Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

02: Otoczona przez mrok

– Pani Draagonys, pozwoli pani, że przerwę? – wciął się wyraźnie znudzony Moore w opowieść Daemony.

Kobieta oderwała wzrok od kąta pokoju przesłuchań i przeniosła go na śledczego. Na próżno było szukać w jej twarzy chociażby cienia zadowolenia. Czarne tęczówki ciskały gromy. Nie wyglądała na kogoś, kto toleruje, gdy się mu przerywa. Zresztą, który eterran pozwala na to komuś tak „nieznaczącemu" jak człowiek? Różnice kulturowe od lat niezmiennie pozostawały nazbyt wyraźne. Mogli ją skazać nawet na śmierć, ale wcześniej mieli obowiązek skakać koło niej, jakby przesłuchiwali samą królową.

Przeczesała zmierzwione włosy i uniosła podbródek, jakby wyrażając zgodę na jego wypowiedź.

– Rozumiem, że ktoś zdradził – zaczął. – Jeśli dobrze zrozumiałem, tylko osoba przebywająca w domku mogła kogoś do niego sprowadzić. Wie pani, kto to był?

– Wiem. – Kąciki jej ust uniosły się w pełnym samozadowolenia uśmiechu.

– Kim on był? – dopytywał Charlie.

– Jeszcze do tego nie doszliśmy. Wtedy jeszcze nie wiedziałam.

– Ale teraz pani wie – ciągnął ją za język, lecz w głębi czuł, że poniósł porażkę.

– Tak, ale jeszcze do tego nie doszliśmy – powtórzyła cierpliwie i wyraźnie, jak gdyby przemawiała do osoby tępej.

– Może pani...

– Nie, nie mogę – ucięła, wyraźnie z siebie zadowolona.

Każdy ma jakąś granicę tolerancji. Charlie opuścił głowę, westchnął, po czym rozmasował skronie. Ta cała szopka była ponad jego siły, lecz inny śledczy mógłby pokpić sprawę. Świadom swojego podstawowego obeznania w kulturze elfów godził się na przyjmowanie spraw z nimi związanych.

W normalnych warunkach nie byłoby mowy o żadnej umowie. W normalnych warunkach po paru odzywkach podobnego typu przesłuchiwany zostałby odprowadzony do celi. W normalnych warunkach śledczy podniósłby głos, aby doprowadzić delikwenta do porządku. Ale to nie były normalne warunki i mimo tego, iż Moore nierzadko przeżywał wewnętrzne dylematy – przerwać, wtrącić coś czy też zostawić uwagę dla siebie – kodeks wyraźnie zabraniał reakcji na zaczepki, nieuprzejmości i inne nieprzyjemności, które miały go spotkać podczas całej tej sprawy. Konsekwencje niewarte były choćby przewrócenia oczami.

– Mógłbym chociaż prosić, aby oszczędziła nam pani niektórych szczegółów? – westchnął, przeciągając dłońmi po zaczerwienionych od papierosowego dymu oczach.

Palił regularnie raz na pół godziny, ale ta kobieta samą swoją obecnością podwoiła porcję potrzebnej mu do uspokojenia nerwów nikotyny. Malutka klitka trzy na cztery metry, w której przyszło mu prowadzić przesłuchanie, śmierdziała, a atmosfera pozostawała dosłownie gęsta. Wentylacja z trudem wyrabiała; szef wydziału zarzekał się, iż już dawno wezwał speca. Dziwnym trafem profesjonalista nie dotarł. Jeszcze.

Opowieść kobiety opierała się na nieistotnych szczegółach, takich jak niebieskie jak morze oczy miedzianowłosego czy też gładki i aksamitny warkocz Pystolliusa. Piękne, poetyckie opisy nie wnosiły do zrozumienia całej sytuacji nic. W takim tempie przesłuchanie mogło trwać nawet i tydzień. Do tego ta Śmierć. Jaka Śmierć? Przecież Śmierć nie jest bytem materialnym. To wymysł. Legenda. Może umysł Daemony zapadał się w swoje szaleństwo?

Niestety, musiał przyznać, że pomimo wyraźnego pociągu do bajkopisarstwa, Vromianka podawała też dane ważne, jak choćby pełne nazwiska Krzewicieli, którzy brali udział w porwaniu. Moore nie posiadł na razie podstaw, aby móc wnieść o niepoczytalność. Do tego potrzeba czystego szaleństwa, a pani Draagonys w całej wariacji zachowywała resztki rozsądku.

– Miało być wszystko. Mówię więc wszystko. – Daemona ułożyła palce w piramidkę i oparła na swoim czole. Zachichotała, będąc świadkiem bezradności mężczyzny.

– Ale...

Niespodziewanie pięść odziana w kajdanki uderzyła o blat biurka, a na kobiecej twarzy zagościła czysta furia. Wszyscy znajdujący się w pomieszczeniu podskoczyli jak na zawołanie, gdyż nikt nie spodziewał się nagłego wybuchu.

– Dobrze wiemy, że czeka mnie egzekucja! – wrzasnęła. Wzięła uspokajający oddech, aby następnie przemówić zaskakująco dobrotliwie: – Uznajmy, że moją ostatnią wolą jest, żebym mogła opowiedzieć wszystko ze szczegółami. Opowiadanie mnie uspokaja.

– Niech mówi to, co chce – odezwała się zza pleców więźniarki zastępczyni premiera, Helga Simpson.

Zaskoczona Daemona oglądnęła się za siebie. Nie tylko czarnoskóra pani polityk przysłuchiwała się zeznaniom. Byli także inni, razem pięć osób – bo tylko tylu ludzi zmieściło się w pomieszczeniu. Śledczemu nie w smak była widownia, ale zastępczyni premiera się nie odmawia. Polityka go wykańczała.

– O – uradowała się Vromianka. – Dzień dobry, a może dobry wieczór? Nie wiem, ile już tu siedzę... – Znów przypominała potulnego baranka.

– Zechcą państwo wyjść? – warknął Moore. Nie szkodziło spróbować.

– Słuchamy opowieści – zaprotestował łysiejący policjant po czterdziestce.

– Mam fanów... – Oczy więźniarki zaiskrzyły się ze szczęścia.

– Proszę kontynuować. – Charlie machnął ręką z rezygnacją.

Nim Daemona otworzyła usta, rozległo się pukanie do stalowych drzwi. Jak na zawołanie wszyscy spojrzeli na stażystę zaglądającego nieśmiało do środka, wyraźnie przerażonego wizją zabrania głosu przy tak wielkiej grupie obserwatorów.

– Taaak? – Tubalny głos głównego śledczego rozdarł ciszę.

– J-j-ja... – jąkał się młodzieniec.

– No?

– P-p-przyn-n-n-iosłem...

– Podpisane przez premiera oświadczenie? – dokończył Moore za stażystę, obawiając się, iż przed świtem chłopak nie wystękałby celu swojej wizyty.

– T-tak.

– Pani Draagonys – powiedział Charlie, wyciągając dłoń po dokument. Trzęsący się chłopak podszedł i włożył kartkę w dłoń śledczego. Ten, otrzymawszy zbędną makulaturę (przecież mogli wysłać kopię elektroniczną), szybko przeczytał jej treść. Sprawa Sathany stała się priorytetem. – W zamian za dokładne informacje premier, główny prokurator oraz starszyzna etarran zgadzają się na karę Neutralizacji Holistycznej zamiast standardowej egzekucji za pomocą iniekcji. Proszę podpisać.

***

Po przebudzeniu pierwszym, co zobaczyłam, była... ciemność. Nieprzenikniony mrok napierający na mnie ze wszystkich stron. Namacalna czerń pochłaniająca resztki światła wraz z nadzieją. Dotykała mojej skóry, zimnem osiadając na gęsich, chropowatych wypustkach. Czułam nawet, jak wlewa się w moją duszę i rozchodzi jak podczas dyfuzji, zabijając ostatki pozytywnego nastawienia.

Dopuszczałam tylko dwie możliwości: oślepłam lub zamknięto mnie w celi bez dostępu do światła; pomieszczeniu magicznie zabezpieczonym.

Powoli wyciągnęłam spod żeber prawą rękę; po sztywnym członie maszerowały gryzące mrówki i przebiegał prąd. Nie czułam jej w ogóle. Nim odzyskałam w niej jakąkolwiek władzę, minęło trochę czasu. W jednej pozycji leżałam od godzin, o ile nie dni. Skulona przygniatałam ręce i nogi. Wreszcie poruszyłam paliczkami. Delikatnie podniosłam niezdarną kończynę, przypadkowo uderzając się w nos; wymacałam palcami, szukając swoich oczu. Dokładnie zbadałam powieki, aby zyskać pewność, że wciąż znajdują się tam, gdzie mieszkały na co dzień. Nie odkryłam żadnych uszczerbków, tylko okrągłe gałki, a na nich wypukłe soczewki chroniące kolorową tęczówkę. Nic też nie bolało – przynajmniej jeśli chodziło o oczy; cała reszta ciała wydawała się nadzwyczaj drętwa, jakby pokryta w całości siniakami.

Pozostała druga możliwość. Wyprostowałam nogi. Zbyt gwałtownie. Właściwie wciąż były zgięte, za to na moim ciemieniu złowieszczo zapulsował guz powstały po spotkaniu z twardą ścianą.

Klitka mierzyła najwyżej metr na metr.

Wstałam, tym razem ostrożniej. Kucnęłam, co przypomniało mi o skręconej kostce. Odruchowo chwyciłam za nią. Napęczniała jak balon. W moich ślepych oczach zalśniły łzy. Ruch w okolicy ramion naruszył żebra, przeszywając cierpieniem klatkę piersiową po lewej stronie. Zakwiliłam, zamierając w bezruchu. Cholernie bałam się najmniejszego gestu. To paskudne uczucie bać się własnego ciała; nie ufać mu; czekać na karę z jego strony. Organizm w chorobie jest zdrajcą mogącym się odwrócić od naszego psyche w najmniej odpowiednim momencie.

W ciemności zatoczyłam mozolny łuk rękami, natrafiając na wilgotną ścianę. Co ja mówię?! Ona się lepiła! Ciągnęła! Pisnęłam z przerażenia, kiedy do mojego umysłu dotarły ewentualne powody, przez które ściana pozostawała na moich spoconych ze strachu dłoniach. Wtedy też zaczęłam łkać, a gdy łkałam, żebra próbowały pozbawić mnie przytomności bólem.

Dusząc się łzami męki psychicznej oraz fizycznej, a także smarkami niczym mała dziewczynka, podniosłam się powoli. Mogłam stać w pozycji wyprostowanej. Nie opierałam wykręconego kulasa na ziemi. Prawie się ucieszyłam. Okręciłam się wokół własnej osi, macając po ścianach; w żadnej nie znalazłam drzwi.

Celę zabezpieczono wieloma czarami. Z zewnątrz nie dochodziły żadne odgłosy; gdy ja ich nie wydawałam, zapadała głucha cisza, tak głęboka, iż dudnienie mego serca oraz kapanie wody wypełniało nieznośnie uszy.

Kap. Bum. Bum.

Kap. Bum. Bum.

Kap. Bum. Bum.

Zaklęte drzwi niczym nie różniły się od kamieni tworzących mur. Mimo ogromnej wilgoci nie trzęsłam się z zimna, a powinnam. Na sobie miałam tylko lnianą – strasznie drapiącą – szmatę, czy coś podobnego do tuniki. Brakowało mi bielizny, a także obuwia i skarpetek. Jedyną izolacją od klepiska była porozrzucana – wyjątkowo skromnie – słoma, siano lub sucha trawa albo wszystko to naraz; nie potrafiłam określić palpacyjnie.

Początkowo czekałam. Myślałam, że nie zabawię w tej klitce długo. Myliłam się.

Nikt nie przyszedł. Nikt mnie nie zabrał. Nikt nie przejmował się moim losem. Zresztą, kto by miał się nim przejmować?

Rozum podpowiadał, że skoro pozostawiono mnie przy życiu, to był ku temu konkretny powód. Wybiegałam myślami daleko, a im dalej wybiegałam, tym bardziej niepokojące obrazy podsuwała wyobraźnia. Znałam ślepców lepiej niż wy. Wasz świat widzi tylko to, co sami chcemy pokazać. Pachołkowie Arediusza robią dużo więcej złego, niż ludziom się wydaje, a sam Przewodnik przymyka oko na ich występki. Nie broni im zabawy, nawet jeśli ta zabawa opiera się na gwałtach i torturach. Nie mówię, że wszyscy ślepcy postępują w sposób niegodny, ja tylko stwierdzam, że ten zdeprawowany odsetek pod „żelaznym butem przywódcy" wcale nie miał tak źle, gdyż ostatecznie okazywało się, iż but ten to tylko puchaty papuć. Spodziewałam się najgorszego – że stanę się pośmiewiskiem i główną atrakcją jednej z bestialskich zabaw tej ciemnej strony ślepców.

Przestałam czekać. Zaczęłam egzystować.

Po paru godzinach, kiedy mój pęcherz boleśnie się rozepchał, uświadomiłam sobie, że będę musiała załatwiać się pod siebie – w słomę pod nogami – niczym zwierzę. Nie chciałam się z tym pogodzić. Zdarzało się mi tkwić w złych warunkach, ale nigdy sytuacja nie zmusiła mnie do bezczeszczenia własnego ciała. Zaczęłam dreptać, aż w końcu wydreptałam. W jednym z rogów w podłodze osadzili kratkę ściekową. Stwierdziłam, że lepiej kucać nad nią niż nad posłaniem z suchych traw.

Później siedziałam, oparta o lepiącą ścianę, obejmując kolana. W bezruchu, aby nie urazić złamania i zwichnięcia.

Kap.

Kap.

Kap.

Mokry dźwięk wyznaczał sekundy, a ja liczyłam.

Raz...

Pięćdziesiąt...

Trzysta...

Tysiąc...

Nie wiem, jakim sposobem, ale w końcu zasnęłam.

***

Gdy obudziłam się po raz kolejny, wiele się zmieniło. Moje ciało okrywał koc. Podczas oddychania nie czułam igieł. Przesunęłam dłonią po piersi, natrafiając na bandaż nasączony olejowatym płynem. Dotykałam mocniej, nie czując nic prócz swych palców urażających siniak. Żadnego złamania. Wiedziona dziwnym przeczuciem złapałam za kostkę; wróciła do normalnych rozmiarów, jej ułożenie było fizjologiczne i, jak w przypadku żeber, otaczał ją opatrunek. Leczyli mnie. Ślepcy mnie leczyli. Jak to niedorzecznie brzmi. To nastręczało wielu pytań, ale przede wszystkim kłóciło się z wizją tortur i gwałtów dla zabawy, bo po co leczyć ofiarę, która i tak ma umrzeć? Po co marnować drogie środki? Pomyślałam też o tym, że może to nie podwładni Arediusza mnie przetrzymują. Może ktoś nas odbił z rąk Pystolliusa i Calibrina? Niespodziewana dobroć nie pasowała do moich wcześniejszych doświadczeń, a miałam ich sporo. Ileż doszczętnie zniszczonych wiosek odwiedziliśmy... Ilu znaleźliśmy martwych jeńców noszących ślady po wielotygodniowych torturach... połamane nogi, ręce zrośnięte w sposób groteskowy. Nie. Ślepcy nie leczyli niewolników ani więźniów.

Kolejną rzeczą, która poprzednio mi towarzyszyła, ale się zmieniła, był otaczający mnie zapach. Prócz siarkowego odoru moczu i duszącego fetoru fekaliów w powietrzu unosił się aromat chleba. Zmysły głodnego człowieka są nienasycone i mimo paskudnego zapachu, który mnie przytłaczał, na myśl o jedzeniu pociekła mi ślinka. Wyobraźnia umieściła w moich ustach pieczywo, a ja rozpłynęłam się w wyimaginowanym doznaniu sensorycznym.

Usłyszałam drapanie o wyklepaną nogami setek więźniów glebę.

Usłyszałam chrobotanie o nieprzebyty kamienny mur.

Usłyszałam mlaskanie. Och, mlaskanie było tym najgorszym!

Mlask.

Mlask.

Mlask.

Pieprzony szczur dostał się przez kanalizację do mojej celi. Co gorsza – zżerał mój chleb. Poderwałam się, zapominając o ewentualnym bólu; leki potrzebowały więcej czasu, aby mnie ozdrowić całkowicie. Powierzchownie zasklepione rany na plecach – zbyt mocno napięte – pękły, rozlewając po ciele świeżą krew. Nieważne – na pewno nie w obliczu śmierci głodowej. Kto wie, kiedy rzucą mi kolejne ochłapy? Ponoć umieranie o pustym żołądku jest nieprzyjemne, a ludzie potrafią zjadać swe członki. W tamtym momencie mój bulgoczący z głodu brzuch nie odmówiłby gościny szczurowi.

Zaczęłam skakać, wbijając w niestwardniałą skórę stóp źdźbła słomy.

Zaczęłam piszczeć. Piszczałam tak, że raniłam nawet własne uszy.

Chrup, mlask – rozległo się pod moimi kobiecymi stopami nieprzywykłymi do twardego, ostrego wręcz podłoża.

Szczur poległ, a ja niczym bohaterka rzuciłam się na kawałek chleba, jakby był nagrodą w konkursie deptania szczurów. Z pewnością wygrałam pierwsze miejsce. Nie miałam konkurencji.

To nie ostatni szczur, którego poskromiłam w czasie całego mojego pobytu w celi. Przybywały regularnie. Tak samo jak dostawy jedzenia.

Tamtego dnia, tudzież nocy, po raz pierwszy zakosztowałam surowego szczurzego mięsa. Wasze ludzkie mózgi podpowiadają, iż to głupie posunięcie; myślicie tak, ponieważ gryzonie przenoszą dżumę, wściekliznę, a nawet zapalenie wątroby. Na nas to nie działa. Żadne ludzkie choroby bakteryjne, pasożytnicze i wirusowe; jedyne, które zdolne są nas osłabić i zabić, są te wywołane przez nasz własny, zbyt silny organizm – genetyczne i autoimmunologiczne; a jedynym wyjątkiem od tej reguły jest wirusowa hydrza ospa żerująca na eterze w naszych żyłach. Zarażając się wścieklizną, chwilę pogorączkujemy, zyskamy odporność i nie umrzemy. Letalna dla was choroba u nas odbierana jest jak zwykłe przeziębienie. Więc szczury nie są złe jako pożywienie. Owszem, nie smakują najlepiej, a ich krew rozlewa się, oblepiając wszystko wokół, ale są cennym źródłem białka i to chyba tylko dzięki nim miałam dość siły fizycznej, żeby żyć. Za każdym razem pozwalałam gryzoniom zasmakować pieczywa, nim sama się w nim i w nich rozsmakowywałam.

Od tego momentu szczury i kawałki chleba wyznaczały dni. Tak przynajmniej się mi wydawało. Uznałam, że ślepców czy też innych porywaczy, nie cechuje hojność, toteż założyłam, iż dostawałam posiłek raz na dzień. Zjadłam dwadzieścia trzy piętki, zanim ślepe oczy wreszcie ujrzały światło.

Nie dostawałam czystej wody. Po ścianie sączył się zimny strumyczek. Gówno mnie obchodziło, co wchodziło w skład mojego prywatnego napoju. Mogły to być nawet szczyny. Ważne, że mogłam czymś wypełnić żołądek oraz ugasić pragnienie w oczekiwaniu na nowy dzień. Jak to się mówi? Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Z pewnością w moim własnym źródełku nie rozpuszczono trucizny. Po co karmić i opatrywać osobę, którą później zamierzało się zabić? O nie. Nie chcieli mnie zabić. Zbyt dobrze zadbali o to, abym nie sczezła z zimna oraz z głodu.

Z godziny na godzinę traciłam nadzieję. Z dnia na dzień traciłam swoją osobowość. Uciekały wraz z moją siłą do spółki ze zdrowym rozsądkiem.

Każdy kolejny dzień łagodził cierpienie fizyczne. Rozorane korą drzewa plecy zasklepiły się i wreszcie nie pękały przy każdym ruchu. Kostka wraz z żebrami zagoiły się książkowo.

Wprost proporcjonalnie do tego, jak reperowało się ciało, moja dusza niszczała.

Po dziesiątym chlebku zaczęłam słyszeć głosy.

Coś szeptało za mymi uszami.

Daemono...

Daemono...

Daemono...

Kiedy się obracałam, nie widziałam nikogo. Ciemność stała się mym wrogiem. W ciemności chowały się upiorne mary, a mi odebrano szansę, abym je dojrzała.

Były tam. Muskały ramiona, dłonie, pośladki, uda... zaplatały o kościste palce długie loki, po czym ciągnęły, wyrywając całe pukle. Chodziły po głowie. Tupały. Drapały. Przylegały do kręgosłupa, łaskocząc w każdą jego esowato wygiętą powierzchnię. Pływały razem z krwią i przemieszczały się pod skórą. Były wszędzie. We mnie i na zewnątrz. Przyglądały się, przenikliwymi ślepiami stawiając włoski na karku na baczność. Nie odróżniałam ciarek strachu od dreszczy zimna. Nigdy nie zostawiły mnie samej.

I wciąż szeptały.

Nie oglądaj się za siebie...

Słodkich snów...

Rodian... Rodian...

Daemono...

Daemono...

Daemono...

A słowa odbijały się wewnątrz czaszki, bezskutecznie próbując rozsadzić ją żalem i strachem.

Sen przechodził płynnie w jawę. Pewna co do tego, w jakim punkcie znajduje się moja świadomość, byłam tylko, gdy pochłaniałam mięsno-chlebkowy posiłek albo, wykończona krzykiem i obijaniem się od ścian, opierałam się o strumyczkową ścianę, pozwalając wodzie spływać lodowatym strumieniem po półnagim ciele. Wtedy bolało, a ból oznaczał, że wciąż żyłam. Ponoć taki ból jest dobry i należy martwić się, kiedy zniknie. Wtedy też płakałam nad swoim losem, bo pragnęłam nic nie czuć, nie istniejąc.

Jakiekolwiek plany wobec mnie mieli porywacze, raczej wątpliwe, aby były przyjemne dla mojej osoby. Choćbym została sprowadzona na ziemię w następnym wcieleniu jako marny owad w karze za zabicie samej siebie, bardzo poważnie rozważałam samobójstwo. Nie dać im satysfakcji. Nie dać im siebie. Nie dać się zniewolić. Moje zęby nie potrafiły wgryźć się w suche mięsko mojego nadgarstka. I nie chodzi o to, że moja szczęka osłabła. Ona miała się świetnie. Rzucili na mnie czary. Ilekroć udawało się mi nacisnąć mocniej, a pierwsza kropla krwi o smaku żelaza zostawała uwolniona, rozpływając się w ślinie, padałam na ziemię i trzęsłam się w konwulsjach, a moje mięśnie sztywniały, wyginając sylwetkę w łuk ograniczony czterema ścianami. Zdalna klątwa Poria'talai, chroniąca moją nic nieznaczącą, plugawą postać przed samookaleczeniem, sprowadzająca na mnie niewyobrażalne wewnętrzne cierpienie – jakby coś rozszarpywało wnętrzności, paliło kości i gotowało płyny ustrojowe.

Po każdej próbie ryczałam, przypominając zranione zwierzę, bo odebrali mi władzę nad moim życiem, a – co gorsza – śmiercią.

Wśród otaczających mnie mar wyróżniała się jedna. Moja przyjaciółka Kostucha zaśmiewała się do łez, patrząc na porażki ponoszone raz za razem. Syczała mi do ucha swym rybim, mdlącym oddechem:

– To nie twój czas...

Zobojętniałam po kolejnych sześciu dniach, nie podejmując żadnych działań. Siedziałam. Zagryzałam szczęki. Nie marnowałam płynów na łzy. Nie nuciłam. Nie śpiewałam. Gapiłam się w czerń, czasem grzebiąc palcami o połamanych paznokciach w szczurzych wnętrznościach, odrzucając niejadalne części, a także z chleba robiąc kulki, które później długo memłałam w ustach. Przysiadałam pod mokrą ścianą, leniwie wystawiając język, aby zagarnąć strumyczek dla siebie. Co dostawało się górą, wychodziło dołem, a ja jakoś egzystowałam sobie wśród smrodu; na lepkiej podłodze, otoczona upiorami.

***

Po śnie następuje chwilowe otępienie. Zbyt wiele bodźców naraz penetruje zmysły. W ustach czułam suchość; drętwa, przyleżana ręka pulsowała bólem; do uszu wtargnęły znienawidzone krople wody wyznaczające sekundy; w nozdrza wcisnął się znajomy zapach chlebka oraz mniej znajomy, nieokreślonej rzeczy.

Otwarłam oczy, co nie zrobiło wcale różnicy. Ostrożnie odwinęłam się z pozycji embrionalnej, jedynej, w której mogłam jako tako wygodnie spać. Usiadłam po turecku, wyciągając ręce. Ten poranek – chociaż, jak się później okazało, wcale porankiem nie był – zaczął się bez szczurów z kanalizacji. Macając palcami, szukałam znajomej chropowatości i twardości chleba. Opuszki musnęły spieczoną skórkę, zagarniając ją szybko w swe objęcia. Ułożyłam pół bochna w zagłębieniu między nogami i tym razem zaczęłam wodzić za drugim przedmiotem o lekko słodkawym aromacie. Natrafiłam na gładką, wilgotną, zimną taflę. Uważnie ujęłam szkło w dłoń, ważąc ciężar zawartości. Zbadałam także kształt całego naczynia – a był on jednolicie walcowaty o zgrubiałym rąbku u otwarcia; w otwarciu tkwił chropowaty okrąg – i doszłam do wniosku, iż mam do czynienia z zapieczętowaną miękkim korkiem fiolką najpewniej z eliksirem. Delikatnie potrząsnęłam zawartością tuż przy uchu, słuchając, jak ciecz rozbija się o ścianki. Tak, z pewnością miałam do czynienia z miksturą. Wyłuskałam zamknięcie, po czym zaciągnęłam się intensywną wonią słodką niczym karmel spiekany na patelni.

Kiedyś zapewne najpierw zagłębiłabym się w ulotne nuty zapachowe, aby wyłonić te charakterystyczne dla poszczególnych ziół. Kiedyś spędziłabym sporo czasu na analizowanie składu, aby wreszcie odgadnąć, jaką zawartość kryje sterylna buteleczka. Kiedyś. Wtedy było mi wszystko jedno; w dodatku miałam pewność, iż mnie nie zabiją. Tyle czasu dostarczali jedzenie. Załatali najgorsze rany. Nie zamordowaliby mnie ot tak. Moi oprawcy nie marnowali środków.

Przyłożyłam chłód do spierzchniętych warg.

Do dna, Daemono!

Na zdrowie, szczurki!

Oblizałam usta, rozpływając się w znanym mi smaku – mdląco-słodkim i szczypiącym miętą w język, rozgrzewającym podniebienie, drążącym w dziąsłach, a także chłodzącym przełyk, aby ostatecznie wpaść ognistą falą do żołądka. Bez wątpienia wypiłam Ygred Yshysh – eliksir potocznie zwany „płynną siłą", tudzież „elfim energetykiem" bądź „wytrzymałością w butelce".

Nie sądziłam, że towarzyszyło mi tak wielkie zmęczenie, póki nie otrzymałam konkretnego zastrzyku energii. Moje dotąd półprzymknięte powieki się otworzyły. Głosy zza uszu ucichły, a mózg przestał boleć. Przedtem, przyzwyczajona do osłabienia, nie zwracałam nań uwagi, przyjmując je za stale towarzyszący element. Mikstura ujawniła prawdę – tylko wydawało mi się, iż zachowałam siłę; tak naprawdę mięśnie zdziadziały, stawy zesztywniały, a szczurki i chleb zapewniały mi kalorie zdolne zabezpieczyć zapotrzebowanie organizmu do trwania na posterunku w jednym miejscu; oddychania, trawienia i detoksykacji.

Zjadłam chlebek, przebierając żuchwą z zadziwiającą szybkością. Przyzwyczajona do mozolności nie nadążałam sama za sobą.

Stanęłam prosto – od siedzenia bolał mnie tyłek – żeby zaczekać na moich wybawców. Ja po prostu wiedziałam, że nadszedł dzień, kiedy wszystko się wyjaśni. To bez znaczenia, czy chcieli mnie zamordować, zgwałcić, katować, czy wyrzucić w środku najdzikszej puszczy. Jedyny liczący się fakt mówił: wyjdziesz z celi metr na metr. Chociaż na chwilę. Nawet obietnica momentu poza więzieniem przynosiła ulgę.

Z nieoczekiwaną przyjemnością wsłuchiwałam się w kapiące krople.

Kap.

Kap.

Kap.

Wyjaśnienie nadchodziło. Zmierzało do mnie, a ja wyczuwałam zbliżający się przełom.

Czekanie dobiegło końca, gdy cegły z cichym furkotem, zmieszanym ze stukotem, jedna za drugą zaczęły staczać się na obrzeża wejścia do celi, wpuszczając coś, o czego istnieniu zapomniałam – światło. Promyczki wpadały przez coraz szerszą dziurę, niczym igiełki torpedując moje oczy. Syknęłam, zasłaniając twarz rękoma i szczelnie zacisnęłam powieki. Bolało. Tak cholernie bolało. Jakby chciało rozsadzić gałki. Jakby miały pęknąć od nadmiaru fotonów rejestrowanych przez czopki i pręciki. Jakby nieużywany narząd nie wyrabiał się z przetwarzaniem informacji, wołając kłującymi słowami dość!

Ktoś chwycił mnie za sflaczałe ramię, zaciskając palce w kościstą obręcz. Szarpiąc, wyrwał mnie z czeluści mroku, wrzucając na żarzącą się światłem wolność. Wyprowadził. Krok za krokiem, nie zwalniając uścisku. Nareszcie otoczyły mnie dźwięki, grając na rozleniwionych bębenkach: buczenia świetlówek pod sufitem, obcych obutych stóp prowadzących mnie przez korytarz, kapiącej zewsząd wody, piachu rozcierającego się między śródstopiem a lodowatym kamieniem, wiatru świszczącego gdzieś wysoko nad nami; jednak miodem na me uszy był kobiecy, bardzo zachrypnięty głos. Mówił: Daemona. Przystanęłam obok słodkiego brzmienia mojej przyjaciółki, Shantalii.

Szczupłe, silne palce zostawiły moje ramię w spokoju. Przez chwilę stałam, doświadczając obok siebie dwóch obecności: gorącej-pachnącej i chłodnej-cuchnącej. Tylko ta o przyjemnym zapachu się poruszała. Metal zaśpiewał, sunąc po kamieniu, zabrzęczał w powietrzu i spoczął swym zimnem na moich nadgarstkach, ze szczękiem zatrzaskując się, więżąc ciało. Ręce zaczęły mi ciążyć. Zaszeleściło. Wzdrygnęłam się, gdy ciepłe palce dotknęły miejsca nad kostką, zaraz potem stal zacisnęła się i nad moimi stopami. Poruszyłam się nieznacznie, a łańcuch łączący górę z dołem odpowiedział.

– Sathana – mruknął mój oprawca, Theodor Pystollius. Poznałam charakterystyczny basowy głos o akcencie spotykanym tylko u wysoko urodzonych; oni od najmłodszych lat posługiwali się nienaganną dykcją. – Odsłoń twarz – rozkazał, chwytając twardymi męskimi dłońmi za przeguby mych rąk, częściowo na kajdanach, częściowo na skórze. Nie potrzebował nawet wkładać siły, aby zmusić mnie do ich opuszczenia. Nie stać mnie było na opór. – Oczy, Sathana – syknął, a jego palce powędrowały do moich powiek, uchylając je brutalnie.

Wrzasnęłam, wciąż broniąc się przed bezlitosnym światłem. Chowałam twarz, uciekałam, podnosiłam grzechoczące ręce. Unieruchomił mnie, uderzając moim ciałem o ścianę i przyszpilając drżące członki do szorstkiego muru.

– Otwórz, kurwa, te oczy! – wylał na mnie swoją gorycz, tracąc chwilowo ogładę.

Pod powiekami zebrały się łzy. Pierwszy krok jest zawsze najtrudniejszy, nawet jeśli chodzi o głupie otworzenie oczu i spojrzenie w jasność po prawie miesiącu życia niczym kret. Przez cienkie powieki przebijały się czerwone naczynia krwionośne, a na ich tle ciemniała sylwetka.

Po raz wtóry popchnął mnie na ścianę, obijając plecy i potylicę.

Uległam. Uchyliłam powieki, które wykonały chaotyczny taniec. Trzepotałam rzęsami, ale nie miało to nic wspólnego z uwiedzeniem Pystolliusa. Początkowo otaczająca mnie rzeczywistość rozpływała się, zlewając każdy element w jeden nieokreślony byt. Po jakimś czasie obraz odzyskał ostrość. Nie było tak źle, jak myślałam, że będzie.

Pierwszym, co zobaczyłam po dwudziestu trzech dniach, były czarne jak moja klitka oczy Theodora. Spojrzałam niżej, nie nadużywając jego dobroci. Niegodnie jest patrzeć w ślepia ślepca, będąc tylko brudem u jego stóp. Wykrzywił usta w grymasie. Ujął mnie za policzki i przechylił twarz raz w jedną, raz w drugą stronę. Odkleił powieki od moich oczu i ocenił ich stan. Zaskakujące, ale on mnie badał. Pozostałam uwagą przy Shantalii, rudej piękności, której włosy w tamtym momencie nie lśniły, jakby wypłowiały od suszącego słońca, a twarz postarzała się o dziesięć lat przez zmarszczki pogłębione odwodnieniem. Przez mleczną skórę siostry Rodiana przebijały różowe naczynka krwionośne, a także płytko osadzone, fioletowe żyłki. Niespodziewanie zostałam skarcona lekkim klepnięciem w policzek. Pystollius nie skończył oględzin. Wykorzystując moją dezorientację subtelnością kary, zaglądnął w moje usta, oceniając uzębienie. Nie znalazł nic ciekawego. Braki witamin i składników odżywczych nie miały dość czasu, aby wyniszczyć organizm i rozchwiać kły szkorbutem.

Bez słowa puścił mnie, po czym udał się w głąb granitowego korytarza; podążyłam załzawionym wzrokiem za jego plecami. W oczy rzuciła się mi jego odświętna szata. Dobrej jakości materiał skrojony w czarny uniform. Zatrzymał się przed ścianą. Wtedy zauważyłam, że co półtora metra na murze wykuta została pieczęć runiczna – znak Om'skley – zamykająca każdą celę z osobna. Zafascynowana obserwowałam, jak mężczyzna położył dłoń na szarych kamieniach pod znakiem, a one w odpowiedzi zaczęły cofać się do rogów, czemu towarzyszył znajomy furkot. Chwilę to trwało.

Spojrzałam w dół na zakute – w szerokie, zdobione runicznymi żłobieniami zamknięte bransolety – dłonie i stopy. Na złote kajdany. Spróbowałam wyzwolić impuls, a brak efektu potwierdził moje przypuszczenia – w skład bransolet wchodził tytan, praktycznie uniemożliwiający rzucanie czarów. Pierwszy raz widziałam też swoje ubranie; przypominało uwalony w ziemi i ludzkich wydalinach worek po ziemniakach; zapewne miesiąc temu szata ta była luźną, najtańszą togą z bawełny. Takie samo miała na sobie Shantala. Wciągnęłam porządny haust powietrza; w odróżnieniu od tego w celi, to miało niemal rześki zapach świeżości.

Wróciłam swą uwagą do Pystolliusa. Po tak długim odosobnieniu jego czyny fascynowały mnie jak ćmę światło. Nie powinnam patrzeć, ale patrzyłam. Tym razem wykazał się mniejszą delikatnością. Dosłownie wyszarpał więźnia za długie włosy. Przeciągnął go łukiem i uderzył o ścianę, po której ten się osunął.

Rodian Aundrin nie wydał nawet najcichszego dźwięku; co więcej, on – w odróżnieniu od nas – nie posiadał odzienia. Świecił przed nami prawie kompletną golizną; jego biodra przepasała zakrwawiona szmata. Dzięki, a właściwie przez to, dane nam było oglądać rozległe poparzenia ciągnące się przez całą szerokość klatki piersiowej, rany cięte na udach, łydkach i rękach. Jego palce, tak jak i twarz były opuchnięte, całe w czarnych, fioletowych, zielonych i żółtych siniakach.

Torturowali go.

Spazmatycznie wciągnęłam powietrze, czując nagły nadchodzący atak paniki. Robili krzywdę mojemu Rodianowi. Kochankowi, który tulił mnie do snu przez ostatnie cztery lata. Przyjacielowi trwającemu u mego boku od dziecka. Partnerowi utwierdzającemu mnie w nadziei. Osobie, dzięki której nie opuściłam szeregów Orędowników Równości, gdy nadszedł kryzys.

Nienawidziłam ich bardziej niż kiedykolwiek.

– Rodian... – jęknęła za mną słabiutko Shantala. Ona także wcześniej nie wiedziała. Trzymali ją tak samo długo jak mnie bez kontaktu ze światem zewnętrznym. Widok wraku człowieka, jakim stał się jej brat, był dla niej jeszcze boleśniejszy niż dla mnie. Od zawsze byli razem, przytulając się w braterskim uścisku już w łonie matki. Ponoć bliźniaki czują wzajemny ból. Jej serce z pewnością krwawiło.

Cofnęłam się, wplatając palce pomiędzy paliczki Shantalii, podarowując jej pokrzepiający uścisk. Chciałam jej przekazać, że przejdziemy przez to razem, lecz nie wiedziałam, że wkrótce nasze drogi ponownie się rozejdą.

Theodor prychnął, gardząc naszym strachem, i zasadził kopniaka w pośladek Rodiana, który, zamiast wstać z ziemi, wgapiał się w łączenia między kamieniami.

– Rusz się. Panie czekają. – Zaśmiał się.

Dopiero wtedy mój kochanek podniósł na nas wzrok. Wydawało się to niemożliwe, ale jego kredowa skóra jeszcze bardziej pojaśniała, a siniaki i fioletowe cienie pod oczami uwydatniły się w kontrastujący sposób. Resztki mięśni napięły się pod pergaminową skórą oblepiającą szkielet. „Jak żywy trup" – pomyślałam.

Kolejny kopniak; tym razem w miednicę. Czarny but zostawił po sobie szare smugi na i tak brudnym ciele. Stęknęłam, przygryzając język, żeby nie powiedzieć czegoś, co mogłoby pogrążyć Rodiana.

Jak zaszczute zwierzę mężczyzna podniósł się; zgarbiony ruszył naprzód, starając się nie patrzeć na nas. Jego Pystollius nie zakuł. Po co pozbawiać magii kogoś, kto i tak ledwo stoi o własnych siłach? Po co ograniczać kogoś, kto i tak nie ucieknie? Dla ślepca to małe przedstawienie było pokazem dominacji; sztuki wyniszczenia człowieka w stopniu zmuszającym do bezwzględnego posłuszeństwa.

Theodor szedł za członkiem Orędowników Równości, nucąc pod nosem wesołą piosnkę. Przeszedł obok nas i szarmanckim gestem ukłonił się, zapraszając do drzwi.

– Panie przodem.

Zdziwiona przylepiłam spojrzenie do jego twarzy, a on, nie przerywając nucenia, puścił mi oczko. Pospiesznie ruszyłam za Shantalą, odczuwając niepokój na myśl o wesołym Pystolliusie, który, wystarczająco pokarany w życiu, nie powinien mieć powodów do radości. W dodatku użerał się z więźniami. Co go tak cieszyło?

Nikt więcej do nas nie dołączył, co zmusiło mnie do postawienia kolejnego pytania obok setek, na które nie znałam odpowiedzi. Gdzie reszta naszej grupy? Na dobrą Matkę! Obawiałam się najgorszego.

Shantala otwierała pochód, następnie szłam ja, za mną Rodian, na końcu zaś Theodor. On jako jedyny rozkoszował się spacerkiem. Od czasu do czasu wydawał polecenie, zazwyczaj brzmiało ono: prawo, lewo bądź schodami w górę. Miejsce, w którym się znajdowaliśmy, przypominało labirynt. Żadne z nas, więźniów, nie odzywało się nawet słowem. Mój ukochany sprawiał wrażenie, jakby bał się oddychać. Po mojej głowie tłukły się myśli.

„Co oni mu zrobili?"

„Jak wiele przeszedł?"

„Jak często robili mu krzywdę?"

Im wyżej się wspinaliśmy, tym cieplejsze powietrze nas otaczało w kontraście do kamiennej podłogi, która wciąż odmrażała bose stopy.

Człap. Człap.

Człap. Człap.

Człap. Człap.

Trzy pary nagich pięt śpiewały nieśmiało.

Tup. Tup.

Tubalny głos wypastowanych butów Pystolliusa naigrywał się z pieśni przegranych.

Brzdęk. Brzdęk.

Łańcuchy żwawo się kołysały niczym wahadła odmierzające czas.

Echo podchwyciło tylko Theodorową nutę, otulając ją w metaliczne tło.

Wąskie korytarze nie miały przed naszym nadzorcą tajemnic. Ja dawno pogubiłam się w zakrętach i schodach. Lochy pod budynkiem rozciągały się na dziesiątki metrów w głąb i wszerz.

Dochodziliśmy do celu. Szczęk sztućców, śmiechy i głośne rozmowy zwiastowały koniec naszego spaceru wstydu, a początek czegoś o wiele gorszego.

Swoją drogą wysnułam pewien wniosek, a mianowicie taki, że znajdujemy się w posiadłości Pystolliusów. Właściwie byłam tego pewna. Za tym stwierdzeniem opowiadały się mijane przez nas, na najwyższych dwóch kondygnacjach, portrety opisane imionami oraz nazwiskami, z których najczęściej przewijało się Pystollius. Ponadto Theodor wykazywał się wyjątkową orientacją w terenie, a znaki runiczne celi reagowały właśnie na niego. Zadziwiała mnie też pewność siebie, jaką prezentował, gdyż pamiętałam go raczej jako skrytego chłopaka o smutnym spojrzeniu. Tak. Nie znałam go tylko ze słyszenia i przewijających się informacji.

W 2008 roku dostałam się na Uniwersytet w Gothrick imienia Apollona Helliosa G'Nosiego, położony w neutralnym państwie Foriadia, gdzie wojna nie miała prawa bytu. Ja, brudnokrwista, brudnoskóra eterranka. Przyjmowali tam najlepszych i tych, których było stać na wykształcenie. Pracowałam lata na to, aby dostać jedno z pięćdziesięciu miejsc dla osób wybitnych, przyznawanych wraz ze stypendium, rok w rok. Tam go poznałam. Nigdy nie zamieniliśmy nawet słowa. Poznałam także parę innych czystokrwistych studentów, których wkrótce miałam ponownie zobaczyć po ośmiu latach. Jeszcze nie raz wrócę do tego wątku.

Na razie dotarliśmy na miejsce.

Zatrzymaliśmy się przed topornymi drzwiami z metalu o wysokości grubo przekraczającej dwa metry; każde z dwóch skrzydeł zdobiły szczegółowe kute dzieła sztuki w kształcie krzewów winnych o gęstym listowiu i dorodnych owocach. Gospodarz wyszedł przed nas, porzucając swoją dotychczasową pozycję i racząc każde z osobna zjadliwym uśmiechem. Na ślepców czekała przednia zabawa, nam zaś – biednym jeńcom – pozostało odegrać błaznów i kozły ofiarne.

– Panie przodem – powtórzył Theodor poprzednią kwestię, jakby uwielbiał właśnie to zdanie.

Potem oparł dłoń na brunatnej stali i popchnął, otwierając przed nami drzwi. Na korytarz padło światło wydobywające się z pomieszczenia. W porównaniu do ciasnych alei, przez które kroczyliśmy, oświetlonych tylko pojedynczymi lampkami, wnętrze sali jaśniało i na pierwszy rzut oka wyglądało nawet zachęcająco. Później weszliśmy głębiej i przestało być przyjemnie.

Ogromną salę, przeszkloną parometrowymi kolorowymi witrażami po obu stronach, wypełniały trzy stoły, między którymi pozostawiono wolną przestrzeń bez problemu zdolną pomieścić dużą, kilkudziesięcioosobową grupę.

Najmniejszy ze stołów ustawiono centralnie naprzeciwko wejścia w głębi, pod gobelinem w odcieniach szkarłatu przedstawiającym najprawdopodobniej wyobrażenie piekła; przy nim zasiadał nie kto inny jak sam Arediusz Goethe ze swoimi, jak przypuszczałam, najwierniejszymi ludźmi. Po jego prawicy zasiadała Elena Strae – życiowa partnerka, z którą pokazywał się na większości imprez masowych, wywiadach, a także oficjalnych rozmowach. Przed wojną oskarżono ją o znęcanie się nad swoją brudnokrwistą niewolnicą, później mogła kontynuować swoje sadystyczne zapędy bezkarnie. Obok Arediusza zasiadał także Torian Horow. Swoje miejsce zawdzięczał głównie pokrewieństwu z Przewodnikiem. Przy stole wypatrzyłam też braci Crow, Alecta i Amycusa, szczycących się wyjątkowymi zdolnościami szpiegowskimi; to oni zdobywali większość informacji o przeciwnikach. Casimir Krinos, zmiennokształtny, wybijał się na tle innych podczas pacyfikowania sprzeciwiających się nowemu porządkowi mieszkańców wiosek. Ostatnią osobą, o której warto wspomnieć, był Nilius Calibrin. Ewenement. Kiedyś należał do Orędowników Równości, wraz z jego odejściem poważnie osłabliśmy za sprawą wyniesionych przez niego planów.

Przy prawym stole Arediusza, będącym po mojej lewej, zasiadali równie wierni, aczkolwiek nie tak szanowani, oddani Przewodnika. Wśród nich wyróżniała się wyjątkowo podobna do syna matka Pystolliusa – Theresa. Miejsce obok niej pozostawiono puste, co kazało mi przypuszczać, że należy do Theodora. Pośrodku znalazłam sylwetki dwóch męskich przedstawicieli rodu Draagonys – Oriona i Scorpiusa. Dopiero gdy widziało się ich razem, do świadomości docierało, jak podobni są do siebie. Te same jasne oczy podkreślone ciemnymi brwiami. Te same usta wykrzywione w charakterystyczny, pogardliwy sposób. Te same, zmarszczone naszym zapachem nosy. Nawet ubierali się w podobnym stylu. Państwo Steios wraz z synem Zahariashem wybrali sąsiedztwo blondwłosych arystokratów. Zahariasha znałam z uczelni, zadawał się ze Scorpiusem i Theodorem. Widziałam też parę innych znanych mi osób, lecz niewiele potrafiłam o nich powiedzieć: Syriusza Tigrę, Vincenta Bara, Thorfina Owla. Reszty nie kojarzyłam.

Trzeci stół obsadzony został najświeższymi nabytkami w szeregach ślepców. Mężczyzn i kobiety lewicy cechowała młodość. Na oko żadne z nich nie przekroczyło pięćdziesiątki.

Gdybym miała powiedzieć, ilu ich wszystkich było, stawiałabym na jakąś setkę, z czego tylko piątka była płci żeńskiej. Wyjątkowo spora grupa, co oznaczało, że znajdujemy się w jednej z głównych siedzib Krzewicieli Tradycji.

Wkroczyliśmy w miejsce otoczone przez drapieżniki, pozostawione właśnie dla nas – zwierzyny.

Zapadła idealna cisza, gdy zgromadzeni dostrzegli ofiary. Część wybałuszała oczy jak sępy nad padliną. Oceniali nas; każdy z osobna, nie zamieniając żadnego słowa z sąsiadem. Arediusz kiwnął Theodorowi głową, dając przyzwolenie na rozpoczęcie przedstawienia. Mężczyzna wepchnął Shantalę na sam środek sali, a ta, nieprzygotowana na uderzenie, wyłożyła się na podłodze. Przez salę przetoczyły się salwy śmiechu.

– Kim jesteś, dziecino? – zapytał Przewodnik, dając koniec rozluźnieniu.

Wciąż klęcząc, moja przyjaciółka spojrzała w zielone niczym młoda trawa oczy znajdujące się nad smukłym, lekko zakrzywionym w dół nosem. Słyszałam, jak przełyka ślinę.

– Shantala Aundrin – przedstawiła się.

– Aundrin?! – Mężczyzna uderzył dłonią w stół. Zarechotał. Zawtórował mu głuchy pomruk pantery ocierającej błyszczące futro o stołki biesiadników. Dumny kot podszedł do swego pana, drapiąc kłami o siedzisko. Arediusz posmyrał zwierzę za uszami, po czym przesunął dłonią wzdłuż lichej, siwej brody, kręcąc jej koniec. Zastanawiał się nad czymś głęboko. – Ze starego czystokrwistego rodu Aundrinów? – upewnił się, a jego wzrok spoczął na skulonej obok mnie postaci. – Ach! I jest twój brat! Widzę podobieństwo. Los nie obszedł się z wami szczodrze. Rodianem zajmiemy się później. – Machnął ręką, uśmiechając się dobrotliwie. – Wytłumacz mi, bo czegoś tu nie rozumiem, po co bierzesz udział w wojnie, która ciebie nie dotyczy?

Pytanie zawisło w powietrzu, lecz tylko na chwilę.

– Walczę, ponieważ nie chcę żyć w świecie, w którym skazuje się kogoś na śmierć lub niewolę ze względu na pochodzenie.

Zacisnęłam pięści, wbijając połamane paznokcie w śródręcze. Bałam się, że odpowiedź Shantali przysporzy jej jeszcze więcej kłopotów. Zawsze była zuchwała i zawsze mówiła to, co uważała za słuszne. Tym razem nie miał jej kto obronić.

– Słyszeliście? – Arediusz rozejrzał się po sali. – Mylisz się, droga panno. – Utkwił w niej zimne spojrzenie. – Zaraz ci to udowodnię. Twa odpowiedź jest tak samo jałowa jak inteligencja twojej rodziny. Co zrobimy z panną Aundrin? – Ponownie rozglądnął się, tym razem szukając odpowiedzi. – Szkoda, żeby tyle czystej krwi zmarnować na podlanie grządek... Jakieś pomysły?

– Niech daje dupy. Niech rodzi dzieci. Niech pracuje przy murze jak inni – odezwała się Elena. – Ktoś musi budować powstające imperium.

Podpowiedź z ust Strae nie zaskoczyła mnie. Słyszałam o niej dość, aby wiedzieć, jakim typem osoby była. Nie bez powodu Przewodnik wybrał ją spośród milionów na kochankę. Gdy wymieniałam skład stołu, przy którym zasiadał Arediusz, nie mogliście nie zauważyć, że otaczał się osobami o splamionej reputacji. To właśnie ci najbardziej bezwzględni otrzymywali zaszczytne miejsce przy jego stole. Owszem, było parę wyjątków. Nilius na przykład przysłużył się swym ponadprzeciętnym intelektem, Torian, jak już wspominałam, należał do najbliższej rodziny Goethego. Reszta... Reszta to najzwyklejsi mordercy pozbawieni sumienia, walczący w pierwszym szeregu, a także jako pierwsi biorący udział w rzezi i zabawie po zgładzeniu wrogów swego pana.

Szepty dyskusji rozgorzały, ale natychmiast zostały ucięte przez żylastą, pomarszczoną, pokrytą wątrobowymi plamami dłoń Goethego uniesioną w geście nakazującym ciszę.

– Moja piękna, nienasycona Eleno... Wyśmienity pomysł. Aundrinowie mnożą się jak króliki. Jest do tego... stworzona – wypowiadając ostatnie słowo, odsłonił popsute wiekiem zęby.

Znów salwom śmiechu nie było końca. Rechoczący ślepcy przerażali; jedni mniej, drudzy bardziej. Nie wszyscy śmiali się z żartów Arediusza tak oddanie i bezgranicznie. Niektórzy tylko uśmiechali się pod nosem; inny wymieniali uwagi z rozbawionym wyrazem twarzy. Jedynie naszą trójkę nie naszła ochota na śmiechy.

– Jednakże... – Przewodnik postanowił jeszcze coś dodać. – ...może zamiast do przybytku, nasza mała czystokrwista Shantala trafi do łoża jednego z was? Posagu co prawda nie ma, gdyż ród Aundrinów roztrwonił cały swój majątek w czasie dziesięcioleci wojny, ale jej geny są silne. Jeszcze nie zdarzyło się, żeby potomek Aundrinów nie dzielił brzucha ze swoim rodzeństwem. Cóż za oszczędność, przyznacie. I ta uroda, teraz zamaskowana przez pobyt w zamknięciu, delikatna niczym kwiaty pojawiające się tuż po zimie. Czyż nie dobrze byłoby mieć tak urodziwą i zarazem płodną żonę? – Wiekowy mężczyzna potoczył oczami ubranymi w zmarszczki po twarzach zgromadzonych. Wreszcie wzruszył ramionami. – Gdyby ktoś zmienił zdanie, wiecie, gdzie jej szukać. Próbowałem, drogie dziecko. Próbowałem.

Odprawił Shantalę niedbałym machnięciem ręki.

Pystollius podszedł do dygocącej kobiety i, kleszczowo trzymając ją za ramię, sprowadził ze środka sceny. Spojrzała na mnie, a w jej oczach lśniły łzy. Ona wolałaby umrzeć niż zostać nałożnicą dla któregoś ze ślepców. „Już oni zadbają o to, aby żyła długo i wydajnie" – przeszło mi przez myśl.

Nie sądziłam, że zniżyli się do takiego poziomu, aby korzystać z usług niewolnic; ale im dłużej patrzyłam we twarze otaczających nas mężczyzn, tym lepiej rozumiałam, co nimi kierowało.

Wojny. I nasze, i wasze obfitują w nieuzasadnione akty przemocy, a im dalej wstecz sięgamy pamięcią, tym bardziej bestialskie czyny widzimy na kartach historii. Bitwy zakończone rzezią oraz gwałtami na znalezionych dziewkach; brzmi znajomo? Eterranie i ludzie plamili swój honor przez wieki. Gdy wojny się kończą, zapominamy o grzechach naszych dziadków, ojców, braci. Tłumaczymy ich zezwierzęcenie samotnością i potrzebą wyżycia się bądź życia tak, jakby następnego dnia mieli zginąć. Od początku tego całego szaleństwa liczba ślubów sukcesywnie spadała, za to rosła liczba związków jednonocnych. Romantyczność umierała, oddając pole bezuczuciowemu pożądaniu i przygodzie. Nadeszła era lubieżnej rozwiązłości zaopatrywanej w burdelach.

– Twoja kolej – rzucił Theodor, przekazując moją przyjaciółkę podstarzałemu, wyniszczonemu mężczyźnie, najprawdopodobniej niewolnikowi, który wyprowadził ją z sali. – Ogłuchłaś? – warknął, gdy wciąż stałam jak sparaliżowana.

Obawiałam się o swój los. Jeśli Shantala miała być gwałcona parę razy dziennie, co mogło mnie czekać? Brudną, bezużyteczną Vromiankę? Najgorszy sort eterran?

Wreszcie się ruszyłam, aby przystanąć dopiero w centrum uwagi wszystkich zgromadzonych. Moja głowa była służalczo spuszczona, aby nie dać im powodu do sroższej kary za bycie sobą. Patrzyłam na swoje brudne, poobcierane nogi, świadectwo dni spędzonych w klaustrofobicznych warunkach. Żałowałam, że pozwolili mi wyjść. Ogrom przestrzeni i spojrzeń przytłaczał mnie. Nie wiedząc, co zrobić z rękami, skrzyżowałam je na lepiącej się od brudu tunice.

– Czujecie gówno?! – Ktoś, kogo głosu nie rozpoznałam, zabłysnął dowcipem po prawicy Arediusza, a mojej lewicy. Ślepcy to wyjątkowo weseli ludzie. W czasach, w których żyjemy, poczucie humoru jest na wagę złota.

Nagle wszystko ucichło. Domyślałam się, że Goethe uciął przedstawienie.

– Daemona Sathana. – Więc wiedział, kim jestem. Brakowało mi pewności, czy to zaszczyt. – Nasza urocza Vromianka.

– Zabijmy ją! – usłyszałam, a nieznanemu mężczyźnie zawtórowało parę innych głosów.

– Nie – zagrzmiał sprzeciw Arediusza, sprowadzając ciszę.

Uniosłam głowę. Przewodnik patrzył na mnie z zaciekawieniem. Czekał na moją reakcję. Rozejrzałam się po sali, szukając podpowiedzi. Widziałam tylko obojętne i zdegustowane maski; twarze obłąkańców starających się zaprowadzić nowy porządek świata, którzy sami nie dostrzegali otaczającego ich burdelu. Rodian, stojący u boku Pystolliusa, zaciskał i rozluźniał pięści. Współczułam mu, że zmusili go, aby patrzył na mój upadek. Wiedziałam, że jeśli spadnę na dno, już więcej się nie podniosę, a moja klęska dobije pokrzywdzonego ukochanego. Mój udręczony umysł przez lata przyjmował zbyt wiele ciosów: śmierć rodziców, która zmusiła mnie do porzucenia studiów i wstąpienia w szeregi Orędowników Równości; strata bliskich: znajomych i przyjaciół; wyobcowanie w nowym porządku świata, gdzie niegrzeczne przytyki w końcu ustąpiły miejsca jawnej przemocy. Vromianie spinali nasze ugrupowanie najsłabszymi ogniwami, dlatego polegliśmy.

Znów wróciłam uwagą do Goethego.

Nie doczekawszy się nawet słowa z moich ust, postanowił kontynuować swą myśl.

– Potrzebujemy panny Sathany żywej i w dobrej kondycji – wytłumaczył wszystkim zgromadzonym, w tym także mnie. – Potrzebujemy jej do pewnej iluzorycznej sztuczki.

Tym razem ślepcy pokiwali z aprobatą. Zadziwiające, jak bezgranicznie wiernie szli za swym liderem. Gdyby w ciągu sekundy zmienił zdanie, i oni poparliby nowe stanowisko. Miał charyzmę albo tak ich przerażał. A może jedno i drugie? Ja nigdy nie zobaczyłam w nim tego, co jego poddani. Grał dobrotliwego staruszka; doświadczonego mądrością, wielowiekowego mężczyznę. Wszyscy jednak byliśmy mu obojętni, bo liczyła się tylko ambicja i nagięcie porządku do swoich potrzeb.

A co kryło się pod hasłem „iluzoryczna sztuczka" nie dowiedziałam się jeszcze długo.

– Daemona nie może wrócić do lochów. Nie może też wałęsać się bez celu po dworze, narażając nas, prawdziwych eterran, na smród swej osoby. Potrzebuję ochotnika, kogoś, kto się nią zajmie. Kto chciałby dostać własną niewolnicę? Warunek jest jeden: Vromianka ma przeżyć i w odpowiednim momencie wypaść jako okaz zdrowia fizycznego i psychicznego.

Nie spodziewałam się takiego entuzjazmu, kiedy ślepcy przed oczami mieli wizję spędzania czasu z własną brudną pod każdym względem niewolnicą. I w tej kwestii mnie zaskoczyli. Zgłosiła się prawie połowa zgromadzonych, zapewne pragnąc przypodobać się przywódcy, nawet jeśli kluczem do sukcesu było niańczenie książkowego przykładu wroga. Wśród mężczyzn chcących zapewnić mi swoją gościnę mogłam wymienić: Krinosa, Tigra, Owla, Horowa, Oriona Draagonys oraz wielu, których nie kojarzyłam z nazwiska.

– Jak tu sprawiedliwie wybrać? – zatroskał się Arediusz. – To oczywiste, że wybiorę z moich najwierniejszych. – Jego lewica opadła. – Krinos... wiesz, że ufam ci bezgranicznie, jednakże nie mogę dać pieczy nad dziewczyną zmiennokształtnemu. W szale mógłbyś zmiażdżyć ją swoimi szczękami, a tego bym nie chciał. – Wspomniany ślepiec skinął głową na znak, że się zgadza i nie ma decyzji za złe. – Horow... zbyt często wyjeżdżasz. Tyndos... miałeś niewolnicę, czyżbyś zapomniał, jak skończyła? Tigra, żarty sobie, ze mnie stroisz? – zaszydził, na co poddany poczerwieniał. – Owl, zbyt krótko cię znam, niedawno zasiadłeś wyżej. Kto nam został? A... Draagonys. Próbujesz zapełnić pustkę po odejściu żony?

Orion wstał. Jego srebrzyste, rozpuszczone włosy zafalowały, a na ustach zakwitł wyniosły uśmiech, który jak nic innego pasował do arystokratycznych, ostrych rysów twarzy. Wysoki, nawet siedząc, wybijał się na tle otaczających go biesiadników, a w tamtym momencie wręcz zgarniał największą uwagę dla siebie. Cała sala wstrzymała oddech, oczekując na odpowiedź. Przemówił spokojnie i śmiało.

– Nie dbam o tę zdrajczynię, dawno przestałem; a moje zgłoszenie nie ma nic wspólnego z wypełnianiem pustki i chęcią dzielenia łoża z tą brudną kobietą.

– Po co więc ci ona? Na pewno chcesz posiąść Vromiankę? – upewnił się Goethe.

– Jestem jednym z najkompetentniejszych ludzi, jakich znasz, panie. Wiesz, że Sathana pod moją pieczą wyzdrowieje i będzie gotowa do zadania, które na nią czeka. Wezmę ją do swoich pokoi, aby cię zadowolić, panie.

Z całej tej rozmowy zrozumiałam tylko, że byłam zbyt potrzebna Arediuszowi, żeby rzucić mnie na pożarcie zmiennokształtnemu oraz to, że kobieca część rodu Draagonys odeszła od ślepców. Ponadto starszy Draagonys nie wydawał się znowu takim złym panem. Gardził Vromianami, więc istniało wielkie prawdopodobieństwo, że tak, jak zapowiadał, nawet mnie nie tknie. Był ode mnie trzy razy starszy, więc posiadał trzykrotnie więcej doświadczenia życiowego, co napawało mnie nadzieją na dość spokojną egzystencję u jego boku. Młodsi czasem byli zbyt narwani i żądni brutalnej dominacji, a wszystko to przez podszepty zdradliwych hormonów; po pięćdziesiątce wszystko się stabilizowało. Wielu z chęcią pokazałoby mi, gdzie znajduje się moje miejsce pod ich stopami. Chciałam, żeby Goethe się zgodził. Reszta kandydatów przerażała mnie i sprawiała, że po mej głowie tłukły się obrazy. Złe obrazy. Krwawe obrazy. Upokarzające.

– Słusznie – przyznał Przewodnik po chwili zastanowienia. Wyplątał palce z brody, odkładając dłoń na stół i zagarniając kieliszek wina. – Nie widzę przeszkód, abyś mógł ją zabrać do siebie. Ktoś widzi?! – Odpowiedziała mu cisza. Wziął pokaźny łyk trunku. – Vromianka jest twoja. Za dwa miesiące ma być gotowa. – Te słowa przyniosły mi ulgę.

Orion skinął głową. Zajął swoje miejsce, po czym wymienił się uwagami ze Scorpiusem. Po chwili dwie pary srebrnych oczu utkwiły w mojej postaci. Po plecach przeszedł mi dreszcz.

Wzdrygnęłam się, gdy Pystollius chwycił mnie za ramię, o dziwo nie zrobił tego tak brutalnie, jak w przypadku Shantali. Pociągnął mnie za sobą do wyjścia z sali.

– Nie. Zostaw – polecił Arediusz, co spowodowało, iż Theodor natychmiast się zatrzymał i spojrzał na przywódcę przez ramię. Tamten odesłał go tylko krótkim machnięciem dłoni. – Wierzę, że jest ciekawa, co stanie się z Aundrinem. Przecież złapaliście ich razem. Półnagich. – Wpuścił wielce sugestywną minę na swe pozbawione młodości oblicze.

Uścisk zelżał, gdy Pystollius się odsunął, wracając na tył pomieszczenia, skąd przez większość czasu przyglądał się rozgrywającym się wydarzeniom.

Rodian mnie minął, pobudzając chłodne powietrze do ruchu, i zajął moje poprzednie miejsce. Zmęczony ledwo trzymał się na nogach w pozycji wyprostowanej. Kiwał się na boki, od czasu do czasu sprawiając wrażenie, jakby kolana załamywały się pod nim, aby w każdej chwili mógł zwalić się na błyszczącą biało-szarą, marmurową posadzkę. Tak, jak i ja, Rodian nie patrzył w oczy Przewodnika. Upokorzenie zginało jego kark do jedynej słusznej pozycji. To przykre, kiedy musimy oglądać zmiany zachodzące w bliskich nam osobach. Wieczny humor oraz silny charakter zostały wybite z Rodiana ciosami kata, a na ich miejscu zadomowiły się rozpacz i psia uległość.

– Rodian Aundrin. Zdrajca krwi. Jesteś tylko mizernym cieniem samego siebie. Chciałbym usłyszeć, jak podobały się tobie tortury, niestety, twój język zaginął, czyż nie? – zagadnął Arediusz, jakby prowadził konwersację przy kawie i ciasteczkach.

Zaszczuty mężczyzna spuścił głowę jeszcze niżej.

Moje serce rozpoczęło szaleńczy galop, gdy zrozumiałam, co wyraźnie zasugerował przywódca ślepców. Wycięli mu język! Dlatego nie odezwał się nawet słowem.

Bestie!

Otaczały mnie bestie!

Dziwadła czerpiące przyjemność z krzywdzenia innych!

Nie rozumiałam sensu tego zabiegu. Po co pozbawiać jeńca zdolności mowy? Po co go torturować, gdy nie może wyjawić potrzebnych informacji? Po co trzymać go dalej przy życiu? Po co upokarzać na oczach zgromadzonych? Nie lepiej zabić, oszczędzając dalszej męki? Nie podejrzewałam pachołków Arediusza, ani jego samego, o takie okrucieństwo. To zaprzeczało wszystkiemu, co o nich wiedzieliśmy. Przez umysł przeszła myśl, że może ma to coś wspólnego z osobistą zemstą? Ale za co? Rodian nigdy nie zrobił Goethemu niczego złego. Nic, o czym bym pamiętała.

– Niedługo stracisz też palce. – Miły ton Arediusza zabrzmiał ponownie, a krył w sobie paskudne szyderstwo. – Jeden po drugim. Jak wtedy zadowolisz kobietę? – Zaśmiał się, patrząc jadowicie zielonymi ślepiami prosto na mnie. Ciekawskie szepty docierały do mnie z każdej strony. Ja sama zaś oswajałam się z koszmarną prawdą zawartą w kolejnej sugestii. – Może pokażesz wszystkim swoją męskość? Słyszałem o niej od Eleny.

Pojęłam, że płaczę. Od dłuższego czasu. Łzy spływały po moich policzkach, drążąc słone kaniony. Co on im zrobił? Dlaczego właśnie on? Przecież niczym się nie wyróżniał na tle innych. Pozbawili go wolności. Pozbawili go zdolności mowy. Pozbawili go męskości. A zamierzali zrobić gorsze rzeczy. Uzmysłowiłam sobie, że Pystollius, mówiąc za każdym razem: panie przodem, nie zwracał się tylko do nas, a przede wszystkim wyśmiewał Rodiana.

Taka kara czekała zdrajców krwi? Takie okrucieństwo? Posunęli się zbyt daleko.

Ktoś pociągnął mnie za tunikę. Raz, drugi, trzeci. Wreszcie oderwałam wzrok od ukochanego, aby spojrzeć prosto w oczy przerażonej dziewczynki. Nie miała jeszcze piętnastu lat, a jej policzek szpeciło znamię niewolnicy – D – o zdobnych rysach, głoszące, iż należy do rodu Draagonysów.

Zatrzymajmy się w tym momencie. Widząc waszą konsternację, czuję się w obowiązku wytłumaczyć pewną rzecz. Mianowicie, niewolnicy towarzyszą najstarszym Katharianom od wieków. Niewolnicy rodzą się z niewolników i od niemowlęcia uczeni są usługiwać swym właścicielom. Ci niewolnicy są odpowiednikiem służby, z tym że ich zapłatą jest dom, wyżywienie, opieka medyczna, odzienie. Wbrew pozorom wcale nie mają tak źle. Ba, często wyrażają wdzięczność, a sama służba sprawia im przyjemność. Mogą nawet zakładać rodziny, o ile pozostaną wierni swemu panu. Mamy też drugą stronę medalu – niewolników brudnokrwistych oraz „zdrajców krwi", będących jeńcami. To oni zasilają burdele i to ich najczęściej kopią szlachetne buty.

– Pan Draagonys każe pani wyjść – zapiszczała dziewczynka, patrząc z przestrachem na Rodiana, który mozolnie rozwiązywał przepaskę na biodrach. – Teraz! – ponagliła, ciągnąc mocniej.

Dylemat: słuchać Arediusza czy Oriona?

Podniosłam oczy na arystokratę, który groźnie zmarszczył brwi, jakby karcił mnie za stanie jak ta ostatnia sierota. Ta sugestia była nader czytelna. Obróciłam się na pięcie i ruszyłam za nastolatką.

Odprowadziły mnie gromkie śmiechy, oklaski i dzikie gwizdy. Rodian musiał zrzucić szmatę, ukazując rany.

Nie zamierzali nikogo zabijać. Woleli patrzeć, jak cierpimy, powoli tracąc resztki godności; z człowieka stając się zwierzyną.

Okrutnicy.

Przed drzwiami minęłam Theodora opartego luźno o ścianę. Nie patrzył na przedstawienie. Jego czarne – niczym dusza każdego dobrze bawiącego się ślepca – tęczówki nie oderwały się od mojej twarzy, póki nie przekroczyłam progu, znikając z pola widzenia. Jego zachowanie wzbudzało we mnie niepokój. Wyraźnie czegoś chciał, dążąc do wiadomych tylko sobie celów.

Dziewczynka dreptała przede mną, zamiatając długą, lawendową, zwiewną sukienką, kręcąc przy tym głową i szepcząc coś o niegodnych zabawach. To dziecko naoglądało się w życiu zapewne więcej okropieństw niż my wszyscy zgromadzeni w tym pomieszczeniu razem wzięci.

Wspięłyśmy się po schodach, a później pokonałyśmy korytarz. Między jednymi a drugimi drzwiami, po obu stronach, ustawiono zaczarowane rzeźby. Wielkie posągi, naturalnych rozmiarów popiersia, a także niewielkie statuetki ustawione w gablotkach. Wszystkie bez wyjątku pozowały, wyginając się w atrakcyjnych postawach. Kapryśna glina wskazywała mnie palcami, zaśmiewając się niemym rechotem. Byłam też świadkiem wielu obraźliwszych gestów. Najwidoczniej rzeźby chłonęły opinie swoich właścicieli w równym stopniu co wilgoć. A szkoda, niektóre naprawdę się mi podobały. Tym razem ruszające się martwe postacie nie były wymysłem mojego znudzonego, niedotlenionego i niedożywionego mózgu.

Niewolnica otworzyła drugie drzwi, przepuszczając mnie w progu. Zmarszczyłam brwi. Pokój z pewnością nie należał do Draagonysa. Zostałam zaprowadzona do publicznej... łazienki.

Z kamiennej podłogi wyrastała pojemna, okrągła wanna, wysadzana gładkimi kamyczkami w odcieniach czerni, szarości i bieli. Spokojnie mogła pomieścić pięć osób. Na przeciwległej do wejścia ścianie wisiało lustro, całkiem duże, bo wysokości rosłego mężczyzny, zajmujące wszerz około trzy metry. W pomieszczeniu znajdowały się także kamienna, śnieżnobiała umywalka i szafki.

Po raz kolejny zostałam pociągnięta za tunikę.

– Kąpiel czeka – oznajmiła dziewczynka, po czym przekręciła zamek w drzwiach.

Zdjęła szmatę przez moją głowę, najpierw ją rozrywając, bo w innym przypadku łańcuchy by jej nie puściły. Zostawiła obszarpane odzienie na masującej podeszwy stóp niewielkimi kamyczkami podłodze.

Pochyliłam się nad wanną. Zamoczyłam śródstopie. Woda paliła żywym ogniem skórę przywykłą do chłodu. Zaciskając szczęki, stanęłam na siedzisku, po czym zeszłam niżej, siadając. Oparłam się o brzeg balii. Woda sięgała mojej piersi, okalając żebra przebijające przez skórę; prawie natychmiast brud zaczął opuszczać ciało, barwiąc wodę na smutną szarość.

Odczułam szarpanie za włosy; to niewolnica w pozbawiony subtelności sposób sprawdzała moją czystość. Baranie loczki sięgające pasa, wtedy zbite w jeden wielki kołtun, idealnie nadawały się jako dom dla wszy tudzież pcheł. Żyjątka przywędrowały do mej celi razem ze szczurami. Zacmokała nad moją głową. Coś pyknęło, a zimne ostrze dotknęło czubka mojego czoła. Tak było łatwiej. Pierwsze pukle opadły; część trafiła do wody, unosząc się na brudnej tafli niczym małe poskręcane stateczki, reszta bezgłośnie lądowała na ziemi. Pozbycie się długiej fryzury miało swoje zalety – przynajmniej przestało swędzieć, kosmyki nie wpadały do oczu, a kark doświadczył lekkości.

Kiedy moja czaszka została ogołocona, nastąpiło szorowanie wyjątkowo twardą i drapiącą szczotką; jakby miała zedrzeć cały mój naskórek.

– Jak masz na imię? – zapytałam.

Nie odpowiedziała. No tak, byłam gorsza nawet od niewolnicy. Ona mogła się do mnie odzywać, ale w drugą stronę to nie działało. Męczyła dalej moje ciało, z wyjątkową wprawą czyszcząc każdy, nawet ledwie dostępny kawałek. Unosiła moje ręce, rozchylała uda, popychała, abym się pochyliła, a wszystko w kompletnej ciszy. Jeśli mną pogardzała, to jej twarz niewiele zdradzała.

Na końcu usiadłam na zimnym brzegu wanny. Dziewczyna przygotowała dla mnie strój – prostą bawełnianą togę w odcieniu czerni. Strój idealny dla Vromianki, podkreślający nieszlachetne pochodzenie.

Przepasana materiałem pozwoliłam na dalsze zabiegi upodobniające mnie do człowieka, a z pewnością sprawiające, iż Draagonys nie będzie musiał zatykać nosa w moim towarzystwie i odwracać wzroku z obrzydzeniem wymalowanym na obliczu. Musiałam pasować do ekskluzywnych pokoi w apartamencie. Paznokcie u nóg i rąk zostały skrócone do opuszka – zapewne po to, abym nie mogła drapać – skóra naoliwiona, a dekolt, kark i fragment przedramienia nad skutymi nadgarstkami skropione mocnymi perfumami. Nieźle jak na niewolnicę; taką luksusową.

Okazało się, że włosy leżące u mych stóp były tylko początkiem mojej przemiany.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro