Rozdział 3: Krucze piórko
Corvi szkoda było marnować kul na Asteriosa.
Już pal licho trafienie w niego z takiej odległości. Wolała nie sprawdzać ponownie plującego jej co chwila piachem w oczy losu i nie ryzykować, że pocisk wystrzelony w jego kierunku, mógłby być tym samym, co potencjalnie uratowałby jej życie podczas dalszej tułaczki po szlaku.
Westchnęła tylko głęboko i zgarnąwszy do kieszeni i maleńkiej, skórzanej torby to, co ze skromnego dobytku zostało, wyruszyła ze zrezygnowaniem szukać kolejnych tropów.
Nie przeszła nawet dwóch kilometrów, z bronią na ramieniu i oczami dookoła głowy, gdy usłyszała za plecami tętent końskich kopyt. Odwróciła się w pełnej gotowości do walki, jednakże ujrzała nikogo innego jak Asteriosa. Ponownie zwiesiła głowę i powłóczyła się dalej, całkowicie go zignorowawszy.
– Jak chcesz, możesz podróżować ze mną. Przyda mi się astrolog... Nawet taki samozwańczy... – powiedział nieśmiało. Zrozumiał, że nie popisał się przed nią braterską miłością.
Zrównał chód konia z leniwym, pozbawionym jakichkolwiek chęci krokiem dziewczymy.
– Astrolog to ci może z moczu powróżyć. Ja jestem samozwańczym astrofilem – burknęła Batenkaitos, łypiąc na niego piwnymi, niemalże żabimi oczami.
– No wiesz, o co mi chodzi!
– Moja odpowiedź dalej brzmi nie! – oznajmiła stanowczo.
– Jeśli pomożesz mi odszukać Koita, pomogę ci z twoim teleskopem... – zaproponował. – Znam miejsca i mam kontakty, o jakich ci się nawet nie śniło!
Ktoś mógłby jeszcze pomyśleć, że w ciągu tych kilkunastu minut Asterios został podmieniony na milszą i uprzejmiejszą, bardziej podobną do tej starej, wersję samego siebie. Mimo to Corvi nie miała najmniejszego zamiaru wchodzić z nim w żadne układy.
– Po twojej barwnej przemowie i słowach oligarchy Algoratz nie śmiem nawet w to wątpić – odparła tonem zdenerwowanej szkolnej woźnej, której niewychowany gówniarz zadeptał świeżo umytą podłogę i próbował usprawiedliwić to naiwną wymówką.
– Oj, Corvi! Ja tak się tylko tak zgrywałem. To na potrzeby gwiazdozbiorów! – Mężczyzna usilnie starał się ją udobruchać.
– Teraz pewnie też... – zaczęła.
Nagle jej wycieńczone wędrówką ciało odmówiło dalszego posłuszeństwa. Nogi zesztywniały. Kolana ugięły się pod ciężarem. Obraz rozmazał się i zatoczył się w ciemność. Upadła twarzą prosto w piach.
Gdy się ocknęła, znajdowała się nad ziemią. Nie spoglądała jednak na świat śmiertelnych znad chmur. Jeszcze nie. Coś miarowo nią kołysało i dopiero po chwili pojęła, iż właśnie znajduje się na grzbiecie konia, przewieszona przez niego niczym tobół. Zmusiła zesztywniałe mięśnie do uniesienia głowy i ujrzała Asteriosa z jej kapeluszem na głowie. Spokojnie kierował wierzchowca na, jak mniemała, zachód.
– O! Wstało słoneczko! – uśmiechnął się do niej złośliwie.
– Co ty wyprawiasz? – syknęła, próbując usiąść normalnie za nim poza siodłem, nie łamiąc sobie przy tym karku.
Między zębami Corvi wciąż zgrzytały ziarenka piasku, a długie, sięgające pasa roztrzepane włosy przykleiły się do zlanej potem skóry. Naprędce zdjęła z szyi czerwoną apaszkę z wyszytą na nią konstelacją kruka i zawiązała ją sobie na głowie, by choć trochę uchronić się przed wżerającym się w nią słońcem. Wszystko by zniosła, wszelakie upodlenia i pozbawienie godności, ale nie utratę kapelusza. Tym razem się nie wahała. Sięgnęła prosto po pistolet i przystawiła go mężczyźnie do pleców.
– Powodzenia bez pocisków! – Asterios zaśmiał się jedynie z dziecięcą niewinnością.
Przeklęła głośno, zdając sobie sprawę, że gdy leżała tak plackiem, musiał dokładnie ją obszukać, gdyż swojego dobrze ukrytego scyzoryka również nie mogła znaleźć.
– Twój brak odpowiedzi uznałem za zgodę... – wyjaśnił zadziornie i popędził konia.
Batenkaitos musiała objąć go obiema rękoma w pasie, by nie spaść w tym gwałtownym podrywie. Był spocony i aż lepił się od brudu, jakim prawdopodobnie obrósł podczas swojego aresztowania. Sama z resztą prezentowała się nie lepiej.
– Daj spokój... I tak oboje wiemy, że w tym stanie nie doczłapiesz się daleko – napomknął, jakby czytając w myślach dziewczyny. – Tak źle nie wyglądałaś od czasu, gdy znalazłem się zaraz po twojej ucieczce z kopalni... A do kurortu wypoczynkowego nie było ci nawet po drodze...
– Dobrze! Zrozumiałam aluzję! – Oschle przerwała dalszy wywód, zanim zdążył dogłębnie skrytykować jej fizjonomię. – Ale tym razem bez krętactwa! – ostrzegła. – Nie potrzebuję pistoletu, by ukręcić ci kark.
– Masz moje słowo. Odbijamy Koita i odnajdujemy twój teleskop. Prosty układ.
– A mój kapelusz?
– Dostaniesz go z powrotem w pakiecie z informacjami.
– No dobra... – odparła bez przekonania. – Ale zacznijmy najpierw od tego, jak w ogóle mogłeś zgubić Koita?
– Tak samo jak tobie zwinęli konia razem ze wszystkim, co miałaś... Kiedy uciekłem z bandy Deneba Algebi, parę razy powinęła mi się noga i tak jakoś wyszło...
Minęło dziesięć długich lat od czasu ich rozłąki, a tyle wystarczyło, by oboje stali się nowymi, obcymi sobie ludźmi.
– Dlaczego w ogóle uciekłeś? Przecież dla wielu to zaszczyt móc mu służyć – zapytała z udawaną obojętnością.
Powoli stygła z emocji. Teraz niczym nie przypominała już bulgoczącej, wyjętej dopiero co z piekarnika masy, arcydzieła artystycznego jakiegoś szalonego cukiernika. Bardziej przywodziła na myśl ostudzony, oklapnięty placek, na którym ktoś przypadkiem usiadł i jeszcze na dodatek okazał się być zakalcem.
– Myślę, że z powodu tych samych wartości co zawsze... – odparł z zadumą Asterios. – I choć wiem, że ostatnio były wielokrotnie nadszarpywane i różnie to z nimi bywało, w końcu znów wychodzę na prostą...
Jak niemal każdy, kto wywodził się w linii ciągłej prostej z Absolutino, Asterios ponad wszystko stawiał sobie dumę. Gdy w wieku ośmiu lat podczas przymusowego poboru wśród dzieci szlachty zrekrutowano go do wojska, przeszedł jedynie wstępne szkolenie i prysnął, nim ogolili mu włosy na zero. Najpierw jednak zdążył jeszcze podbuntować przeciwko polemarchom wszystkie oddziały złożone głównie z oderwanych od rodziców, porwanych z domu od rówieśników i zabawek, przerażonych dzieci. Pozostałą część stanowili małoletni socjopaci, sadyści i psychopaci pozbawionych wszelkich hamulców, dzięki czemu idealnie wpasowywali się w totalitarną machinę rządu Absolutino.
To właśnie Asterios i kilku pozostałych zbiegów stanowili trzon Biura Dzieci Zaginionych. Potem dołączali do nich kolejni, zgarniani ze szlaku, gospodarstw, kopalni i fabryk nieszczęśnicy niemogący wrócić do swoich domów i rodzin z różnorakich przyczyn od wojen, po plagi i kataklizmy włącznie.
Członkowie gangu przychodzili i odchodzili. Niektórzy zostali pojmani przez Nieboskłon i słuch o nich zaginął. Inni zmarli na febrę, jeszcze inni dorośli i ruszyli swoją własną drogą. I tylko Asterios pozostawał niezmiennie na swoim miejscu. Stał się świadkiem przemijania kolejnych er i pokoleń Biura Dzieci Zaginionych, a te dopalało się niczym umierająca gwiazda. Corvi była jednym z ostatnich zrekrutowanych dzieci, choć i tak dołączyła do bandy kilka lat przed finalnym rozpadem.
– Naprawdę jesteś jedyną, co przeżyła? – spytał, nieznacznie poważniejąc.
– Mhm... – przytaknęła smętnie Batenkaitos, również oddając się rozmyślaniom nad ich wspólną przeszłością.
– Po tym jak odszedłeś, urządzali na nas polowania jak na jakąś zwierzynę... – splunęła z obrzydzeniem zdziwiona, że wycieńczony organizm jest jeszcze w stanie produkować ślinę. – Ukrywaliśmy się jak szczury po opuszczonych kopalniach, jaskiniach i starych fabrykach. A gdy w końcu wpadli do naszego obozu... To była prawdziwa rzeź... Rozpruwali naszym braciom brzuchy i rozciągali im jelita na wierzchu, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Oblewali naftą i podpalali. Przywiązywali do koni i ciągnęli przez pustynię. Poili na siłę roztopionym żelazem... Rozbierali do naga i strzelali jak do celu...
Aleksios wzdrygnął się. Wiele słyszał o pogromie Biurze Dzieci Zaginionych. Bo chyba każdemu musiało się to obić o uszy, nawet jeśli był głuchy, ślepy, niepiśmienny i mieszkał pod kamieniem. Jednak nigdy nie sądził, mimo iż pacyfizm i humanitaryzm nie cechowały Nieboskłonu, że sekta będzie w stanie posunąć się aż tak daleko, by raz na zawsze pozbyć się uprzykrzających im działalność dzieciaków. Bo mimo wszystko, byli przecież tylko zagubionymi dziećmi.
– Jak udało ci się to przeżyć? – spytał, bo o dalszych losach Corvi słyszał jedynie z pojedynczych pogłosek. Ponoć sama zwróciła niebu większość gwiazd z pierwszego i drugiego poziomu.
– Nie żyjąc – odparła całkowicie szczerze. – Dostałam kulkę, prosto w łeb... Myśleli, że padłam na miejscu i zakopali mnie razem z resztą w masowym grobie. Tam się ocknęłam i okazało się, że jakimś cudem pocisk nie uszkodził mi mózgu... Potem jakiś wędrowny szaman mi go wyciągnął po kilku głębszych. Nie wiem, jak on to zrobił, bo ćpał więcej, niż lokomotywie do pieca wchodzi. I to takie rzeczy, że nawet nie wiedziałam, że takie pierwiastki istnieją w przyrodzie! Jednak tamtej nocy wiele gwiazd zniknęło z nieba i wiele konstelacji na zawsze rozpłynęło się wśród mgławic...
Przerwała, bo ściśnięta klatka piersiowa skutecznie uniemożliwiła jej wzięcie oddechu, nie mówiąc nawet o wyduszeniu z siebie dalszych słów. Czuła jak na samą myśl o tych wydarzeniach napinają się wszystkie mięśnie kończyn. Krew odpłynęła z dłoni, pozostawiając nieprzyjemne mrowienie, a świat wokół zaczął wirować. Lecz nie dała się całkowicie pochłonąć temu okropnemu uczuciu. Zwolniła, wzięła głęboki wdech i wydech i zaprosiła do siebie swój lęk. Miała tylko nadzieję, że jego ciężar nie złamie grzbietu nieszczęsnego konia.
Asterios długo milczał, aż w końcu ryknął donośnym barytonem:
– Jeszcze ostatnia gwiazda nie spadła, choć dawno upadła już Minelauwa!
Corvi uśmiechnęła się nieznacznie sama do siebie. Najgorsze obawy spełniły się – byli sobie zupełnie obcy.
***
Jeśli Algoratz określano mianem zapyziałej pipidówy, to powiedzieć to samo o Porrimie, to tak jakby nic nie powiedzieć. Nawet niebo w tym podłym przybytku brudu, smrodu i ubóstwa wydawało się być koloru błota zmieszanego z ekskrementami. Jak to mawiał Asterios: kto choć raz był w Porrimie, ten nigdy nie wyjechał z niej jako ten sam człowiek. Nierząd, złodziejstwo, wszelkiego rodzaju machlojki i nielegalne interesy stanowiły tam nieodłączny element prozy życia codziennego. Powszechnie twierdzono, iż w Porrimie noworodki rodzą się już z nożami i pistoletami w swych malutkich rączkach, gotowe, by iść w ślady swoich rodziców. A panowała tam taka bieda, że nawet karaluchy się wieszały.
Corvi nigdy jeszcze nie było po drodze z tym okrytym haniebną niesławą miejscem. I choć widziała w swoim życiu wiele, nic nie mogło równać się z pierwszym wrażeniem, jakie odniosła, gdy na horyzoncie wyrosło miasto wybudowane w rozkładającej się od tysiącleci i wciąż dymiącej czaszce gwiezdnego olbrzyma. Jak tylko minęli usytuowaną w nozdrzach bramę wjazdową do osady, przywitały ich dyndające radośnie na sznurkach zasuszone głowy. Mimowolnie przytuliła się mocniej do Asteriosa, jakby chcąc wtopić się w jego plecy niczym podła narośl.
Choć wokół nie było prawie żywego ducha, ich koń zwolnił odruchowo kroku, zapewne w obawie, że okradną go z podków. Podczas gdy po błotnistych od rozlanego alkoholu, gnijących śmieci i ludzkich ekskrementów piaszczystych ulicach wiatr hulał krzakami i pustymi butelkami, życie towarzyskie kłębiło się w karczmach, gospodach i burdelach. Te znajdowały się niemal na każdym kroku. Właściwie to łatwiej byłoby się tu napić lub skorzystać z usług pracownic seksualnych aniżeli spotkać uczciwego człowieka. Kiedy jedni wypełzali na czworaka z jednego lokalu, kolejni wpełzali na ich miejsce. Nigdy niekończąca się hulanka i popijawa, od otwarcia do zamknięcia oczu.
– A może odpuścimy sobie dalsze gwiazdozbiory i osiedlimy się tu na stałe? – zażartował Asterios, zaraz po tym jak wyszczerbiona butelka przeleciała tuż nad ich głowami wyrzucona z pobliskiego okna. – Urocza mieścina...
– Jeśli to przeżyję, nigdy więcej nie chcę słyszeć o tym miejscu... – skwitowała Corvi. Wyraźnie nie podzielała entuzjazmu swojego brata.
– To powinno być gdzieś tutaj... – zamyślił się nagle mężczyzna. Ześlizgnął się z konia tuż przed wejściem do lokalu z odrapanym malunkiem kruka w monoklu na szyldzie.
Drzwi od przybytku otworzyły się z impetem i jakiś pijak, przekoziołkowawszy w powietrzu kilka metrów, upadając mu wprost pod nogi.
– Tak to tu! – utwierdził się w przekonaniu, jak gdyby odnalazł właśnie kufer pełen gwiazd.
– To ja popilnuję konia... – zaproponowała nieśmiało Batenkaitos.
– Daj spokój, każdy mieszkaniec tej pipidówy jest zbyt pijany, by nawet złapać za lejce! Idziesz ze mną!
Nie miała innego wyjścia, bo z żelaznego uścisku bruneta nie było ucieczki. Podążyła za Asteriosem do środka, mrużąc oczy od gryzącego w oczy dymu papierosowego, zapachu zmieszanych perfum i prochu strzelniczego zawisłych w gęstym półmroku. Drogę natychmiast zastąpił im rosły mężczyzna bez lewego oka. Poharatana twarz sugerowała, że brakujący narząd raczej nie wypadł ze swojej orbity samoistnie.
– A wy tu czego, obdartusy? – warknął i zmierzył ich wzrokiem.
– Oj, ja pana cyklopa po wyglądzie nie oceniam! – Asterios uśmiechnął się łobuzersko, udając oburzonego. – My tylko do starego znajomego, Koita. Ponoć kręci się w okolicy taki.
– A dlaczego pan Koit miałby niby chcieć się z wami widzieć? – Osiłek puścił chamski przytyk mimo uszu.
– Po prostu przekaż mu, że Asterios Aiolos i Corvi Batenkaitos chcą się z nim widzieć, jeśli łaska. A na powrocie przynieś mi coś mocniejszego. Strasznie zaschło mi w gardle od tej duchoty! – To rzekłszy, Złodziej Gwiazd, niby zalotnie, pogładził górującego nad nim mężczyznę po torsie.
– Mnie w to nie mieszajcie! – Corvi skrzyżowała ręce na piersi i z zażenowaniem spojrzała w przeciwnym kierunku.
Osiłek ostatkiem sił powstrzymał się przed wbiciem Asteriosowi zębów w tył czaszki. Zacisnął mocno zęby i strzepnął z siebie niewidzialny zły dotyk. Aż zadrżała mu gęsta, starannie zadbana broda i napięły się mięśnie barków na ciasnej, skórzanej kurtce opiętej na masywnym cielsku. Odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemnej wnęce zakrytej sznureczkami i koralikami. Wrócił po chwili, z widocznym rozczarowaniem wymalowanym na marsowej twarzy.
– Pan Koit was oczekuje! – mruknął, kręcąc wyraźnie z niezadowoleniem złamanym niegdyś co najmniej kilkukrotnie nosem.
Idąc za nim do tajemniczego pomieszczenia, Corvi rozejrzała się po wnętrzu przybytku brudu, smrodu i ubóstwa. Przy stolikach skąpo ubrane panie do towarzystwa ogałacały z resztek oszczędności i godności lokalnych weteranów trunków wysoko wyskokowych, zachęcając ich ochoczo do podejmowania coraz to durniejszych, pijackich wyzwań. A gdy przechadzały się po skrzypiącej podłodze, stukając swoimi obcasikami, co jakiś czas potrącały turlające się z kąta w kąt wybite podczas bójek zęby. Batenkaitos odruchowo przejechała językiem po jedynkach. Z ulgą utwierdziła się w przekonaniu, iż wszystkie są na swoim miejscu. Czerwień policzków dziewczyny, zrównała się z czerwienią jej włosów. Chciała jak najszybciej opuścić tą klaustrofobiczną, duszną spelunę i odetchnąć świeżym, choć może nie tak do końca, powietrzem. W szumie pijackich szałów nie słyszała własnych myśli. Ale czego się nie robi, by odzyskać swój bezcenny teleskop...
Znajdująca się na tyłach gospody Krucze Piórko loża dla najbogatszej klienteli lśniła całą paletą kolorów dzięki kryształowym żyrandolom. Wyciszone, obite aksamitem ściany gwarantowały intymną atmosferę, która sprzyja piciu szlachetniejszych trunków i paleniu rzeczy bardziej pożądanych niż zwykłe przydrożne chwasty.
– Oto i oni, oligarcho Koicie – obwieścił brodacz, wprowadzając Corvi i Asteriosa do pomieszczenia i ustąpił na bok.
Na miniaturowym tronie w towarzystwie eleganckich dam siedział potężny kruk z monoklem i w kapeluszu. W dziobie trzymał cygaro, zaś jedną łapą objął szklankę z drogim trunkiem.
Znajdujące się na skraju wyginięcia minelauwskie kruki słynęły ze swej inteligencji i talentu do uczenia się języków. Na przestrzeni wieków towarzyszyły minelauwskim kupcom w ich podróżach, umożliwiając im handel nawet w najdalszych zakątkach świata. Aż do Światłocienia, gdy to większość z nich została wyłapana i służyła teraz jako atrakcja dla gawiedzi w cyrku albo powód do przechwałek w posiadłościach możnych.
– Asterios, ty stary sukinkocie! – zaskrzeczał ptak na widok roztrzepanego mężczyzny.
– Kopę lat, Koit! Nieźle się tu urządziłeś... – Aiolos zaśmiał się niezręcznie i podrapał po karku.
– Po tym jak przegrałeś mnie w kartach, musiałem sobie jakoś radzić...
Kruk odłożył szklankę na bok i sięgnął po pistolet. Głośny klik ogłosił wszem wobec przeładowanie broni.
Pot wstąpił na czoło Asteriosa.
– Kurdemol, Asterios! Mówiłeś, że został porwany! – Batenkaitos odruchowo skuliła się, by uniknąć oberwania rykoszetem.
– Czy mnie wzrok myli, czy to mała Corvi? – zapytał Koit, przekręciwszy uważnie głowę. – Chodź tu dziecko, nie chcę ci zrobić krzywdy.
– Tak i wcale nie jestem tu z własnej i nieprzymuszonej woli! – zapewniła dziewczyna. Uniosła wysoko ręce i niczym krab, bokiem przesunęła się za piedestał. Znalazła się w bezpiecznym miejscu poza polem rażenia.
Jedynie Asterios pozostał na muszce.
– Najpierw przegrywasz mnie w kartach, skazując mnie na poniewierkę, a potem zjawiasz się jakby nigdy nic w moich progach i napastujesz moich pracowników... Co ja mam z tobą zrobić, bracie?
– No słuchaj stary, głupio wyszło! – przyznał mężczyzna.
KLIK!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro