16
Mięśnie powiek w końcu pokonały opór zaschniętej krwi i otworzyły się. Derrick Dupuis zamrugał, jęknął. To znaczy chciał jęknąć, ale knebel wykonany ze szmaty stłumił wszelkie odgłosy. Widział jak cień wentylatora zawieszonego przy oknie kręci się na podłodze tak wolno, jakby był zanurzony w melasie. Ściany były popękane, bez koloru, a jedyną rzeczą, która rzucała się w oczy to była… klatka. Dosłownie.
Ogrodzona przestrzeń o powierzchni kilku metrów kwadratowych z biurkiem, komputerem i dwoma uśpionymi monitorami. Pod przeciwną ścianą z siatki, obok drzwi, stały dwa kartonowe pudła. I tyle. Derrick próbował się obrócić, ale nie mógł przez skrępowane ręce. Zaszamotał się. Nic.
Woda kapała ze stalowego wspornika biegnącego pod sufitem, dwa metry nad głową Derricka. Było wilgotno, a w powietrzu unosił się zapach pleśni. Mężczyzna w końcu opadł z sił, dlatego spróbował zasnąć na nowo. Ale ciągle śnił o tym co stało się w klubie. Ile minęło czasu? Dzień? Miesiąc? A może tylko godzina?
Ocknął się już któryś raz, ale tym razem na dźwięk kroków. W cieniu ciężko było wypatrzeć, kto to, tym bardziej że nosił maseczkę lekarską, która po chwili wylądowała w aluminiowym koszu, podobnie jak lateksowe rękawiczki. Po chwili uniósł się zapach palonego plastiku. Człowiek wszedł do klatki, czy raczej jak zdołał wywnioskować Derrick, pewnego rodzaju biura. Po chwili grzebania w kartonach wyciągnął kominiarkę z czymś, co przypominało ustnik dla płetwonurków, tylko że ten miał kilka zwisających przewodów, które z pomocą przejściówki zostały podłączone do telefonu.
Rozległ się generyczny dźwięk włączanego syntezatora mowy, a po chwili rozległo się robotyczne zdanie:
- Witaj, Derricku. Zastanawiasz się pewnie, dlaczego tu jesteś? Też się zastanawiam. Jesteś przecież zwykłym, przykładnym obywatelem… kogo ja oszukuję? Jesteś zwykłym gównem, któremu jeszcze nikt nie wpakował kulki. Ale nie martw się. Ja ich wyręczę w tym zadaniu. W swoim czasie. Ale gdzie moje maniery! - Tajemniczy mężczyzna narzucił na ramiona szlafrok w czerwoną kratę i omotał się nim dokładnie, nim podszedł i wyjął knebel z ust więźnia.
- Kurwa, kim jesteś? Pracujesz dla tego chuja, Devita? A może od razu dla Marone'a? Co, kurwa? Powiedziałem mu wszystko! - zawył Dupuis, ale uderzenie w gardło sprawiło, że stracił dech i zacharkotał.
- Skoro grzeczności mamy za sobą, przejdźmy do konkretów. Nie spędzimy razem dużo czasu, mam napięty… grafik. Wiesz jak jest. Ty bijesz ludzi za pieniądze, jesteś gangsterem, straszysz kobiety, których mężowie zaciągnęli długi, a jeśli ich nie spłacą, porywasz je i sprzedajesz jako kurwy, zabawki, gdzieś w Azji. Tam gdzie nikt ich nie znajdzie. Nie lubię takich jak ty. Po prostu… mnie wkurwiasz. Grzesznicy mnie wkurwiają.
- Człowieku, czego chcesz?! Pieniędzy? Proszę bardzo, w portfelu mam tysiaka, mam też koks, chcesz trochę, co? Po prostu powiedz, czego chcesz! - Dupuis zaszamotał się jeszcze mocniej, choć wiedział, że to nic nie da.
- Czego chcę? Ha! Chcę was ukarać. Grzeszników. Tylu, ilu się da. Tylu, ilu mój ojciec nie zdołał. Tylu, przez ilu zginął. I tylu ilu w mojej ocenie wystarczy by wyczyścić to miasto, ten stan, ten kraj! Ale ty tego nie zrozumiesz, bo jesteś tylko gównem! - Mężczyzna uderzył Derricka w twarz, następnie kopnął go w pierś tak, że krzesło się przewróciło do tyłu, a potylica Dupuis'a spotkała się z zimnym betonem. Zamroczyło go. Gdy otworzył jedno oko, wisiał kilka centymetrów nad ziemią, powieszony za hak rzeźnicki. Krzyknął.
- Nikt cię nie usłyszy - Głos bez emocji rozległ się z jego plecami, a po chwili Derrick Dupuis zobaczył wystający ze swojego boku czubek noża. Impuls bólu, jakiego jeszcze nie czuł nigdy w życiu dotarł do mózgu, szczęki zagryzły się tak, że odgryzł sobie język. Krew ściekała z jego ust na gęstą brodę, po skórzanej kurtce i spodniach, język leżał pod jego związanymi stopami.
Dotknęły go dłonie oprawcy, poczuł jak robią mu na twarzy znak krzyża, a ciepłe usta całują czoło. Nie miał już maski, więc Derrick mógł przyjrzeć się jego twarzy w bladym świetle padającym z brudnego okienka. Chciał się zaśmiać. Ale nie był w stanie. Po prostu był zdziwiony, że ta osoba… że była tutaj. Nie spodziewał się tego. Ale to była ostatnia rzecz, której się nie spodziewał.
Po chwili strzała z kuszy relfeksyjnej trafiła go w udo, potem druga w lewą pachę, przebiła ciało na wylot i tak została. Z jego gardła dobiegało tylko gulgotanie, coś co chciał przełożyć na mowę, na angielski, ale nie mógł.
Po dwudziestu minutach wyglądał jak ser szwajcarski, cały w dziurach. Czuł jak uchodzi z niego życie wraz z krwią… Przed nim stał oprawca, oglądał go niczym jakieś chore dzieło sztuki. Założył tylko ustnik od syntezatora i powiedział:
- Nie ma dobrych ludzi. Są tylko grzesznicy. A ja jestem Świętym.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro