Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

X

~ OSKAR ~
Nadeszła pora na kolejny dyżur w karczmie. Od śmierci ojca było... lepiej. Nikt nie przychodził do domu schlany, nie musiałem się martwić, jak ukryć siniaki i zadbać o agresywnego rodzica. Byłem niezwykle wdzięczny mieszkańcom wioski – bałem się, że doniosą na mnie, jako że mieszkam w wozie sam, właściwie nielegalnie. Tu jednak ludzie nie byli zawistni, i mimo, iż wiedzieli o moim „zawodzie” stanowili przykład osób wyrozumiałych.

Zresztą, od czasu zatrudnienia się w oberży, kradłem sporadycznie – kiedy tylko miałem pieniądze, uczciwie za wszystko płaciłem. 
Od dnia przyjęcia drugiego wyzwania minęło kilka dni. Dziś jednak zamierzałem przeprowadzić całą operację. Musiałem przyznać, że nie do końca wiedziałem, jak po cichu wyprowadzić konia porównywalnego do diabła, ale jako że nie przywykłem zamartwiać się na zapas, miałem nadzieję, że wszystko się ułoży. Poza tym pan Ansel był częstym klientem karczmy – przy odrobinie szczęścia (i alkoholu) może uda się rozwiązać mu język.

Pogwizdując, wszedłem do środka. Zlustrowałem otoczenie i dostrzegłem kogoś, kto idealnie mógł sprawdzić się do moich celów. Nałożyłem na głowę kaptur i podszedłem do jednego z przejezdnych – włóczęgi z długą, splątaną brodą.

– Ej, ty! – Szturchnąłem go. – Chcesz zarobić?

– Możliwe. – Zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem. –Gadaj, o co chodzi.

– Widzisz tego bruneta tam, przy stoliku koło baru? – dyskretnie wskazałem właściciela stadniny. – Zapłacono mi, żebym poprosił kogoś, by wypytał go o jego ulubieńca, konia Mefistofelesa. Zapamiętasz?

– No nie wiem... – burknął. Położyłem na blacie połowę mojej wypłaty. – Mam słabą pamięć...

Z bólem serca wyjąłem resztę i wręczyłem mu.

– Teraz możemy pogadać! – Uśmiechnął się chytrze. – Mefistofeles, ta? Twój kumpel chce wiedzieć coś konkretnego?

– Chodzi głównie o rzeczy, które go rozjuszają, ale też o sposób, by go uspokoić. – Sprecyzowałem. – Jakby ktoś szperał, my się nie znamy.

– Sie wie! – poklepał mnie po plecach i przedarł się do pokazanego przeze mnie miejsca.

Drzwi otworzyły się, a do środka wpadła Liesel. Patrzyłem z niepokojem, jak kilku mężczyzn ją zaczepia, ale na szczęście obyło się bez interwencji. Gdy, zaoferowana, przebiegła koło mnie, nawet mnie nie zauważając, złapałem ją za ramię.

– Dziś o północy przy starym młynie! – Szepnąłem.

– A to niby dlaczego? – Zapytała podejrzliwie. – Nigdzie nie idę.

– Boisz się? – Palnąłem głupio.

– Nie, nie boję się, po prostu nie chcę spędzać z tobą czasu. – Przewróciła oczami.

– Chodzi o wyzwanie, Liesel. – spojrzałem w sufit. – Przyjdź od razu, jak tylko skończysz zmianę.

– Wobec tego, w porządku. – Odparła i pobiegła do kuchni, gdzie już ją wołali.
_______________________________________________
Po godzinie pracy zatrzymało mnie czyjeś syknięcie. Odwróciłem się i zobaczyłem mężczyznę, którego wysłałem na zwiad.

– Psst! – Pokazał mi palcem boczne wejście. – Chodź.

Posłusznie wyszedłem za nim. Chłodne, nocne powietrze dawało przyjemne wytchnienie od dusznego, prześmiardniętego odorem wódki pomieszczenia.

– Ten typ ma bardzo słabą głowę, zaczął sypać po trzech kuflach. – zaczął. – Ale mam, co trzeba. Koń jest kary, z białą błyskawicą na czole. Ma odrębny boks na samym końcu stajni, ale nikt go nie pilnuje. Na widok ludzi wariuje, wierzga, kopie, omal nie zabił jednego z jego ludzi. Nie znają sposobu, by go uspokoić. Dowiedziałem się jeszcze, że wcześniej był w posiadaniu Mnichów Słońca. Nie wiem, kto to, on też nie wiedział, czym się zajmują. To tyle.

Mnisi Słońca... coś mi to mówiło, ale za żadne skarby nie mogłem sobie przypomnieć, co. Aż nagle wszystkie zapadki wskoczyły na właściwe miejsca. Sekta uduchowionych świrów, którzy znęcali się nad zwierzętami, usprawiedliwiając to wiarą i poświęceniem dla dobra religii i całego ich kultu. Osobiście w to nie wierzyłem. Wydaje mi się, że Bóg istnieje, ale dla każdego jest „prywatny”. A już na pewno nie uwierzę w Boga, który czerpie coś w rodzaju przyjemności z nieszczęścia zwierząt i ludzi. Jednym słowem, nie znosiłem tych fanatyków. Jednak to, że Mefistofeles wcześniej należał do nich, mogło sporo ułatwić, bowiem mamili oni swoich podopiecznych promieniami światła.

– Dziękuję. – uścisnąłem mu dłoń. – Wywiązałeś się naprawdę dobrze. A teraz skąd idź. Nie wiem, co mój znajomy ma zamiar zrobić, ale jeśli coś się wydarzy, mogą cię o to posądzić. A tak masz pieniądze na miesiąc nawet godnego życia.

Skinął głową.

– Ja nie znam ciebie, ty nie znasz mnie. – Podkreślił i rozpłynął się w mroku, wtapiając się w ciemną taflę nocy. Wróciłem do środka. I zacząłem przedstawienie.

– Stary... – zwróciłem się do kucharza. – Niedobrze mi. Chyba się czegoś najadłem... zaraz puszczę pawia.

– Tylko nie do garów!!! – Rzucił się, by zasłonić kotły. – Zjeżdżaj do domu, bo tylko zaszkodzisz!

– Mistrz mi nie pozwoli..  – wymamrotałem teatralnie.

– Już ja mu powiem, a ty idź! – Pogonił mnie. Wybiegłem więc, markując odruch wymiotny. A potem się roześmiałem.

Ruszyłem szybko do domu. Informacja o mnichach była niezwykle przydatna. Musiałem przez to nieco zmodyfikować swój plan, ale teraz miał on znacznie większe szanse na powodzenie.

Bez chwili zwłoki, wpadłem do przyczepy i ściągnąłem z łóżka prześcieradło. Każdy z tych uduchowionych durniów nosił białą szatę – kaszaję. W tej ścierce będę przypominać raczej niespełnionego zawodowo ducha, ale to musiało wystarczyć. Na całe szczęście, miałem jeszcze sprawną latarkę, która była kluczowa dla powodzenia całej akcji.

Cichutko podszedłem pod stajnie pana Ansela, znajdujące się na obrzeżach wsi. Uniosłem zasuwkę i popchnąłem dwuskrzydłowe drzwi.

– Szlag... – zakląłem, gdy usłyszałem głośne skrzypienie przestarzałych zawiasów. Zamiast nadal wolno otwierać, zrobiłem to szybkim ruchem. Podziałało.

Odczekałem chwilę, bojąc się, że ktoś, zaalarmowany hałasem, przybiegnie sprawdzić co się stało. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Wszedłem do budynku.
Pachniało tu tym specyficznym aromatem, będącym mieszanką siana, starej skóry, z której były wykonane powieszone na ścianie siodła, i końskiego potu. Lubiłem ten zapach.

I wtedy go dostrzegłem. A raczej on dostrzegł mnie. Miałem przechlapane.

Myślałem, że oszaleję od tego dźwięku. Rżał, jakby go kto zarzynał, a nawet nie zdążyłem się zbliżyć. Był piękny – koloru smolistego, nocnego nieba, na którym nie ma ani jednej gwiazdy, rozświetlającej mrok. Stawał dęba i wierzgał, uderzając kopytami o barierki boksu. Dostrzegłem przymocowany łańcuch. Szlag. Jak ja mam to odczepić?!

Nagle doznałem olśnienia. Aż się zatrzymałem z wrażenia. Musiałem szybko go uspokoić, zanim ktoś, zaniepokojony dobiegającymi dźwiękami, postanowi sprawdzić, co się dzieje.

Ci pieprzeni kapłanowie terroryzowali zwierzęta. Wpajali im lęk przed światłem, a że sami podobno potrafili je wywołać, nie sprawiało im to żadnego problemu. Zdesperowany, włączyłem latarkę i skierowałem ostry promień światła prosto w oczy ogiera.

To było przerażające. Co oni musieli mu robić, że tak bał się blasku? Dobrze, że jest noc, bo słońce by mam nie pomogło.

– Ciiii, grzeczny konik. – Szepnąłem, nie wyłączając urządzenia. Drżącymi palcami odplątałem sznur. – Chodź, kochany. Idziemy.

Bestia, posłusznie jak baranek, ruszyła za mną. Stukanie o deski stajni powinno postawić wszystkich na nogi, ale tego nie zrobiło. Pan Ansel chyba nie wyszedł jeszcze z karczmy, a jego służba była zbyt leniwa, by czymkolwiek się zainteresować. Tym lepiej dla mnie.

Weszliśmy do lasu, na drogę, która prowadziła do starego młyna. Miejsce to było powszechnie znane jako nawiedzone i odwiedzane przez diabły.

Kroczyliśmy po wąskiej ścieżce, którą oświetlała jedynie wąska smużka światła. Już prawie dotarliśmy, gdy zegar w wiosce wybił dwanaście długich uderzeń. Godzina duchów.

Przyspieszyłem kroku. Drzewa zaczęły przypominać uwięzione w pniach dusze, machające gałęziami i lamentujące nad swoim losem. Z mroku wyłoniła się sylwetka zrujnowanego młyna. A pod nim stała ciemna, zgarbiona sylwetka, która zaczęła biec w moją stronę. Zza jej plecami zmaterializowały się ciemne, jakby złożone ze strzępów mgły kruczoczarne skrzydła.

Wrzasnąłem i przyspieszyłem kroku. Jeśli ktoś był ciekawy granicy mojej odwagi – biegnie ona właśnie tutaj. Puściłem Mefistofelesa, który, jak nakazywało jego imię, wyglądał jak wierzchowiec samego diabła. Który właśnie frunął w naszą stronę.

– To ja, idioto!!! – Usłyszałem nagle. – Przestań biec!!!

Odwróciłem się. To była ona. Miała kaptur, a poły płaszcza pod wpływem wiatru podwiały jej do góry, tworząc iluzję skrzydeł. Stanąłem tak raptownie, że z ręki wyleciało mi jedyne źródło światła.

I wtedy rozpętało się prawdziwe piekło. Koń rzucił się do przodu, niby byk.

– Liesel!!! – Wrzasnąłem, uskakując mu z drogi. – Włącz słońce!!!

– Co?! – Odsunęła się pod drzewa.

– Latarka! – Krzyknąłem. – Jest w ściółce, gdzieś tam!

– Ale jak?! – przesunęła się jeszcze dalej, a ja cały czas uciekałem przed tym bydlakiem. Kradzież nie popłaca... – Zajmij go czymś!

Rzuciłem się w bok i rozejrzałem. I zobaczyłem moje prześcieradło, mające symbolizować kaszaję. Chwyciłem je i zacisnąłem kurczowo palce na białym płótnie.

– Jak krzyknę „teraz”, biegnij! – Zawołałem, wziąłem głęboki wdech i skoczyłem naprzód. – TERAZ! Ahoj, ty potomku mamuta!!!

Szaleńczo pomachałem ścierką tuż przed jego nosem. Chciałbym to zobaczyć z boku.

Porównanie do buhaja było trafne. Rzucił się w ślad za powiewającą dziko szmatą. Zaczęliśmy śmiertelne rodeo, tańcząc wokół siebie. Robiło się niebezpiecznie, dostawałem już lekkiej zadyszki, ale adrenalina mnie napędzała. Musiałem trzymać się daleko od Liesel.

– Mam! – podniosła rękę w geście triumfu. Ciemność została rozproszona, a zwierzę w jednej chwili zarżało i stanęło grzecznie, schylając łeb. Zrobiło mi się go żal.

Moje spojrzenie spotkało się z jej. Patrzyliśmy się tak na siebie chwilę, aż ona (ona!!!) się roześmiała. To był tak niecodzienny widok, że aż jej zawtórowałem.

– Potomek mamuta... – wydusiła tylko.

Kiedy już się uspokoiliśmy, złapałem kantar Mefistofelesa.

– Napatrzyłaś się? – Zapytałem. – Cóż, wygląda na to, że dałem radę. Jeszcze jedno zadanie i jedziesz ze mną.

Jej uśmiech natychmiast ustąpił miejsca zwyczajowej kwaśnej minie.

– Tak, napatrzyłam się, jak przed uciekasz, broniąc się białą płachtą. – Powiedziała. – Możesz już iść go oddać. Jutro podam ci ostatnie wyzwanie. Szykuj się.

– Dobrze! – Zasalutowałem i pociągnąłem konia za sobą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro