Epilog
Krohn spojrzał na swój wynik. Przegrał. Po raz pierwszy od dawna.
- Nie sądziłem, że jesteś takim dobrym graczem. - Pokiwał głową z podziwem. William Bergman machnął tylko ręką i dopił napój gazowany. Nosił czerwone kalesony, podobne do tych, jakich używają biegacze. Podobno, żeby mieć lepsze wyniki w kręglach. Fred nie wierzył że kalesony mogą zdziałać takie cuda, ale po sromotnej porażce ze swoim nowym przyjacielem zmienił zdanie. Też sobie takie kupi.
Praca komendanta go zmieniła, mimo że minął dopiero niecały miesiąc. Domknął wszystkie sprawy, nawet pomimo niejasności z nimi związanych. Na przykład Złota Agawa, czyli coś co przyniosło mu największą sławę w mieście. Z przesłuchań wynikało, że Herman Devit po prostu znalazł obraz u jakiejś rodziny i przekonał ich, by mu go oddali. Brzmiało to absurdalnie, jednak nie dało się tego w żaden sposób potwierdzić ani obalić. I to tak mierziło Krohn'a, ta niepewność co do całej prawdy. Akta spoczywały zamknięte w obszernej szafie pancernej, jednak mimo to w jego głowie nadal kiełkowały myśli i teorie. Między innymi dlatego ustawił sobie budzik w telefonie, chciał mieć pewność że zdąży na widzenie z więźniem.
I właśnie wtedy, kiedy poniósł klęskę w grze w kręgle, rozległa się muzyczka z jego kieszeni.
- Muszę lecieć, Will.
- Jasne. Może piwo jak wrócisz? Ty stawiasz, w końcu wygrałem - zaśmiał się Bergman wyrzucając puszkę do kosza.
- Dobra. Ale za tydzień tak cię złoję, jak jeszcze nikt. Gdzie nauczyłeś się tak grać?
- Sport Champions, na PlayStation. Niezła gra. Wolę to i moje laboratorium, niż uganianie się za patologią tego świata.
- To jako twój szef, chcę pożyczyć ten sprzęt na tydzień. Od razu po sylwestrze biorę się do ćwiczeń.
- Nie ma sprawy. Daj znać, jak poszło! A, szczęśliwego Nowego Roku! - zawołał jeszcze Bergman, zanim Frederick Krohn wyszedł z hali. Komendant wsiadł do samochodu, nowego Forda Focusa RS. Polubił ten samochód, był o wiele bardziej na topie niż jego stara Toyota, która od tygodnia spoczywała na wysypisku. W końcu odmówiła posłuszeństwa, co o mało nie kosztowało Krohna życia, dlatego postanowił w końcu zmienić auto.
W dwie i pół godziny był przed więzieniem stanowym Milwaukee Secure Detention Facility. Strażnik sprawdził w rejestrze i pokręcił głową.
- Ma teraz gościa.
- Kogo? - spytał Krohn, sprawdzając coś w telefonie.
- Eee... Lisa Devit - mruknął strażnik badając tabelki na monitorze.
- Spokojnie, poczekam... Nieźle śnieg sypie, nie?
- Żeby tylko sypał, ledwo mogłem dziś do pracy pojechać, auto odmówiło posłuszeństwa... Ale wy na północy macie gorzej... - Strażnik się rozpromienił, chyba nie miał zbyt wielu okazji do rozmów w pracy.
- Taa... - westchnął Krohn chowając telefon. Chciał mieć to wszystko za sobą, by móc w spokoju rozpocząć nowy rozdział w życiu, nowy rok...
Kilkanaście metrów dalej, oddzielony szkłem od świata zewnętrznego, w więziennym uniformie siedział Herman Devit. Na nosie spoczywały mu kwadratowe okulary, po całym dniu szwędania się po Kanadzie odbijające się od śniegu światło uszkodziło mocno jego wzrok. Był ogolony, po jego grzywie koloru zboża nie było nawet śladu. Od strony wejścia słuchawkę ściskała młoda dziewczyna o blond włosach. Zmyła sobie farbę kilka dni wcześniej, ujawniając skrywany pod nią prawdziwy, dziedziczny w rodzinie kolor.
- Jak się masz? - spytał cicho Herman oparty łokciami o blat. Nie patrzył jej w oczy, starannie unikał kontaktu wzrokowego, ona zresztą też.
- Dobrze. Za kilka dni wylatuję do Londynu, na studia. Muzyczne. Zobaczę się też z mamą... Będę mieszkać u jednej rodziny, nazywają się McArtur'owie.
- Zabawne... - zachichotał mężczyzna oblizując popękane wargi. Zamknął oczy.
- Czemu?
- Nieważne... Dostałaś moją paczkę?
- Tak. I sądzę, że to kiepski żart, wujku - Ostatnie słowo niemal wypluła z pogardą.
- Żart? Złoto jest dla ciebie śmieszne? Sam znalazłem ten samorodek w jeziorze. Jakim... - Herman podniósł rozbiegane oczy i powiódł nimi po nieruchomej twarzy bratanicy.
- Kamień pomalowany złotą farbą? To jest dla ciebie skarb? Chyba te rany naprawdę coś ci zrobiły z głową... Jak mogłeś! Oszukiwać mnie cały czas, co do przeszłości mojego ojca! Powiedzieli mi wszystko! - wybuchła nagle Lisa, głos jej się załamał.
- Wszystko? Czyli co? - Herman wstrzymał oddech.
- Jak umarł. Był bandytą. Złodziejem, przemytnikiem, tak jak ty! I ja z tobą żyłam, pod jednym dachem! - Łzy poleciały jej z oczu i uderzyły o blat po jej stronie grubej tafli szkła, po stronie ludzi wolnych.
- Umarł... - Hermanowi załamał się głos, spuścił głowę. Tak, Jason umarł. Za jakieś pomalowane przez szaleńca kamienie. Tylko on, Herman Devit przeżył. I wrócił do domu, zostawiając za sobą trupy. A Kribston było jednym wielkim cmentarzem.
- A ty go kryłeś, zawsze opowiadałeś mi... Zresztą mniejsza z tym. Już się nie zobaczymy, Herman. Nie chcę cię więcej widzieć. Za wszystko, co mi zrobiłeś...
- Ja ci zrobiłem, gówniaro? To ty weszłaś w narkotyki, w dilerkę! Dałem ci dach nad głową, edukację! To dzięki mnie oddalono zarzuty, niewdzięczna suko! Jak możesz mnie tak traktować? Czemu wszyscy traktują mnie jak śmiecia! - krzyknął zduszonym głosem Herman, aż głowa strażnika obróciła się w ich stronę.
- Nie chcę wiedzieć, jakim cudem zdobyłeś ten zasrany obraz. Ani jakim cudem odwołano wyrok. Nie chcę wiedzieć. Ale wolałabym już być w więzieniu, niż żyć ze świadomością, że moja wolność mogła kosztować czyjeś życie! Nie prosiłam cię o to!
- Chciałem dla ciebie jak najlepiej!
- Dzięki. Naprawdę. Na szczęście już nic dla mnie nie zrobisz. Zobaczymy się dopiero za wiele lat. Albo nie, lepiej żebyśmy się nie widzieli. Nie chcę, by moje dziecko poznało takiego potwora.
- Dziecko? - wycharczał Herman, opluwając się ze złości. - Z kim.
- Z Alvinem Barrowsem. Przyjacielem ze szkoły. Znasz go przecież. Pojedzie ze mną do Anglii, idzie na architekturę, ale jeszcze nie jest pewien. Szuka siebie.
- Ten skurwiel... złamałem mu rękę, a powinienem ukręcić kutasa - sapnął Herman, a kiedy zobaczył, że Lisa chce odłożyć słuchawkę, wrzasnął:
- Nie możesz po prostu tak odejść, Lisa! Jesteśmy rodziną!
- Już nie, Herman. Za kilka miesięcy zmienię nazwisko, a po tobie pozostanie mi tylko wspomnienie. Nie szukaj nas, żyj dalej swoim życiem. Jakie by ono nie było.
- Jesteśmy pieprzoną rodziną! - ryknął Herman za dziewczyną, która skinęła głową strażnikowi by zakończyć widzenie. Herman spojrzał na paczkę, którą zostawiła mu jego bratanica. Ręcznik. Ręcznie robiony, od jego matki. Wciągnął jego stary zapach w nozdrza, oczy zaszły mu mgłą, pojedyncze łzy wsiąkły w materiał. Jego brat spoczywał martwy na dnie jakiegoś jeziora, obok bezwartościowych kamyków, dla których prawie sam Herman stracił życie.
Rozległo się stukanie w szybę. Podniósł zaczerwienione oczy na cyniczny uśmiech i rudą brodę.
- Nie przeszkadzam? Chyba jakieś rodzinne sprawy, co, Devit? - Komendant Frederick Krohn rozsiadł się na krześle i przyłożył słuchawkę do ucha. - Ćpałeś coś? Masz podejrzane oczy.
- Czego chcesz? - warknął Herman. - Pośmiać się ze mnie?
- Nie. Nie miej mi proszę za złe, że dostałeś taki wyrok. Dwadzieścia lat szybko zleci. Nie byłeś częścią umowy, Feniks. Tylko Lisa. Ty dostałeś to, na co zasłużyłeś.
- Nie mam ci za złe - zaśmiał się gorzko Herman przykładając czoło do zimnej szyby.
- Cieszę się. Złota Agawa jest bezpieczna, wiesz? U prawowitego właściciela.
- Czyli sprawa zamknięta. Co tu jeszcze robisz, wielki komendancie? Czemu marnujesz czas na taką szumowinę jak ja?
- Bo twoja historyjka o spotkaniu wędrownych kupców z obrazem do mnie nie trafiła. Wykręcałeś się amnezją, ale wszyscy mieli to w dupie, ważniejsze było zamknkęcie sprawy "Świętego". Akta wylądowały w szufladzie. Ale ja chcę znać całą prawdę. Jakoś mój numer telefonu zapamiętałeś pomimo amnezji. Przestań grać w gierki i powiedz mi prawdę. Jeśli to zrobisz - Krohn rozłożył ramiona w pojednawczym geście. - Nigdy się nie zobaczymy.
- Ach tak... Oszczędziliście dziewczynie cierpienia. Tym, że Jason się ukrywał.
- Tak, uznaj to za bonus. Zgaduję, że się spotkaliście, bo opatrzenie rany postrzałowej jest raczej domeną bandytów niż wędrownych handlarzy. Mów dalej.
- Miał jakieś problemy z lokalnymi ludźmi... wierzycielami. Chciał ukraść obraz i wynajął do tego Thomasa Smith-Warda, za pośrednictwem Billa Marone. Następnie chciał sprzedać Agawę gdzieś na Alasce, by zarobić na długi. Ot i cała historia - mruknął Herman, zdjął okulary i przetarł zmęczone oczy.
- A skarb? - zapytał Krohn przyciskając mocniej słuchawkę do ucha.
- Jaki skarb? - Zdziwił się Herman i znów włożył okulary.
- No tego malarza, Miclosha. Dubough opowiadał o legendarnym skarbie. Nie obiło ci się coś takiego o uszy? - Krohn ściszył głos konspiracyjnie.
- Nie wiem. Dochodziłem do siebie po postrzale, niewiele pamiętam z tamtego czasu. Pewnego dnia ktoś przyszedł i podpalił chatę, Jason spłonął żywcem. Tak jak w tamtej gazecie sprzed lat, ze zdjęciem twojej Toyoty. Mam oko do marek. Dalej ją trzymasz?
- Nie. Ale wróćmy do pożaru. Jak się wydostałeś?
- Jakoś dałem radę, zgarnąłem pod pachę obraz w walizce i dałem chodu. Mój brat nie dał rady. Dotarłem do Kribston i jestem teraz tu, z wyrokiem za przemyt i rozboje, za wymuszenia i lichwiarstwo, za okaleczenia i niestosowanie się do kontroli drogowej. Trochę sobie tu posiedzę. Zresztą, byłeś przecież na rozprawie.
- Byłem. To cała prawda?
- Tak. W sądzie użyłem kilku skrótów myślowych, wiesz, by szybciej mieć to z głowy.
- Jasne - Krohn zmrużył oczy i wstał z krzesła - A, jeszcze jedno pytanie. Nie miałeś może wieści od Eleganta? Marone zeznał, że wysłał go w pościg za tobą, za to że go wsypałeś.
- Nie spotkałem Rogera. Ale znalazłem jego zegarek przy jakimś zbiorniku wodnym, albo był to jakiś inny zegarek, teraz nie pamiętam - Herman zrobił pozę, jakby usilnie nad czymś myślał.
- Nie kłopocz się. Pytam tylko z ciekawości. Czyli mogę założyć, że Roger Cooper, znany jako Elegang, nie wróci do Kribston?
- Chyba możesz tak założyć, komendancie. Ja nic nie insynuuję, tylko przedstawiam hipotezy. Oczywiście niesprawdzone. Bo kto może je potwierdzić? Komu by się chciało? - zaśmiał się Herman.
- Prawda. Ale na was świat przestępczy się nie kończy, Feniks. Wielu z organizacji Marone'a teraz walczy z Black Eden o wpływy w mieście. Szykują się ciężkie czasy, mimo że mrok został rozproszony.
- Jakie porównanie, brawo!
- Występowałem w kilku przedstawieniach w szkole, coś mi tam zostało z improwizacji. Ale nie martw się, Devit. Złapiemy ich wszystkich. Każdą szumowinę tego miasta, tego stanu, całej Ameryki. To kwestia czasu i cierpliwości. Ciebie złapałem. Złapałem Ecklanda. Dorwałem Billa Marone. Dopadnę też Black Eden - szepnął z mocą Fred Krohn.
- Możliwe. Trzymam kciuki.
- Dzięki za troskę. I dziękuję za szczerość, jeśli jest takie słowo w waszym słowniku marginesu społecznego.
- Jest, jest, komendancie. Może i rozproszył pan na chwilę mrok, ale naciąga zaćmienie. Zawsze tak jest. Prędzej czy później ktoś zostanie nowym królem.
- Dobre - Krohn pokiwał głową z uznaniem i założył mokry od śniegu płaszcz, jednym ramieniem nadal przyciskając słuchawkę do ucha.
- Też brałem udział w przedstawieniach. - Przypomniał sobie Devit, pragnął jeszcze chwilę porozmawiać z tym człowiekiem pomimo obopólnej niechęci. Wiedział, że nikt go prędko nie odwiedzi.
- Wybacz, Herman, ale muszę lecieć, wiesz, sylwester, uczciwe życie i tak dalej... Już się nie zobaczymy. Może za dwadzieścia lat, ale kto wie, czy za, powiedzmy, tydzień, ktoś nie znajdzie cię z nożem w brzuchu? Bill Marone nie wybacza, wiesz o tym.
- Wiem. Może się założymy? Jeśli mi się uda, postawisz mi piwo.
- A jeśli nie? - spytał zaciekawiony Krohn będąc już jedną nogą na progu.
- No cóż, wtedy sam sobie kupisz piwo.
- Dobra. Stoi. - Krohn machnął ręką i wyszedł. Tej nocy Herman rozmyślał o swoim życiu. O Angeli Winter, która, o ile wiedział, wyjechała do stanu Iowa. Bez pożegnania, bez słowa, po prostu się spakowała i zniknęła. I tyle by było z tej miłości aż po grób. Odłożył okulary na stos książek, które wypożyczył z więziennej biblioteki i oparł głowę na poduszce, albo czymś, co za takową uchodziło.
Patrzył w małe okienko, między kratami widział gwiazdy i odbłyski fajerwerków, ich huk docierał do niego jak przez watę. Wszystko było kłamstwem. Miclosh von Gurt po prostu oszalał, pomalował kamienie i ukrył je gdzieś w Kanadzie... Po co? Bo był szalony, nie ma tu jednoznacznej odpowiedzi. Czy wiedział, co przez ten wybryk kilkanaście pokoleń później spotka jego przodków? Pewnie nie. Podobno stracił z nimi kontakt już w czasach dojżałego wieku, kiedy to jego synowie wyjechali do Europy... Wszyscy się od niego odwrócili. Podobnie jak od Hermana Devita...
Z tymi myślami Herman zasnął. Tej sylwestrowej nocy śnił niezwykłe sny. Był na wysokiej górze, rzeki spływały krwią, a na niebie wyświetlały się współrzędne geograficzne z oznaczeniem skarbu Miclosha von Gurta. Gdzieś nad nim jakiś kaznodzieja opowiadał o losach Apostołów, spod ziemi ktoś cytował artykuły Edwarda Ecklanda, a dookoła rozpościerały się złote rośliny, zagarnęły dosłownie każdy skrawek urodzajnej ziemi. Opanowały świat. Ale nie były to zwykłe rośliny.
Były to złote agawy...
KONIEC
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro