrzeć, czy zrozumiał.
– Aha – mruknął. Przechodząc obok, potrącił mnie ramieniem, zostawiając wilgoć na rękawie sukni.
Jak wierny piesek podreptałam za nim. Tamtego dnia naoglądałam się w zapasie Scorpiusowego półnagiego ciała. Mimo tego, że wciąż odwracałam wzrok, i tak łapałam się na powracaniu do przerwanej czynności. Byłam bliżej, więc widziałam, jak światło ślizga się po białych bliznach, a czerwone, świeże zadrapania walczą dzielnie o uwagę osób trzecich. Były też czarne, fioletowe, brązowe, zielone i żółte siniaki – głównie na przedramionach i pod kolanami. Co takiego robił, iż wyglądał, jakby ktoś go pobił?
Odprawił mnie nerwowym gestem, bo zaczęłam mu dyszeć w kark i sam zaczaił się pod drzwiami. Nie spuszczałam wzroku, zafascynowana tym, co robi. Wreszcie coś się działo. Takie właśnie pierdoły cieszyły mnie przez tygodnie. Za każdym razem, gdy coś się działo, pomijając śmierć Rodiana, miałam ochotę skakać ze szczęścia i rozkoszować się każdą sekundą odmienności.
Odbezpieczył drzwi i otworzył. Jego napięte mięśnie momentalnie się rozluźniły, a ja usłyszałam cichy jęk.
– Co tak długo? – zawołał od progu Steios.
Draagonys pokręcił głową i rzucił mi spojrzenie pełne wyrzutu. No, skąd miałam wiedzieć? Może gdyby Zahariash odezwał się wcześniej, poznałabym go po głosie?
Wysoki brunet wszedł do salonu, za nim zaś Pystollius. Obaj rozglądnęli się, natrafiając wreszcie w swych oględzinach na mnie. Steios uśmiechnął się pobłażliwie, mrużąc orzechowe oczy ubrane w czarne, gęste rzęsy. W młodym arystokracie od zawsze było coś nieszlachetnego; może to kwestia tego, że mieszkał na południowym-zachodzie Lukreancji. Przez mocne słońce jego skóra przybrała lekko oliwkowy odcień. Kiedy wszyscy przedstawiciele wysokich rodów nosili długie, gładkie fryzury i codziennie zdejmowali zarost z twarzy, on wygolił boki głowy, pozostałe włosy zaplótł w kitkę na wzór mężczyzn dzikich plemion sprzed ponad stu lat, a brodę – uformowaną w kozią bródkę – zachował.
– Rozgośćcie się. – Scorpius wskazał w głąb pomieszczenia, a sam wrócił do łazienki.
Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, usiadłam na jeszcze ciepłym miejscu i zajęłam się konsumpcją obiadokolacji.
Nie włożyłam do ust dwóch widelców mięsno-warzywnej brei, kiedy poczułam, że siedzenie obok mnie się zapada. Zerknęłam w bok. Theodor rozwalił się tuż obok w typowo męskiej pozie – ręce na oparciu, nogi zaś najszerzej, jak się da; pozycja świetna, aby się przewietrzyć. Steios dalej spacerował po pokoju, zaglądając w każdy kąt, aż znalazł swoje miejsce przy barze.
– Chcesz coś? – zapytał Zahariash, przeglądając dostępne trunki; od tradycyjnej wódki, przez wina, do whisky.
– Czystą – złożył zamówienie Pystollius.
Na środku blatu stanęła butelka, a przed gospodarzem rezydencji stuknął kieliszek. Steios postawił szkło także przed sobą, drugim fotelem oraz – o dziwo, zgrozo i w ogóle nie wiem po co, jak i dlaczego – przede mną. Dokładniej koło talerza z resztką gulaszu. Podniosłam głowę, czekając na puentę tego żartu. Rozbawiony poruszył tylko gęstymi brwiami.
– J-j-j-a... – wyjąkałam – pójdę... może.
Zanim zdążyłam się podnieść choćby do połowy, a trzeba wam wiedzieć, że uciekałam dość żwawo, zostałam złapana za nadgarstek i ściągnięta z powrotem na kanapę. Z przerażeniem odkryłam, że Pystollius wcale się nie spieszył z puszczaniem mojej ręki. Przełknęłam ślinę. Steios w tym czasie subtelnym gestem i odrobiną woli przywołał sok i cztery szklanki. Obserwowałam, jak butelki tańczą nad szkłem, nie roniąc ani kropli.
Z sypialni dobiegły kroki. W progu stanął odświeżony blondyn w wygodnych dresowych spodniach i przewiewnym podkoszulku.
– Co wy wyprawiacie? – zagrzmiał Scorpius, przypominając swojego ojca Oriona. Zmarszczył czoło, a jego zazwyczaj kamienna twarz wykrzywiła się w wyrazie pogardliwego niezrozumienia. Tak, on w większość emocji wplatał pogardę; to chyba rodzinna przypadłość.
– Ja mówiłam, że pójdę... – stęknęłam, po raz kolejny się podrywając. Ponownie zostałam zatrzymana. Cholerny Pystollius. Cholerna lodowata, koścista dłoń.
– Niech zostanie. Będzie zabawnie, gdy się upije – pertraktował Steios, puszczając do mnie oczko.
Zimny dreszcz przeszył moje ciało. Szybko zwróciłam twarz w stronę Scorpiusa. „Powiedz nie, powiedz nie" – błagałam w myślach. Starałam się błagać całym ciałem, a drżenie ze strachu całkiem nieźle mi wychodziło. Może dlatego, że było prawdziwe.
– W sumie... póki nie przyjdzie Penelopa... – rozważał mój pan, trąc kciukiem świeżo ogoloną brodę. Zacisnęłam pięści, niemal jęcząc z zawodu. – Tylko nie przesadź. Pamiętasz, jak wietrzyłem przez miesiąc po An i Delphi?
– Spoko. Luz! – ucieszył się brunet. – No to co? Pierwszy tak na rozgrzewkę? – Mężczyzna uniósł kieliszek.
Kręciłam głową, patrząc prosto na Draagonysa. W odpowiedzi uśmiechnął się tylko wrednie, sięgając po swoją wódkę. Czy naprawdę spodziewałam się innej reakcji? Nie, to był tylko ostatni podryg głupiej nadziei.
– Siup! – Blondyn powtórzył gest przyjaciela.
– Tak jest! – zawtórował Pystollius. – Sathana? – pośpieszył mnie, gdy wciąż trwałam w bezruchu. – Mamy w ciebie wlać całą butelkę przez lejek?
„O nie!". Tego nie chciałam. Pijąc równo z nimi, mogłam przynajmniej przez chwilę kontrolować sytuację w minimalnym stopniu; prędko wyciągnęłam dłoń po alkohol, ujmując wilgotne szkło. Podniosłam pod nos i powąchałam. Już sam ostry zapach, po tak długim odwyku, odurzał.
– Co się mówi? – upomniał mnie Pystollius. Strasznie się do mnie przysrał tego wieczoru. Jak się później okazało, miał w tym swój interes.
– Do dna. – Zaschło mi w gardle ze stresu, więc wychrypiałam.
Gorzka wódka dotknęła moich warg i rozlała się w ustach. Skrzywiłam się, przełknęłam i dopadłam do przepitki. Już żałowałam kolejnego dnia. Osłabiony organizm szybko poddaje się procentom. Cholernie bałam się każdego kieliszka, który postanowili we mnie wmusić.
– Mhym... – wymruczał Scorpius, opadając na wolny fotel. – To lubię.
Steios zaśmiał się i, nie próżnując, rozlał kolejną kolejkę.
– Wiesz, jaką mamy okazję? – zapytał, podając mi kieliszek. Pokręciłam głową, gdyż nie miałam bladego pojęcia.
Mężczyzna zerknął na gospodarza, jakby czekając na pozwolenie. Ten wzruszył tylko ramionami.
– Pijemy za każdym razem, gdy któryś z nas zabije – wyjaśnił Zahariash.
Zacisnęłam palce na chłodnym szkle. Zimno przeszyło ciało, pokrywając gęsią skórką przedramiona. Zacisnęłam wargi i zaczerpnęłam uspokajający wdech, żeby się nie rozpłakać. Świętowali śmierć Rodiana.
– Chyba musisz się napić – oznajmił wesoło Steios, widząc, jak drżę. Uniósł kieliszek.
Bez zbędnych toastów każdy osuszył szkło. Tym razem zrobiłam to chętniej.
– Chcesz znać szczegóły? – Nasz prywatny wodzirej dbał o rozrywkę i dostatek alkoholu.
Nie chciałam. Wystarczyło to, czego się dowiedziałam. Milczałam, licząc, że da mi spokój i znajdzie inny temat do poruszania, szturchania i popychania. Nie przepadam za byciem popychadłem i szturchadłem. Póki mogłam, broniłam się; wtedy siedziałam cichutko i tylko w myślach błagałam, aby się odczepili.
– Oczywiście, że chce – odpowiedział za mnie Pystollius.
Draagonys tylko rozmasował uśmiech i podrapał się po brwi. Bawiła go ta sytuacja; to, jak bezbronna byłam, kiedy pozbawili mnie wszelkich środków do defensywy. To mi przypomniało, jak na uczelni ze mnie drwili, nazywali odmieńcem, mieszanką, hybrydą, istota niegodną; jak robili na złość, kradnąc rzeczy, dokuczając na zajęciach, zgłaszając do różnych projektów bez mojej wiedzy. Wtedy jednak za moimi plecami stali C'Than, Shantala i Rodian. Przyjaciele w każdej chwili mogli mi pomóc, wesprzeć. A w niewoli? W niewoli byłam samotna.
Cholerny Draagonys Zdrajca, który miał dbać o moje zdrowie psychiczne, a postanowił je pogrążać w otchłani depresji.
„Na zdrowie!".
Nie uroniłam kropli, wiedząc, że najmniejsza będzie mi potrzebna. Trzecia już kolejka znalazła miejsce w moich żywo tętniących tętnicach i leniwych żyłach.
– Na początku ciężko było zabić – rozpoczął monolog ślepiec. – Sumienie nie dawały spokoju, nocą nawiedzały koszmary. Ha! O ile w ogóle spaliśmy! Morderstwa były paskudne, krwawe, w niektórych przypadkach poprzedzone torturami, aby wydobyć ważną informację. Chcieliśmy zabijać i kaleczyć jak najmniej, starając się zostawiać brudną robotę tym starszym stażem. Upijaliśmy się dzień w dzień, żeby w spokoju zasnąć; żeby nie widzieć konających w bólu twarzy; żeby nie widzieć całych martwych rodzin: matki obok córki, ojca z synem, rodzeństwa trzymającego się za rączki... – Spojrzenie Steiosa utknęło w bliżej nieokreślonym punkcie, jakby rozpamiętywał. Szybko się otrząsnął. – Któregoś dnia pewna ofiara otworzyła nam oczy i odświeżyła spojrzenie na kwestie mordów. Gościu powiedział, że leje na to, czy go zabijemy, czy też nie. Miał na to totalnie wyjebane, a wiesz dlaczego? Bo stwierdził, że skoro nieśmiertelna dusza istnieje, to na chuj mu to ciało? Na chuj mu żyć w tej części pojebanego świata? Na chuj mu dalej cierpieć jako Vromianin? – Zahariash zmienił pozycję, głębiej zapadając się w fotel i kładąc stopę na kolanie. Obdarzył mnie zuchwałym uśmiechem. Po krótkiej przerwie kontynuował, biorąc się za kolejny wątek. – Ciało to tylko naczynie dla mobilnej duszy. Ciało jest tylko powłoką, a powłoka ta odczuwa przyjemność. Ciało jest tylko, żeby czuć; smak, zapach, ból i rozkosz. Więc czemu nie eksploatować go na maksa? Odkrywać przyjemności w cierpieniu innych? Postępując według tej filozofii, możemy sobie wmawiać, że przecież morderstwo to nic złego, wszak dajemy duszy możliwość rozpoczęcia nowego życia. Lepszego życia. W kolejnym rozdaniu może się naszej ofierze bardziej poszczęścić. Zgadzasz się ze mną?
Utkwił we mnie spojrzenie orzechowych oczu. Wtedy jeszcze ta filozofia, jak zwali głoszone poglądy, była mi obca, przerażająca i nietrzymająca się kupy. Nie miałam czasu, aby zrozumieć. Odruchowo pokręciłam głową. Nie zgadzałam się – tak, jak i przeważająca część społeczeństwa uważałam morderstwo za coś złego. Pomijam kwestię, iż dla Rodiana było lepiej, że umarł. Nie dostrzegałam tego, co oni. Od zawsze wierzyłam w reinkarnację, wędrówkę dusz, od początku zaplanowany scenariusz życia. Mamy wiele przesłanek, które potwierdzają tę teorię: wspomnienia, sny, a także realna wiedzę ugruntowaną doświadczeniami pokazującymi, że duch istnieje. Po ziemi błąkają się dusze, które po wyjściu z ciała wciąż uważają, że ich powłoka nie umarła; kręcą się przez długie tygodnie, miesiące, a nawet lata w miejscu swojej śmierci i nie potrafią zrozumieć. Nie robią kroku naprzód. To wszystko jednak nie tłumaczyło morderstwa.
– Próbowałem – podsumował Zahariash, wzruszając ramionami. – Za zmarłych! – wzniósł toast. – I tych, którym jeszcze nie dane jest odejść z tego świata!
Dwaj mężczyźni mu zawtórowali, Pystollius trącił mnie stopą pod stolikiem, więc nie ociągając się, dołączyłam.
Po kolejnym łyku poczułam ciepło rozchodzące się po każdej komórce tworzącej organizm. Alkohol zaczął działać.
– Sathana. – Wodzirej znów zwrócił się do mnie. – Nigdy nie mieliśmy okazji, aby bliżej się poznać, prawda?
Zamrugałam, odganiając łzawą mgłę sprzed piekących oczu. Istotnie – nasza znajomość opierała się głównie na głupich dowcipach i wyzwiskach rzucanych w moją stronę. Steios od zawsze był lekkoduchem i żartownisiem. Na studiach, owszem, gnębił mnie, ale w mniej dotkliwy sposób, można rzec nawet, iż zabawny. Nieraz podrzucił do mojej torby śmierdzącą bombę, zaczarował podłogę pod moimi stopami tak, że zmieniała się w lodowisko, przyklejał kartki z głupimi hasłami do moich pleców. W porównaniu do pogardliwego zachowania, jakim raczył mnie Scorpius, Zahariash zasłużył jedynie na miano nieszkodliwego głupka.
Pokiwałam głową, nie domyślając się, do czego zmierza. Cokolwiek to było, ja i tak musiałam tkwić, słuchać i dostarczać rozrywki mojemu panu oraz jego znajomym.
– Jak twoi rodzice się poznali?
Spojrzałam na Draagonysa. Jego twarz nie wyrażała niczego więcej poza obojętnością. Pozwalał Steiosowi na wszystko, czego tamten zapragnął. Zniecierpliwiony moim natarczywym spojrzeniem wzruszył ramionami, jakby mówił: rób, co chcesz. Ja nie chciałam dawać im powodu, żeby zrobili mi krzywdę. Wolałam, żeby nie wlewali we mnie butelki alkoholu lub co gorsza eliksiru, żeby zmusić mnie do mówienia.
– Mój ojciec handlował z plemionami afrykańskimi. Na polecenie pradziadka, Nerona G'Nosiego, sprowadzał kości tygrysów, kły słoni oraz rogi nosorożców do badań. Moja matka, Luna z rodziny Odili, poznawała zwyczaje jednego z plemion, z którym akurat prowadził wymianę. Wzięli udział w świętowaniu, poznali się bliżej, a później na jakiś czas o sobie zapomnieli. Musieli o sobie zapomnieć, gdyż nie wymienili się żadnymi informacjami, które pomogłyby im się odnaleźć. Podobno w wyniku wielkiej burzy ojciec musiał wcześniej opuścić afrykę, a gdy wrócił w to samo miejsce, ona i grupa badaczy już dawno pojechali dalej – wytłumaczyłam zachęcona wyraźnym zainteresowaniem w oczach Steiosa. – Spotkali się ponownie, gdy ojciec odwiedzał inne plemię. Tym razem utrzymywali kontakt. Wkrótce za poleceniem Evarysta, Lunie zaproponowano pracę na uniwersytecie G'Nosiego na wydziale antropologii. To popchnęło moich rodziców do wzięcia ślubu.
– To wyjaśnia, dlaczego ktoś taki jak ty został przyjęty na uniwersytet w Gothrick. Znajomości. Tu dziadzio G'Nosi, a tu matka pracująca na wydziale – prychnął Scorpius.
Pystollius odchrząknął, zwracając na siebie uwagę.
– Akurat tutaj nie masz racji. Widziałem nazwiska przyjętych na listę stypendialną. Ona była na samym jej początku z wynikiem sto dziewięćdziesiąt na dwieście punktów.
Draagonys zmiął w ustach przekleństwo, pstryknął palcami, a butelka zawirowała nad kieliszkami. Poczułam dziwne ciepło w żołądku, gdy pojęłam, że Theodor się za mną wstawił, nie dając blondwłosemu arystokracie okazji na pognębienie mnie. To pozwoliło mi spojrzeć na bruneta łagodniejszym okiem. Właściwie on jedyny z tej trójki nie dał mi nigdy powodu do płaczu we wcześniejszych latach.
Bez słowa Draagonys uniósł szkło. Jego ruch był gwałtowny, czego następstwem były krople wódki padające na dywan. Również w ciszy pozostali uczestnicy imprezy wraz ze mną wznieśli niemy toast. Płyn rozgrzewał na spółkę z buchającym z kominka ogniem.
– Czyli uważasz, że zasługiwała na miejsce na uniwersytecie? – Scorpius tym razem zwrócił się do Theodora. – Nie uważasz, że powinna zajmować miejsce komuś za murem? Tam marnować czyjś potencjał?
– Jej wiedza i potencjał zasługiwały na to miejsce. Ona nie jest ani eterranką ani człowiekiem. Bronię tylko jej intelektu, który w sumie mógł być przydatny. Miała potencjał. – Czarne oczy Pystolliusa zmierzyły mnie od czubka głowy aż po bose stopy. – Szkoda tylko, że znalazły się w takim opakowaniu – podsumował, rozciągając usta w złośliwym uśmiechu. – Gdyby nie brud pokrywający jej ciało, moglibyśmy udawać, że jest jedną z nas. Przymknąć oczy, patrzeć przez palce, odwracać wzrok.
– Ciężko mi to przyznać, ale możesz mieć rację – westchnął Draagonys, kiwając z wolna głową. – Taaa... Pamiętam, że była prymuską na zajęciach z mikstur. Zawsze kończyła pierwsza, a jej eliksiry posiadały książkowe cechy. Co? – Zauważył moje badawcze spojrzenie. – Myślisz, że łatwo było ignorować zachwyty profesora Madinettiusha? „Spójrzcie! Chodźcie bliżej! Tak to właśnie ma wyglądać! Widzicie te barwy?! Czujecie ten zapach?!" – zaskrzeczał blondyn, naśladując podstarzałego wykładowcę. – Oni właśnie to w tobie widzieli. Intelekt. Zapominali, kim jesteś. Póki zdobywałaś maksymalne wyniki egzaminów, podnosząc tym samym miejsce uczelni w rankingu, byłaś dla nich bóstwem. Gdyby nie to, zapewne widzieliby w tobie tylko brudaskę.
– Mnie ciekawi, co widzi w niej Arediusz – wtrącił Zahariash.
– Jest mu potrzebna, to pewne – przytaknął Scorpius. – Nic nie podsłuchałeś? – zapytał Pystolliusa.
– Nic a nic. – Tamten pokręcił głową.
Drzwi, już nie zamknięte na klucz, uderzyły o ścianę, hukiem zwabiając twarze mężczyzn w swoją stronę. Nadszedł ratunek w postaci Penelopy. Nigdy nie cieszyłam się na jej widok tak, jak tamtego wieczora. Stała przez chwilę w progu, lustrując zastaną scenę. Bez jakiegokolwiek zażenowania wparowała do pokoju, zamiatając długą, czarną spódnicą wychodzącą spod obcisłego gorsetu nienaturalnie wyszczuplającego jej talię. Daję słowo, że mężczyzna mógłby objąć ją w najwęższym miejscu swoimi dłońmi. Dawno jej nie widziałam, minęły lata od naszego spotkania, a miało ono miejsce jeszcze za czasów studenckich. Skróciła włosy, które teraz sięgały z tyłu do potylicy, z przodu zaś do obojczyków. Ciemne oczy wyglądały spod prostej, ciężkiej grzywki. Nawet ja, jako przedstawicielka płci żeńskiej, musiałam przyznać, że wyglądała wyjątkowo seksownie i kobieco. Gdy pomyślę o pannie Xelogazzyo, słowem, które ciśnie się na pierwszy plan, jest femme fatale. Kusicielka, łamaczka męskich serc, kokietka. Sprawiała wrażenie – a przynajmniej tak wykwalifikowała się w sztuce aktorskiej – że jest odporna na te wszystkie uczuciowe błahostki; że jest ponad prymitywnymi odruchami; że mogłaby tylko brać, nic nie dając od siebie.
Mężczyźni natychmiast przenieśli swą uwagę na nią, witając z otwartymi ramionami. Miała ich w garści.
– Och, kochani! – pozwoliła sobie na umizgi, każdemu z osobna puszczając oczko i wiele mówiący uśmiech. – To już tradycja, że nie czekacie na mnie z początkiem imprezy – oburzyła się na żarty.
Ta czwórka stanowiła paczkę już w czasach studenckich, a najpewniej jako przedstawiciele bogatych rodów i wcześniej mieli ze sobą do czynienia. Wszędzie razem jak ja, Rodian, C'Than i Shantala. Nierozłączni o podobnych zainteresowaniach, poglądach i stopniu wredoty społecznej. Pomijając Theodora; on przy wilkach przypominał łańcuchowego psa. Należy też zaznaczyć, iż ród Xelogazzyo nie był aż tak czystokrwistym rodem jak Draagonysi, Pystolliusowie czy Steiosowie. Parę pokoleń wstecz czysta krew Xelogazzyów zmieszała się z ludzką. Penelopa nie była czystą jak łza eterranką, ale wystarczająco czystą, aby dostać od życia więcej niż ja. Ją i trzy wcześniejsze pokolenia do czystokrwistych eterran kwalifikowała Zasada Gęstej Krwi, mówiąca o tym, że dziesięć pokoleń niemieszających się z ludźmi eterran wystarczająco oczyściło krew, żeby późniejsze pokolenia móc uznać za godne miana Katharian.
Kobieta bez skrępowania usiadła na kolanach Zahariasha, wieszając się na jego szyi, wyciągnęła się, zrzuciła czarne szpilki, stopy kładąc na udach Scorpiusa, który jakby nigdy nic przesunął palcem po podbiciu jednej z nich, wywołując piskliwy śmiech właścicielki.
– O! – Wreszcie postanowiła mnie zauważyć. – Cześć, Sathana!
Mówiła głośno, śmiało i tak, że jako dusza towarzystwa przebijała nawet dotychczasowego wodzireja.
– Cześć... – bąknęłam, coraz gorzej radząc sobie z nadmiarem alkoholu we krwi. – Penelopo... – Użyłam jej imienia, gdyż stwierdziłam, że jako niewolnica powinnam być miła. W sumie nie dała mi od swojego wejścia powodu, dla którego miałabym na nią się boczyć.
– Mamy komplet – stwierdził oczywistość Steios, pocierając nosem szyję kobiety.
– Mhym... – Draagonys nie przestawał rozmasowywać stóp leżących na jego udach.
Jak urzeczona wpatrywałam się w tę trójkę. Zahariash, Penelopa i Scorpius. Próbowałam odgadnąć, który z nich tak naprawdę jest z brunetką. Zahariash obejmował dziewczynę, muskał ustami jej policzek i szyję, Scorpius zaś bez żadnego skrępowania dotykał jej ciała, a robił to w wyjątkowo jednoznaczny sposób. Oni dyskutowali, a ja zamroczona wódką, niemogąca skupić się na więcej niż jednej czynności naraz, analizowałam zachowanie całej trójki. Ta dziwna relacja, której byłam świadkiem, intrygowała mnie. Postawiłam na Steiosa, bo przecież to jemu siedziała na kolanach. Nie dopuszczałam do siebie oczywistego wniosku, gdyż moje hamulce moralne mocno ograniczały światopogląd. Kiedyś coś słyszałam o zwyczajach seksualnych wśród arystokracji, o zabawach bez zobowiązań, o orgiach, o kazirodczych związkach, o powszechnym przyzwoleniu na przygody w obrębie jednej płci. C'Than od czasu do czasu podczas pijanych wieczorów opowiadał anegdoty o swoich przodkach i ich rozbuchanym życiu miłosnym.
Wmusili we mnie kolejny kieliszek. Nie żebym specjalnie się broniła. Ja jak to ja. Co innego moje flaki. Żółć podeszła mi do gardła, gdy żołądek – odwykły od alkoholu – zaprotestował. Poczułam mdłości. Przyłożyłam dłonie do ust i pobiegłam w stronę łazienki, wykonując slalom między fotelami. Na szczęście nikt mnie nie zatrzymywał; żadna lodowata dłoń, gdyż zajęta wtedy była szklanką z sokiem. Odprowadziły mnie śmiechy. Mi do śmiechu nie było.
Ślizgając się po kafelkach, ledwo złapałam zakręt. Zdążyłam, zanim żołądek zbuntował się do końca. Zawisłam nad muszlą, pozbywając się ciężaru. Odgarnęłam z czoła króciutkie loczki i przetarłam twarz ręką, zbierając pot.
– O Boże... – stęknęłam, przytulona do deski. W tamtej chwili miałam gdzieś to, komu i do czego służyła.
Zwlekłam się z muszli i oparłam o chłodną ścianę wyłożoną płytkami. Zamknęłam oczy, gdyż bieg przyspieszył wędrówkę alkoholu do mózgu. Świat wokół wirował.
„Pięć kieliszków" – policzyłam – „a ja upiłam się niczym gówniara".
Jęknęłam, czując kolejny bolesny skurcz.
Postanowiłam nie otwierać oczu, ponieważ gdy patrzyłam, było jeszcze gorzej. Na szczęście nie włączyłam światła, które zapewne kłułoby mnie w źrenice.
Stwierdziłam po pewnym czasie, iż całkiem mi przyjemnie. Ciemno, ale jasno. Ciepło i zimno. Wesoło, a zarazem smutno. Boleśnie, a także przyjemnie. Tak całkiem obojętnie. Zapadałam w sen, żeby po nieokreślonym urywku nocy budzić się ponownie. Za którymś przebudzeniem pojęłam, iż grawitacja położyła mnie na ziemi. Nikt mnie nie niepokoił. Nikt nie przeszkadzał. Do czasu.
Na dobre oprzytomniałam dopiero wtedy, kiedy męska dłoń obudziła mnie, poklepując delikatnie po policzku. Warto podkreślić: poklepując delikatnie. D-E-L-I-K-A-T-N-I-E. Uchyliłam powieki, stwierdzając, że sporo alkoholu zdążyło opuścić mój organizm. Zamrugałam parokrotnie, powoli odzyskując zdolność ostrego widzenia. Bose stopy wyglądały spod czarnych nogawek dresu. Bez wątpienia przede mną kucał Draagonys.
– Skończyliście już? – zapytałam. Gardło miałam niczym pustynię, w dodatku w ustach panoszył się posmak na wpół przetrawionej kolacji i gorzkiego nektaru.
– Nie. Dopiero zaczynamy – parsknął podchmielony Scorpius. – A ty idziesz do Pystolliusa.
Rozwarłam usta w niemym co?. Mężczyzna pomógł mi wstać, niezbyt cierpliwie podciągając za ramię. Tyle zostało z subtelności w jego wykonaniu. Wciąż nie do końca kontaktowałam, nie pojmując, czego tak właściwie ode mnie oczekuje. Popchnął moje częściowo bezwładne ciało prosto w ramiona; szczupłe, żylaste, należące do Theodora. Nie odskoczyłam tylko dlatego, że brakowało mi trzeźwości. I odwagi. To przede wszystkim. Orion wyplewił ten chwast ze zbioru cech mojego ego.
Zostałam przeprowadzona przez sypialnię, gdzie od pasa w górę nagi Zahariash bez skrępowania dobierał się do jeszcze ubranej Penelopy. Jego ciemna dłoń kontrastem odznaczała się od alabastrowego uda i to właśnie ona przykuła moją uwagę.
– Ale dlaczego do Py... Theodora? Mogę zostać, będę cicho... – zaprotestowałam, gdy całkiem dotarł do mnie sens słów blondyna. Przeniosłam spojrzenie z migdalącej się dwójki na opiekuna, przesyłając niemą prośbę, niemal błagając. Nie miałam ochoty na towarzystwo Pystolliusa, już nie mówiąc o pobycie w jego komnatach. Przecież spokojnie mogłam się zwinąć w kłębek na sofie przed kominkiem i udawać, że mnie nie ma. Jak zawsze.
– Ale my nie będziemy. – Wyraźnie wesoły Scorpius wyszczerzył się, puszczając oczko do Theodora. Brunet pokręcił głową z dezaprobatą.
Wtedy przez upojenie alkoholowe nie skojarzyłam dwuznaczności w jego wypowiedzi. Zresztą... to nie jedyny raz, gdy wykazałam się brakiem mózgu, który jakimś cudem ulatniał się, gdy promile rosły. Widać te rzeczy działają jak dwa magnesy o tym samym ładunku.
– Wcale nie chcesz zostać – wtrącił Theodor, ciągnąc mnie za sobą do drzwi. Jego ręce wciąż przypominały sopelki lodu.
Zostaliśmy odprowadzeni przez gospodarza, bardziej dla jego świętego spokoju niż z potrzeby zadośćuczynienia domowemu obyczajowi. Otworzył przed nami drzwi i zaczekał, aż przekroczymy próg. Korytarz nie był w żaden sposób oświetlony, więc Theodor wyczarował kulę świetlistej energii. Wpadło mi coś do głowy, więc się obróciłam, ale przywitało mnie tylko drewno, huk i odgłos ryglowania się zamka.
„Co za buc" – pomyślał mój pijany mózg. Odrobinę się na Scorpiusa obraziłam, gdyż wyglądało to tak, jakby wypożyczył mnie ślepcowi o lodowatych dłoniach, a ja przecież nie byłam jakąś pierwszą lepszą niewolnicą, którą oddaje się z rąk do rąk. Potrzebował mnie sam Arediusz. Nie wiedziałam do czego, ale jednak. To musiało coś znaczyć!
W tamtym momencie nie pojmowałam, jak bardzo daleko mi do stanu trzeźwości, więc moim myślom brakowało sensu, ładu i składu.
Pystollius burknął coś w stylu „chyba nie chcesz, żeby cię nieść", po czym ruszył przed siebie. Zrezygnowana poszłam jego śladem. Znów śledziły mnie blade twarze rzeźb, których ciała wybijały się na tle ciemności, jednakże tym razem powstrzymywały nieme uwagi i obraźliwe gesty używane powszechnie do określenia osób o tak marnym, Vromiańskim pochodzeniu; zapewne przystopowały z wylewnością ze względu na dziedzica, za którym się wlokłam. Twarze z zaczarowanych obrazów przedstawiających przodków Theodora obracały się, jakby postacie udawały, że nas nie widzą.
Troszkę znosiło mnie na boki, co towarzysz zauważył. Zatrzymał się, a gdy się z nim zrównałam, złapał za łokieć i poprowadził prościej niż ja samą siebie. Uznałam, że to nawet miły gest; jak na ślepca. Posągi zastygły na dobre, wybałuszając wyryte w glinie ślepia na naszą dwójkę. Poczułam dziwną satysfakcję. Utarłam nosa grudom błota! Hura!
Zeszliśmy w dół o jedno piętro. Zatrzymaliśmy się dopiero przy trzecich drzwiach, naprzeciw których warowała lśniąca zbroja z czasów wojen z templariuszami; wciąż śmieszy mnie naiwne myślenie, iż paru bogatych śmiałków z mieczami mogło przeciwstawić się czarownikom. Ba! Wyplewić poczwary znad Morza Śródziemnego! To kuriozalne! Wróćmy do tematu... Pancerz został zachowany w doskonałym stanie, wraz ze wszystkimi materiałowymi i naturalnymi ozdobami; butelkowo-zielona peleryna spływała lśniącymi kaskadami do nakolanników, a kolorowy pióropusz z ogona ognistego pawia dumnie sterczał na prawie pół metra w górę. Słowo daję, iż słyszałam szum oddechu wydobywającego się z zakutego łba. Theodor siłował się z zamkiem, a ja nie spuszczałam – niepasującej do wystroju rezydencji – ozdoby z oczu. Może wtedy doznałam pierwszych objawów szaleństwa?
Mężczyzna chrząknął. Przemknęłam przez próg.
Jak na zawołanie zapaliły się wszystkie światła, a kominek zbudził się do życia, oświetlając ciepłym blaskiem wnętrze pokoju. Po prawej stronie stało toporne małżeńskie łoże z ciężkim, butelkowo-zielonym baldachimem. Jego filary oplatały eleganckie, kwieciste żłobienia. Na wprost wejścia umieszczono wyjście na balkon oraz wielkowymiarowe okno; oba przysłonięte częściowo białą firanką oraz bordową, ozdobną zasłoną. W lewej ścianie otworem stały drzwi od łazienki, obok nich zaś masywne, wiekowe biurko z podobnym, o ile nie tym samym motywem, który pokrywał filary łóżka oraz przeszklony barek – nieodłączny atrybut dojrzałego, wolnego mężczyzny oraz najwyraźniej niezbędny element wyposażenia każdego z wnętrz.
– Siadaj – wydał mi polecenie, widząc, że stoję jak dupa, kontemplując wzorki na pstrokatym dywanie. Żeby ułatwić mi zadanie, wskazał na łóżko nakryte wyszywaną narzutą. Sam udał się w stronę barku.
Rozglądając się, zajęłam kraniec wyrka. Na jednej ze ścian pysznił się wielgaśny obraz, na którym magowie tłukli templariuszy i zarzucali ich wielobarwnymi czarami. Niesamowite, że te maleńkie postacie potrafiły urządzać prywatne przedstawienie przez cały dzień. Templariusze. Najwyraźniej Theodor z jakiegoś powodu lubił właśnie ten okres w dziejach świata. Fascynowało go średniowiecze. Nawet wystrój jego pokoju nawiązywał do czasów między V a XV wiekiem. Z obserwacji wyrwał mnie szczęk szkła wyciąganego z barku. Mężczyzna napełnił jedną ze szklanek do połowy, aby po skosztowaniu podejść do mnie i, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, przysiąść się. Dla uściślenia dzieliła nas klaustrofobicznie mała odległość.
Alergią reagowałam na takie zachowanie, toteż serce podskoczyło mi do gardła, a ręce spociły się ze stresu. Odrobinę, tak żeby nie rzucało się w oczy, przesunęłam swoje cztery litery. Milimetry nie zrobiły wielkiej różnicy. Zaklęłam w duchu. Bliskość obcego natychmiast przywoływała wspomnienia z nocy, kiedy Orion po raz pierwszy mnie posiadł. Bałam się, że to się powtórzy.
– Wiesz co? – Gospodarz przeniósł spojrzenie z bliżej nieokreślonego punktu na mnie. Chcąc nie chcąc, patrzyłam prosto w jego hebanowe oczy, w których z trudnością mogłam wyodrębnić źrenice. – Podobałaś mi się na studiach. Mądra, ładna, dobrze wychowana, czasem nawet zabawna, skromna... – Powstrzymałam się cudem od pełnego niedowierzania jęku. – Miałaś tylko jedną wadę i nie był to twój kolor skóry. W sumie... – parsknął, jakby sam zaskoczył siebie konkluzją – podoba mi się twoja czekoladowa skóra... chyba nawet... nieważne. – Pokręcił głową. – Byłaś Vromianką. W sumie... dalej jesteś, ale mniejsza z tym.
Zszokowana obserwowałam, jak bursztynowy płyn dotyka bladych warg bruneta.
Wracając myślami parę lat wstecz, próbowałam sobie przypomnieć stosunek Pystolliusa do mojej osoby. Zawsze skryty trzymał się w cieniu trójki przyjaciół. Nie wychylał się zanadto. Na zajęciach zgłaszał się do odpowiedzi równie często, co ja i jak dla mnie to była jego jedyna śmielsza aktywność w uniwersyteckim życiu. Nie pamiętałam, żeby kiedykolwiek, w jakiejkolwiek sytuacji okazał mną zainteresowanie. No chyba że na to, iż się mu podobałam, miał wskazywać trochę większy szacunek okazywany przez niewyzywanie mnie, a właściwie nawet nieraczenie żadnym słowem. W porównaniu do tamtego okresu Theodor stał się zaskakująco wylewny.
Po raz kolejny niepokój wywołał dreszcz, kiedy mężczyzna pokonał ostatnie dzielące nas centymetry, odłożył szklankę na podłogę, a bliższą mi rękę położył za lędźwiami, tak że musiałam wyprostować plecy, aby się o nią nie opierać.
– Sęk w tym – podjął przerwany wątek – że teraz nieszczególnie mi to przeszkadza. Bo widzisz, tamto było, kiedy czasy były odrobinę milsze rodzinom. Wtedy też myślało się o ślubach, dzieciach... Przecież nie mogłem wprowadzić do mojej czystokrwistej rodziny kogoś takiego jak ty. Dziś żyjemy chwilą, nie mamy pewności, czy dostaniemy od losu szansę na przeżycie choćby najbliższych lat, a ostatnim, o czym się rozmyśla, to ślub.
– Nie rozumiem, do czego zmierzasz... – szepnęłam, wbijając wzrok w palce skubiące w zdenerwowaniu skórki przy paznokciach. Paskudny nawyk, przez który wstyd wyciągnąć do kogoś dłoń na przywitanie.
Zacisnęłam usta, przygryzając od środka wargę. Słodka krew rozlała się po języku. Blada, zimna dłoń rozpoczęła wędrówkę od kolana i posuwała się płynnie w górę po materiale sukni; sam Pystollius zaś pochylił sylwetkę ku mnie. Zostałam złapana w potrzask, po raz drugi w ciągu dwóch dni.
– Co byś powiedziała na mały... romansik? – zapytał, a z racji, iż jego twarz była dość blisko, poczułam zapach przetrawionego oraz świeżego alkoholu. Mieszały się, tworząc dziwną, nieprzyjemną woń. Dopadły mnie mdłości, aczkolwiek akurat one wynikały z napięcia. – Gdybym poprosił, Goethe oddałby mi ciebie, choćby dlatego, że tak ładnie go gościmy. Zgodziłby się bez zbędnych zastrzeżeń.
Prawica półkolem zawinęła o pośladek, żeby ostatecznie wylądować na biodrze. Nie muszę chyba mówić, jak bardzo bałam się w tamtej chwili. Coraz mocniej obawiałam się powtórki z pierwszych nocy z Orionem; przerażona brałam za pewnik taki rozwój wydarzeń. Skrzyżowałam ręce na piersi, aby w jakikolwiek sposób odgrodzić się od chętnego na mnie mężczyzny. Szukałam drogi ucieczki, furtki, która uratuje mnie od parszywego losu.
„Uciec...".
„Chcę uciec...".
Mimo iż wątły, podejrzewałam, że ma w sobie dość siły, aby złapać mnie tuż przed drzwiami i sprowadzić z powrotem do łóżka. Zresztą... gdzie bym uciekła? Drzwi na korytarz musiał zabezpieczyć, a ukrycie się w łazience nie dałoby długotrwałego efektu, kiedy on władał magią.
„Co robić?".
„Co robić?".
Gorączkowo wyglądałam rozwiązania.
– Dlaczego nie poprosiłeś wtedy? Dlaczego nie zgłosiłeś się, kiedy Arediusz szukał dla mnie właściciela? – zadałam pierwsze pytanie, które przyszło mi do głowy.
– Nie byłem wtedy pewny swojej decyzji. Musiałem to dokładniej przemyśleć. Byłem też trochę zajęty i nie mógłbym ci poświęcić wystarczającej ilości czasu. – „Wystarczającej ilości czasu?", powtórzyłam w myślach. Z jednej strony chęć Theodora do poświęcania mi czasu wydawała się przerażająca, a z drugiej mogła świadczyć o jego szczerym zaangażowaniu. Nie wiedziałam, co bardziej mnie szokowało. – Powiedz tylko słowo, a zmienię ten stan rzeczy. Udam się do Goethego, gdy ten tylko wróci, i poproszę o ciebie.
– Nie jestem przekonana... Przerażasz mnie... – wymamrotałam, grając na czas.
– Ja ciebie? A niby czemu?
Theodor wyprostował się, oddając mi ociupinę przestrzeni. Zmarszczył brwi, jakby faktycznie zastanawiał się, gdzie popełnił błąd.
– Czy to ty torturowałeś Rodiana? – zapytałam o to, co wydawało mi się najbardziej prawdopodobne. O dziwo, trafiłam w punkt. Co za fart.
Przez chwilę mogłam cieszyć się ciszą i większą ilością powietrza niedzieloną z pijanym Pystolliusem. Właściwie chciałam usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Czy to on tak bezdusznie okaleczył mojego Rodiana? Słuchał jego krzyków? Przyglądał się cierpieniu udręczonego? Przerażała mnie ta wiedza, ale równocześnie pociągała.
– To, kto torturował Aundrina, nie ma nic do rzeczy. Czy to byłem ja, czy ktoś inny – wyburczał w końcu, niezadowolony z tak drastycznej zmiany tematu. Mówią, że tonący brzytwy się chwyta i tak postąpił Theodor. Bez wyraźnego powodu podał mi argument przemawiający za zmianą właściciela: – Twój intelekt marnuje się przy Draagonysie... Każe ci milczeć całe dnie...
Zanim zasypał mnie kolejnymi powodami oraz swoimi zaletami, dla których miałabym chcieć zostać z nim, rozległo się łomotanie do drzwi. Głośne i wściekłe łomotanie. Wręcz walenie za pomocą pięści. Oboje spojrzeliśmy po sobie; ja z ulgą, Pystollius zakłopotany. Poderwał się wreszcie niezdarnie, aby otworzyć drzwi przed... Scorpiusem.
Blondyn wszedł, obrzuciwszy najpierw gospodarza, a później mnie pełnym wyrzutu spojrzeniem. Ja w tym czasie wgapiałam się w jego półnagie, rozgrzane ciało, zakryte tylko dresowymi spodniami, pod którymi w kroku coś się prężyło. Dobra, nie coś; wiadomo co. Z pewnością nie dbał o zakładanie bokserek. Długich włosów arystokraty nic nie trzymało, oplotły więc spoconą z wysiłku twarz.
– Co wy wyrabiacie?! – podniósł głos.
– Słucham? – Zdezorientowany brunet dalej stał, trzymając skrzydło drzwi.
– Dlaczego, do cholery, mnie wzywasz? – zwrócił się bezpośrednio do mnie Draagonys.
„Ja go wzywałam?".
– Ja?! – wyraziłam swoją wątpliwość na głos. Nie przypominałam sobie takiego faktu, a już nie byłam tak pijana, aby mieć luki w pamięci.
– Pystollius nie ma znacznika!
– Och... ja... – jąkałam się dalej.
– To pewnie moja wina – wciął się Theodor. – Przestraszyłem ją.
Scorpius uśmiechnął się pobłażliwie i posłał rozbawione spojrzenie przyjacielowi.
– Dobierałeś się do niej? – wywnioskował. – Ty?! – Usłyszałam pełen niedowierzania ton.
– Tak jakby... – zawstydzony brunet spuścił wzrok.
– Przecież nie tykasz kobiet – wyśmiał go Draagonys. – Sathana, cokolwiek zrobi, nie zrobi ci krzywdy. Przestań mi przeszkadzać. – Zaplótł ręce na piesi. – Kurwa! Puśćże to ramię!
Faktycznie. Wreszcie zrozumiałam. Kurczowo zaciskałam palce na ramionach, broniąc się przed podłym światem i podlejszymi żądzami Theodora. Rozluźniłam paliczki, a na skórze, a zwłaszcza na runach zakrywających tatuaż, pozostały jaśniejsze odciski. Niechcący użyłam czaru Rhany. Przynajmniej zyskałam pewność, iż działa, a Scorpius przybędzie, aby wyciągnąć mnie z opresji. Mniejsza z tym, że zapewne będzie wtedy wściekły, bo przerywam mu tak ważne obowiązki jak zaspokajanie Penelopy – lub Penelopy i Zahariasha – podczas orgii.
– Ty. – Wycelował w przyjaciela palcem. – Trzymaj łapy przy sobie. A ty. – Wskazał na mnie. – Przestań wzywać swego pana nadaremno. Zrozumiano?! – Jeszcze powinien dodać, że jest pieprzonym bogiem; alfą i omegą; nie zdziwiłabym się.
Jednak nie wyciągnął mnie z opresji. Kazał wciąż przebywać z Theodorem. Kimże jednak byłam, żeby się sprzeciwiać? Pokiwałam głową, zauważając, iż brunet robi to samo. Draagonys rozstawiał nas po kątach, jak się mu żywnie podobało.
Wiecie, co później usłyszałam?
Trzask.
Zaprawdę powiadam wam, Draagonysowie nie potrafią cicho zamykać drzwi, tylko tak, że cały budynek drży w posadach.
– Po coś go wzywała?! – Pystollius podszedł szybkim krokiem i schylił się po szklankę pozostawioną przy nodze łóżka.
– To przypadek... – Poczułam się winna.
Mężczyzna wypił do dna.
– Theodorze... – Do głowy przyszła mi pewna myśl oczekująca na potwierdzenie. Wśród ogromu absurdu wcale nie wydawała mi się aż tak absurdalna.
– Mów mi Theo. – Machnął ręką. Podszedł do barku i za pomocą magii wyczyścił szkło.
– Dobrze... Theo... Nie miej mi za złe, że pytam... ale... – „Może jednak lepiej pozostać w niepewności? Nie wścibiać nosa w nie swoje sprawy?". Zawahałam się. – Kurczę...
– Chcesz zapytać, czy moja propozycja dalej jest aktualna? – zapytał z kiepsko ukrywaną nadzieją.
– Nie! – poprawiłam go natychmiast. Zbyt szybko i niegrzecznie. Odchrząknęłam, nabierając więcej pokory. – Czy oni... we trójkę...
– Tak. – Oszczędził mi bólu kończenia zdania. – Nie domyśliłaś się wcześniej? – Uśmiechnął się półgębkiem.
– Myślałam, że tylko Zahariash i Penelopa. Jak? Dlaczego?
– Znają się od dawna. Od dziecka, dokładniej rzecz ujmując. – Zamilkł, zastanawiając się nad czymś. Przygładził czarne włosy. – Zahariash mówił, że kierujemy się pewną filozofią. Oto masz przykład, w jaki sposób. Żaden z nas nie potrzebuje romantycznego związku, ponieważ w obecnych czasach zakrawa to o głupotę. Robimy, co chcemy i z kim chcemy. Tak jest prościej. Może nie jest to już tak powszechne zachowanie jak kiedyś, jednak jest społecznie akceptowalne, dopóki żadne z nich nie zwiąże się z nikim innym na stałe.
Pokiwałam głową, myśląc nad tym, co usłyszałam. Przyznałam, że w niepewnych czasach tak było prościej. Ja wybrałam Rodiana, więc ominęłam szerokim łukiem drogę na skróty; spotkała mnie kara w postaci bólu i cierpienia po stracie bliskiej osoby. Theodor także kierował się tą filozofią, proponując mi, podrzędnej Vromiance, niewartościowej eterrance, stałe miejsce w swoich komnatach oraz łożu.
– To dlaczego jesteś tutaj ze mną, a nie z nimi? – zapytałam, obserwując, jak grzebie w szafie. Wyciągnął szare bokserki, a do nich pasujący podkoszulek.
– Przy pewnej ilości osób robi się tłok. – Wzruszył ramionami. – Nie bawią mnie orgie...
– Scorpius jest gejem czy może hetero, czy...? A Zahariash? – wypaliłam.
Zaśmiał się zjadliwie, a na szczupłych policzkach pojawiły się dołeczki. Miał zaskakująco białe zęby. Właściwie spokojnie można było uznać go za mężczyznę przystojnego. Wcześniej tego nie dostrzegałam skupiona na jego żylastych, kościstych i lodowatych rękach.
– Obdarzają swoją uwagą zarówno kobiety, jak i mężczyzn – odpowiedział rozbawiony.
Zakryłam usta, powstrzymując jęk. Przez chwilę poczułam się przy Pystolliusie swobodnie. Zbyt swobodnie. Ugryzłam się w język, zanim zapytałam, jak jest z nim.
– Dlaczego ja z tobą o tym rozmawiam? – Schowałam twarz w dłoniach i rozmasowałam okolicę oczu. Senny piasek zbierał się pod powiekami.
– Bo jeszcze nie wytrzeźwiałaś. Może powinnaś się położyć? – Stanął w drzwiach od łazienki.
– Definitywnie – przytaknęłam. – Gdzie mogę...
– W łóżku – przerwał mi.
„Aha".
– A ty...
– Też w łóżku.
– Ale... – Chciałam zaprotestować, lecz Theodor miał paskudny zwyczaj ucinania moich wypowiedzi; i on śmiał twierdzić, iż marnuję się przy Orionie.
– Scorpius powiedział, że cię nie skrzywdzę. Czego się boisz? Nie pozwolę ci spać na podłodze, sam też nie mam zamiaru oddawać ci łóżka i się męczyć.
Zmierzyłam go badawczym spojrzeniem od stóp do głów. Jeśli Draagonys zapewniał o jego nieszkodliwości, to dlaczego miałabym nie wierzyć? Może dlatego, że Scorpius wcale za mną nie przepadał! Ponadto był złośliwym, perfidnym kryminalistą! Pozostawiłam wypowiedź Theodora bez komentarza.
Chwyciłam rąbek sukienki i pociągnęłam. Materiał ześlizgnął się gładko, odsłaniając szczupłe ciało zapakowane w kompletnie nieseksowne bawełniane majtki i stanik; mimo to Pystollius gapił się jak na prezenty urodzinowe. Na policzkach zrobiło się mi ciepło. Zawstydzona szybko wpełzłam pod kołdrę. Jedwabna pościel otuliła gładkim chłodem moje ciało. Położyłam się na boku, obejmując poduszkę. Robiłam tak, ponieważ w ten sposób spałam z Rodianem. On był moją poduszką. Usłyszałam kroki, zgrzyt zamka, a na końcu szum wody.
Sen nie miał dość czasu, aby mnie pochłonąć. Po pewnym czasie poczułam, jak gospodarz kładzie się na drugiej połowie łóżka, o dziwo, tyłem do mnie. Biło od niego ciepło świeżo wygrzanego pod prysznicem ciała, a do mych nozdrzy doleciał lekki piżmowy zapach.
– Przemyśl moją propozycję – rzucił przed siebie. Na pochwałę zasługiwał fakt, iż w ogóle pytał mnie o zdanie.
– Oczywiście – odparłam sennie.
„Nigdy w życiu" – dopowiedziałam w duchu.
*
To były trzy tygodnie przerwy! Trzy! Kto czekał? Kolejne dwa rozdziały pojawią się tydzień po tygodniu, a później kolejna krótka, tym razem dwutygodniowa, przerwa :)
Jak oceniacie ten rozdział? Jak wrażenia? Macie jakieś podejrzenia, teorie na tym etapie? Czekam na wasze komentarze :D Oczywiście, osoby czytające wcześniej EC proszę o to, aby nie spoilerowały.
*
Zapraszam na mój fanpejdż --->
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro