Rozdział 1
- Drzewa też mówią. Po prostu trzeba uważnie się wsłuchać - przypomniały mu się słowa jego matki... chociaż, równie dobrze mógł je przeczytać w jakiejś książce... a może sam je wymyślił? Nie był w stanie tego stwierdzić. Słowa te towarzyszyły mu w każdym razie, odkąd pamiętał, i w jakiś sposób nadawały większego sensu jego pracy. Latem i w czasie wolnym pomagał bowiem w sadzie ojca, co może i nie było zbyt skomplikowane, ale wymagało całkiem sporo wysiłku i uwagi. Na szczęście nie miał nic przeciwko temu, sam chętnie chodził między młodszymi i starszymi drzewami, przyglądając się im z głupim marzeniem, by z którymś porozmawiać. Co prawda, nierzadko to robił, jednak były to przecież monologi, a nie rozmowy. Często, gdy za bardzo się zapędzał i zaczynał najzwyczajniej w świecie mówić, przerywając, jakby dając czas na odpowiedź, spędzał na zewnątrz tyle czasu, że aż zapominał wrócić do domu przed zmrokiem. Chociaż, kto chciałby wracać do domu zamieszkiwanego z kimś, kto poświęca dla pracy cały umysł i ciało, ale zapomina o duszy? Czasami naprawdę miał wrażenie, że drzewa nie lubią jego ojca. Dlatego też za każdym razem, gdy mężczyzna brutalnie zrywał owoce z gałęzi lub przeprowadzał inne jakże delikatne zabiegi, on podchodził do pnia, przytulał go i długo głaskał. Nic nie mówił, nie uspokajał, nie pocieszał. Po prostu był. I to pomagało.
Rozejrzał się, mimowolnie czując gęsią skórkę na plecach. Sad nocą wydawał się być zupełnie innym miejscem. Co z tego, że znał je na własną kieszeń - nie zmieniało to faktu, że najnormalniej w świecie zgubił się jak ostatni kretyn. Na szczęście w lipcu nie musiał się obawiać, że zamarznie.
Skierował bose stopy w losowym kierunku. Nie obchodziło go, w którą stronę idzie. Po kłótni z ojcem musiał się po prostu wyciszyć. A gdzie, to wszystko jedno.
Drgnął, kiedy dostrzegł przed sobą coś przypominającego koniec sadu - drzewa rosły tu chaotycznie, i to dość dziwnie. Sosna obok śliwy, jabłoń obok orzecha, i ten bluszcz na... drzewie cytrusowym? Jak takie coś mogło tu rosnąć? Szybko zapomniał o jednym małym drzewku, zorientował się bowiem, że były tu też kwiaty, setki, jeśli nie tysiące kwiatów, każdy bardziej idealny od drugiego. Zapragnął przyjść tutaj za dnia, kiedy wszystkie ich kielichy będą prezentować się w całej okazałości. Z błyszczącymi oczyma spojrzał w górę i aż otworzył usta. Śliwa, taka sama, jaka rosła blisko jego domu, uparcie ściągając na siebie wszystkie możliwe choroby, była też tutaj, jednak o delikatniejszych i smuklejszych gałęziach, wyższa i wyglądała na ogólnie silniejszą. Co ważniejsze: jej kwiaty były otwarte.
Zamrugał kilka razy i spojrzał znowu. Tym razem dostrzegł także dziwny, żółty kolor, który zdawał się nie tyle odbijać światło gwiazd, co świecić własnym, małym światłem...
Złoty.
Ostrożnie podszedł do zaskakującego zjawiska, lawirując między kwiatami. Wyciągnął drżącą rękę, zamknął oczy i wczuł się w delikatne wibracje czarnej kory pod jego palcami, gdy drzewo oddychało. Zawsze tak robił. Pomagało mu to w zgadywaniu jego stanu zdrowia. A może tylko to sobie wyobrażał? To przecież niemożliwe, by mógł czuć coś tak niezauważalnego. Nie... Teraz naprawdę to czuł. Czuł, jak roślina drży, próbuje poprosić o pomoc, dyszy z wściekłości i bólu, który wydawał się nie być zbyt duży, ale na pewno irytujący.
Cofnął się odruchowo. Tu się działo coś dziwnego. Obrzucił śliwę podejrzliwym spojrzeniem i dopiero teraz zauważył nadłamaną gałązkę zwisającą smętnie ze swojej większej siostry. Ujął złamanie w dłonie i z przykrością poczuł sok na palcach, który zawsze w takich chwilach wydawał mu się krwią. Było całkiem świeże, więc nie powinno być problemu.
Z bezpodstawną nadzieją sięgnął do kieszeni kurtki, którą nałożył przed wyjściem z domu, po czym z pozytywnym zaskoczeniem wypisanym na twarzy wyjął to, czego akurat potrzebował najbardziej. Uważnie dopasował gałązkę do większej całości i obwiązał ją sznurkiem. Delikatnie sprawdził, czy wszystko się jakoś trzyma, i z zadowoleniem przyjrzał się swojemu dziełu. Usłyszał cichy szum, jakby wiatr zabawiał się starymi liśćmi, spojrzał więc w górę, ale nic nie zobaczył. Minęła krótsza chwila, zanim zdał sobie sprawę z jednej istotnej rzeczy. Nie było wiatru. Nawet najmniejszego podmuchu.
- Nie ma za co - szepnął, mimowolnie unosząc kącik ust. Pogłaskał jeszcze drzewo (miał wrażenie, że teraz drżało znacznie mniej) i po krótkim pożegnaniu oraz cudem wykonanym niewdepnięciu w pobliską różę, którą od razu zresztą przeprosił, poszedł do domu. Gniew na ojca znacznie już zelżał, przez co poczuł, że jest zmęczony. Teraz marzył tylko o położeniu się do łóżka.
Ziewnął nieznacznie. Ach, gdyby tylko na niebie był księżyc! Mógłby przynajmniej dowiedzieć się, która jest godzina, zanim dostrzegł swojego ojca gotującego się z wściekłości pod drzwiami. Wiedział, że mógłby obejść dom i dotrzeć do swojego pokoju bez wdawania się w kolejną kłótnię, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że jeśli teraz zmusi ojca do dalszego czekania, awantura będzie znacznie większa, dlatego też po krótkiej walce z samym sobą skierował się w jego kierunku.
- A któż to się szwenda po drugiej nad ranem? - Głos mężczyzny zabrzmiał jak syk lontu tuż przed wybuchem bomby.
- A któż to sterczy przed drzwiami o drugiej nad ranem? - Odwdzięczył się Todoroki, któremu przemknęło przez głowę, że przynajmniej wie, która jest godzina.
- Nawet nie próbuj - warknął, krzyżując ręce na piersi.
- A kto zaczął? - Chłopak przyjął dokładnie taką samą pozę, włącznie z lekceważącym spojrzeniem.
- Marsz do pokoju - wycedził, patrząc się jak kobra na małą myszkę.
- Mocny argument, zaiste - parsknął i wszedł do domu, zatrzaskując drzwi.
- O świcie masz być na nogach! - Dobiegło do jego uszu stłumione zamknięcie.
- Ta, jasne - mruknął, wbiegł na piętro, położył kurtkę na krześle i runął na łóżko. Włożył nos w zapach poduszki i natychmiast zasnął. Śniła mu się śliwa.
Złota.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro