Rozdział 12.
-Gomu Gomu no Pisutoru!
Jego ręka jeszcze nigdy nie poruszała się tak wolno. Zawsze był zdania, że jest to jeden z najszybszych ataków, jakie ma w zanadrzu, ale teraz cała ta teoria wydawała się po prostu śmieszna. Dlaczego to trwa tak długo? Przecież ten mężczyzna zaraz zabije Zoro! Poderżnie mu gardło do cholery!
Znów zawładnęło nim to paskudne uczucie bezsilności i nienawiści do samego siebie, które towarzyszyło mu przez tak długi czas po zakończeniu bitwy w Marineford. Znów był zbyt słaby... Nie! Tym razem historia się nie powtórzy! Tym razem to on wygra!
-Szybciej! Szybciej!
Błękitne oczy były mokre od łez, a emanująca z nich żałość i upodlenie, tylko jeszcze bardziej go nakręcały. Nawet w najśmielszych snach, nie przypuszczał, że jego plan wypali aż w takim stopniu. Niechętnie oderwał wzrok od blondyna i spojrzał na pozostałych. Ten długonosy wyglądał jakby zaraz miał się na niego rzucić z pięściami, ale strzaskane kości dłoni utrzymywały go w miejscu. Nie był głupi, wiedział, że bitwa przegrana i bitwa nie do wygrania to dwie różne rzeczy. Ale taka bezsilna złość... Tym też nie pogardził. Szop natomiast zachowywał się jak... lekarz? Rana, którą zadał mu Gerald, była ładnie opatrzona, a teraz zwierzak pochylał się nad przestrzelonym kolanem blondyna i manipulował jakimiś resztkami bandaży. Wyglądało na to, że całym sobą stara się na niego nie patrzeć. Ani na swojego towarzysza, który lada chwila uda się w wycieczkę do zaświatów.
Cholera! Nawet te dwa lata nie wystarczyły, by zrobić z niego mężczyznę! Nadal był tym samym tchórzliwym gnojkiem, co wcześniej! I po co tyle trenował? Po co?! Skoro teraz nie jest nawet w stanie pomóc swojemu przyjacielowi? Temu, który nie raz i nie dwa ratował mu dupę? Ma połamane kości, to prawda. Nie może używać swojej procy, to prawda. Ale musi być coś, co może zrobić, prawda?
Nie patrz! Nie patrz! Nie patrz!
Powtarzał to sobie jak mantrę. Wiedział, że nie powinien, przecież to oznaczało opuszczenie przyjaciela, pozostawienie na pastwę losu. Ale jako lekarz nie mógł postąpić inaczej, teraz najważniejszy był Sanji. Zoro... i tak nie był w stanie mu pomóc. Za to kucharzowi, już tak. Boleśniej niż kiedykolwiek poczuł ciężar lekarskiego rzemiosła. Musiał wybierać pomiędzy przyjaciółmi i w zależności od jego decyzji, jeden lub drugi zginie. Jeśli zaś nie dokona wyboru, obaj mogą umrzeć. Ta odpowiedzialność... Nikt nie powinien brać takiego brzemienia na swoje barki!
Wybrał.
Kuk miał albo nieziemskie szczęście, albo osoba, która do niego strzelała zrobiła to specjalnie, bo pomimo przestrzelonego kolana krwawienie nie było zbyt intensywne i nie groziło śmiercią. Jeśli szybko znajdą się na Sunnym, to może nawet obejdzie się bez amputacji?
Ból rozchodził się po całym jego ciele, od czubków palców u nóg, po same koniuszki włosów. Wypełniał każdą, nawet najmniejszą, komórkę jego ciała, odbierał siły i chęć do działania, spychając do niebytu, wymazując świadomość z tej pokręconej rzeczywistości. Ale jednocześnie pozwalał zbyt wyraźnie pojmować, co się dzieje wokół. Lecz, był i tak lepszy od cierpień, jakie zalewały mu duszę. Zoro... jego Zoro za chwilę zginie a on nie jest w stanie nic zrobić. Oh... Jak bardzo chciał być na jego miejscu, oddać życie, by szermierz mógł dalej istnieć i spełnić swoje marzenie. Bo spełni je na pewno. Niech tylko uda mu się przeżyć!
Czuł jak ktoś, pewnie Chopper, manipuluje przy jego kolanie – głównym ośrodku, z którego wydobywał się ten paskudny ból. Chciał krzyknąć, żeby go zostawił, żeby poszedł pomóc Zoro, ale słowa nie chciały wydobywać się ze ściśniętego gardła. Teraz mógł tylko obserwować ruchy klingi i patrzeć w to cudowne czarne oko. Miał nadzieję, że jego spojrzenie przekaże szermierzowi wszystko, co w tej chwili czuł: żal, smutek, poczucie winy, bezsilność i przede wszystkim bezgraniczną miłość.
Z jednej strony chciał tu zostać, przecież tu był ON. I wcale nie wygląda jakby go nienawidził. Albo wymęczone zmysły płatają mu już figle. Mimo to, wciąż czuł na policzku ciepło dłoni kuka. To nie mógł być sen! Nie! Sanji naprawdę się o niego martwił.
Z drugiej, tam gdzieś w oddali machała do niego Kuina. Unosiła się w powietrzu śmiejąc się jak zwykle i trzymając miecz na ramieniu. Nic a nic nie zmieniła się od ich ostatniego spotkania.
-Zoro! Chodź tu! Zmierzmy się ponownie!
Przyszło mu wybierać pomiędzy dwoma jedynymi osobami, jakie kiedykolwiek kochał, które coś dla niego znaczyły w tym paskudnym świecie. To tylko dzięki nim na jego twarzy gościł uśmiech. Nie chciał podejmować tej decyzji. Niech Niebiosa zdecydują za niego. On już się poddał. Przyjmie taki Los, jaki został mu zapisany, a każdy będzie na swój sposób dobry... W końcu, w pewnym momencie, i tak wszyscy spotkają się w jednym miejscu.
-Czekaj na mnie...
Słowa nie były skierowane do konkretnej osoby, czas miał pokazać, kto został ich adresatem.
Scena niczym z koszmaru sennego. Na jej oczach ma zginąć jeden z przyjaciół, których ceniła bardziej niż cokolwiek innego na tym świecie. Bardziej niż pomarańcze, bardziej niż pieniądze, bardziej niż życie.
-Luffy!
Pragnęła krzyczeć, wrzeszczeć na kapitana błagając by się pospieszył, by znów stał się bohaterem ratującym ich z beznadziejnej sytuacji. Lecz nadwyrężone płuca i ściśnięte strachem gardło nie pozwalały jej na wydanie choćby najcichszego dźwięku. Mogła tylko patrzeć i mieć nadzieję.
To nie było suuuper. Ten koleś ze sztyletem to niezły świr i trzeba by mu porządnie skopać dupsko. Tylko, kurde, który jest prawdziwy? Obraz zamazywał mu się przed oczami, powielając widziane obiekty i tworząc swego rodzaju miraż. Nie chciał ryzykować, że przez pomyłkę trafi jednego ze swoich. To na pewno nie byłoby suuuper! Gdyby zabrał ze sobą swojego robota...
Dlaczego to się dzieje ponownie? Dlaczego znów jest tak blisko utraty towarzysza? Czy nie stracił ich już wystarczająco wielu? I dlaczego tak bardzo boli go serce, skoro nawet nie ma serca?
-Luffy-san... proszę...
Przeżyte samotnie lata powinny ją nauczyć tego, że ludzie przychodzą i odchodzą. Nie można się do nich zbytnio przywiązywać, bo i tak kiedyś znikną, z tego czy innego powodu. Zdrada, śmierć... widziała już to, odczuła boleśnie na własnej skórze i zdążyła się uodpornić. A przynajmniej tak było, aż spotkała jego i jego załogę. Wtedy sposób jej myślenia obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. W końcu znalazła tych mitycznych Nakama i nie chciała stracić żadnego z nich.
Najchętniej upajałby się tą chwilą w nieskończoność, ale wiedział, że to niemożliwe. Jeżeli zaraz tego nie zakończy, sprawy mogą się pokomplikować. Mogą zjawić się ich towarzysze, a nie miał złudzeń, że zaraz po postrzeleniu tego dziwnego szopa, Gerald zabrał dupę w troki i spierdolił gdzie pieprz rośnie. Ale co gorsze, ten pieprzony szermierz mógł po prostu wyzionąć ducha, odbierając mu tym samym całą radość z zabawy. Dlatego czas kończyć. Mocniej przycisnął klingę do odsłoniętej szyi i pociągnął.
Uderzenie przyszło nagle, nawet nie zdążył zarejestrować ciosu, a już leżał na ziemi z wybitymi zębami i połamaną szczęką. Ostrze sztyletu omsknęło mu się w najważniejszej chwili i zamiast poderżnąć gardło Roronoy, rozpłatało mu skórę na wysokości obojczyka. Z całą pewnością było to cholernie bolesne, ale nie śmiertelne.
Bezwładne ciało szermierza, pozbawione oparcia, drugi raz tego dnia uderzyło o piasek wydając przy tym głuchy jęk.
Zdążył! Naprawdę zdążył! Uratował Zoro! Teraz pozostaje tylko skopać dupsko temu skurwysynowi!
To cud! Prawdziwy cud! Chyba jeszcze nigdy nie uwielbiał Luffiego tak jak w tej chwili, gdy jego rozciągnięta ręka wymierzyła precyzyjny cios w parszywą gębę mężczyzny, ścierając z niej ten pełen wyższości uśmieszek. Wiedział, że teraz wszystko będzie dobrze.
Uklękła przy nieprzytomnym Zoro i najdelikatniej jak tylko umiała położyła sobie jego głowę na kolanach. Gorączka trawiła zmaltretowane ciało szermierza, pot skropił mu czoło a oddech był chrapliwy i płytki, jakby zielonowłosy walczył z samym diabłem o każdy haust powietrza. Ale żył i to było najważniejsze. Przecież mają Choppera! Tak Chopper mu pomoże! Na pewno!
-Nami-san?
Sanji zawsze był blady, nieważne ile siedział na słońcu, tak jakby jego skóra odbijała słoneczne promienie, zamiast je przyjmować i ciemnieć. Ale teraz to nie była bladość. Kucharz był prawie przezroczysty. Czy to ze strachu? Wysiłku? Utraty krwi?
-Tak?
-Czy on... - widać było, że każde słowo sprawia mu ból, lecz zaparł się i za wszelką cenę chciał dokończyć pytanie. – Czy on...
-Żyje – uśmiechnęła się, mając nadzieję, że uśmiech chociaż w połowie wygląda na szczery. – Tylko zemdlał.
Westchnienie ulgi wydobyło się z ośmiu gardeł, jednakże sytuacja nadal pozostawała poważna.
-Luffy?
-Idźcie – kapitan Słomianych Kapeluszy wzrok miał skupiony na człowieku, którego w tej chwili nienawidził najbardziej na świecie. – Idźcie! – Powtórzył i wcale nie zabrzmiało to jak prośba. Właśnie w tej chwili Luffy wydał jeden ze swoich nielicznych rozkazów. Rozkazów, z którymi nie można było polemizować, które pochodziły od samego Króla Piratów.
Nami od razu zrozumiała, o co chodzi chłopakowi. Chciał się zemścić, zniszczyć tego mężczyznę. A jednocześnie nie chciał, by któryś z jego Nakama poznał tą mroczną stronę jego natury. To nie będzie walka, to będzie rzeź.
-Chopper... - nawigatorka zwróciła się do renifera, ale ten jej nie usłyszał, zbyt zajęty rozmową z pozostałymi.
-Franky, ty weź Zoro, tylko uważaj – był teraz prawdziwym lekarzem, dla którego nie liczy się nic poza pacjentami. – Staraj się nim zbytnio nie trząść.
-Się wie – cyborg podniósł szermierza z ziemi i trzymał go niczym małe dziecko Zielonowłosy tylko jęknął, gdy jego ciało zderzyło się z twardym pancerzem. Franky nigdy nie grzeszył delikatnością.
-Franky! – Nami zdążyła się już podnieść z kolan i teraz najchętniej wymierzyłaby cieśli siarczysty policzek, ale to mogłoby źle odbić się na szermierzu. Dlatego poprzysięgła ukarać cyborga w późniejszym terminie. – Chopper przecież ci coś powiedział!
-Przepraszam!
-Brook?
-Tak Chopper-san?
-Możesz wziąć Sanjiego na barana?
-Oczywiście! – Podszedł do kucharza i bezpardonowo zarzucił go sobie na plecy, tworząc ze swojej laski coś na wzór krzesełka. Blondyn chciał zaprotestować, ale nie miał sił, by choćby otworzyć usta, dlatego przylgnął całym ciałem do kościstych pleców muzyka, cały czas mając spojrzenie utkwione w Zoro.
-Możemy iść! – Zakomenderował lekarz, chowając ostatnie specyfiki do plecaka. Był zły na siebie, że nie zabrał nic przeciwbólowego. Mógłby podać je Sanjiemu... no i sam też by nie pogardził. Rana na boku, całkiem mocno piekła. Wtem poczuł jak ktoś, lub coś, podnosi go do góry.
– Usopp! Zostaw mnie.
- Nie marudź – chociaż tyle może zrobić! Chociaż jednemu z przyjaciół może pomóc! – Jesteś ranny! – Wsadził sobie wkurzonego lekarza na barana.
-Ty też – dopiero do niego dodarło, że kanonier również został postrzelony.
-Na rękach nie chodzę – kwaśny uśmiech. Tylko na tyle było go stać w tej chwili. – Później mi to opatrzysz. A teraz pospieszmy się... - pobiegł zanim renifer zdążył wypowiedzieć jeszcze, choć słowo sprzeciwu.
-Panie kapitanie? – Robin stała w miejscu, wciąż patrząc na wściekłego Gumiaka.
-Idź Robin, proszę – kapelusz nasunięty na oczy nie był w stanie zamaskować wściekłości, jaka w nich buzowała. To było niczym pierwotna chęć zniszczenia.
Archeolog kiwnęła głową i podążyła za przyjaciółmi. Już kiedyś widziała taką postawę.
-Zostaliśmy sami – zwrócił się do mężczyzny, który dopiero teraz zaczął podnosić się z ziemi.
-Taaa – przejechał językiem w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą były jego zęby, a które teraz walały się po piasku. – Sami.
-Czy to...
-Ano – uśmiechnął się schodząc z pleców Ravdnara. – Szalupa ze statku. W środku jest wszystko, co potrzebne do żeglugi. Podejrzewałem, że to się tak skończy, więc wolałem się przygotować – krzywiąc się z bólu podszedł do łódki. – To, co? Płyniecie ze mną?
-A jakie masz plany?
-Cóż... Zawsze marzyła mi się hodowla ogórków.
-Brzmi nieźle, nie Caden?
-Ano.
Roitlam mierzył swojego przeciwnika wzrokiem, czuł wyraźnie emanującą z chłopaka nienawiść. I podobało mu się to, oznaczało, iż jednak się nie pomylił.
-Zostaliśmy sami - powtórzył, sięgając po upuszczone wcześniej ostrze. – A ty pewnie pragniesz zemsty – na jego twarzy pojawił się trudny do zdefiniowania uśmiech.
-Taaa...
- To będę musiał cię rozczarować – nim Luffy zdążył w ogóle zrozumieć, co się dzieje Roitlam wbił sobie sztylet w gardło, aż po rękojeść, wymierzając ostatni cios w psychikę swojego przeciwnika, odbierając mu możliwość zemsty.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro