Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog

Pain without love

Pain I can't get enough

Pain I like it rough

'Cause I'd rather feel pain than nothing at all

Pain, Three Days Grace

Prolog

Ból był mną. Ja byłam bólem. On był we mnie, ja byłam w nim. Miałam wrażenie, że każda część mojego ciała jest jego ogniskiem. Bez niego czułam się naga. Obnażona. Słaba. Pragnęłam go, bo stał się moją codziennością. Tylko on był niezmienną częścią mojego życia. Nie oddech, którego niekiedy mi brakowało, nie głód, który czułam, gdy zapominano o mnie w piwnicy, nie pragnienie, które męczyło mnie, kiedy sprawdzano, ile czasu upłynie, zanim zacznę błagać o kropelkę wody. Tylko właśnie on – ból.

Bałam się, że w końcu go zabraknie. Wiedziałam, że gdy to nastąpi, będzie oznaczało tylko jedno – nadszedł czas mojej śmierci. Był to jednak strach połączony z ulgą – wszystko mogłoby się skończyć tak szybko! Wystarczyłby jeden strzał, jedno złe uderzenie czy niefortunny upadek...

Początkowo zastanawiałam się, dlaczego muszę to znosić i dlaczego jedyną ucieczką jest dla mnie śmierć. Nie wiem, jak długo walczyłam ze swoim umysłem i swoim ciałem, ale w końcu mnie złamali. Zrobili coś, do czego obiecałam nigdy nie dopuścić. Była to jednak nierealna obietnica. Jestem tylko człowiekiem. Chociaż nie – kiedyś byłam człowiekiem, teraz jestem nic nieznaczącym elementem.

Nie mam już marzeń, nie pamiętam prawdziwego życia. Nie pamiętam smaku słodyczy, zapachów innych niż pot, seks, fekalia czy stęchlizna – ten cholerny piwniczny zapach, którego chyba nigdy się nie pozbędę z mojego ciała i włosów.

Czasami wracają do mnie zapachy z przeszłości. Pamiętam, że w tamtym życiu wąchałam kwiaty, używałam perfum, mydła, pasty i szczoteczki do zębów, jadłam spaghetti, miałam swoje ulubione zupy. Kiedyś miałam godność. Byłam człowiekiem, byłam kimś. Dziewczyną, nastolatką, nawet kobietą. Teraz jestem tylko rzeczą, którą można zepsuć. Jak zniszczą mnie zupełnie, znajdą na moje miejsce kogoś innego.

Leżę na zimnej podłodze. Nie mam siły narzucić na siebie tej podartej szmaty, która ma być dla mnie przykryciem. Nie mam siły się podnieść i wtopić w brudny, śmierdzący, zawszony materac. Leżę bez ruchu, chłonąc zimno podłogi rozgrzanym gorączką i pokrytym siniakami ciałem. Z ran sączy się krew. Dziwię się, że w moim wycieńczonym organizmie jest jej jeszcze wystarczająco dużo, by serce nadal wybijało swój rytm.

Mówią, że największym potworem na świecie jest człowiek. Tak. Moimi oprawcami są ludzie. Jestem ich ofiarą i chyba dłużej tego nie wytrzymam. Moje ciało zdaje się jednak tego nie rozumieć i nie chce ze mną współpracować.

A ja? Ja już nie jestem człowiekiem. Jestem rzeczą naznaczoną własnością bestii. Gdybym nie myślała i nie mówiła szeptem do siebie, utraciłabym tę resztę człowieczeństwa, która jeszcze we mnie pozostała. Jestem rzeczą z duszą, z rozumem. Kiedyś miałam nawet uczucia, ale musiałam się ich pozbyć, inaczej oszalałabym. Chociaż może i tak jestem już zdrowo popierdolona.

Słyszę czyjeś pośpieszne kroki. Jakieś krzyki, nawoływania, jakby jęki, coś na kształt wystrzałów z broni. Burdy są tu na porządku dziennym. Pewnie zaraz po mnie przyjdą. Nawet gdybym chciała się bać, to już nie potrafię. Mam nadzieję, że dziś wydarzy się to, o czym marzę od bardzo dawna. Być może dziś ktoś zakończy koszmar zwany moim życiem.

Drzwi się otwierają i pozostają uchylone. Leżę w takim miejscu, że trudno mnie zauważyć. Nikt nie wchodzi do środka, wpada tylko broń.

Gdybym była na tyle silna, aby to skończyć, zrobiłabym to bez zastanowienia. Doczołgałabym się do niej ostatkiem sił, wsadziła sobie lufę do gardła i...

Zapadam w półsen. Słyszę niewyraźne głosy. Krzyki. Broń. To samo, co przed chwilą.

Gdy obraz odzyskuje ostrość, broń leży tam, gdzie leżała, drzwi są nadal niedomknięte. Podejmuję ryzyko i czołgam się, rozkoszując się bólem panoszącym w każdej komórce mojego ciała. Mimo że od pistoletu dzieli mnie niewielka odległość, pod koniec czuję się, jakbym pokonała dwa maratony. Broń wydaje mi się zimna i niezwykle lekka jak na narzędzie zbrodni. Moje serce bije jak oszalałe. Trzęsącymi się dłońmi wkładam lufę pistoletu do ust. Uśmiecham się do siebie. Nie obchodzi mnie teraz, czy śmierć będzie szybka, czy powolna. Chcę to po prostu zakończyć. Mimo to palce, które mają nacisnąć spust, drżą. Zamieram, moje serce na kilka sekund przestaje bić. Broń mnie zawiodła. Nic się nie dzieje.

Nic się, kurwa, nie dzieje! Coś mokrego spływa po policzkach. Kładę się na podłodze z lufą utkwioną w ustach.

Rzeczy nie płaczą.

To co te zimne, słone łzy robią na moich policzkach?

Udaje mi się dobrnąć do drzwi. Wychylam się i widzę, że leży za nimi martwy biker. Tego akurat nie znam. Patrzę na niego bez żadnych emocji. Widzę tylko krew, która wypływa z dziury po kuli. Nie robi to na mnie żadnego wrażenia, dla mnie to bezużyteczny trup. Miałam nadzieję, że zgarnę jego ciuchy, ale niestety nie mam siły, by je z niego ściągnąć, zresztą są zbyt zakrwawione, bym mogła gdzieś się w nich ruszyć. Nie dość, że martwy, to jeszcze na nic mi się nie przyda.

Próbuję wstać. Trzymam się ściany, nogi trzęsą mi się jak młodej sarence, ale cudem mi się to udaje. Posuwam się powoli do przodu, opierając się i co chwila przystając. Idę do łazienki – tam są ręczniki i ubrania, może wezmę prysznic, o ile dam radę dojść. Może znajdę jakieś plastry i bandaże. Warto byłoby zdezynfekować te największe rany. Chociaż nie wiem po co – może zakażenie czy stan zapalny szybciej by mnie wykończyły...

Droga zdaje się nie mieć końca. Słyszę jakieś kroki, przytłumione głosy. Muszę wziąć się w garść i przyśpieszyć kroku. Nie pomagają mi zawroty głowy, nie pomaga to, że moje pieprzone nogi zaczynają się uginać pod ciężarem mojego ciała. Serce wali jak oszalałe. Wiem, że za chwilę ci ludzie – kimkolwiek są – zejdą na dół i mnie znajdą. Tylko strach może zmusić mnie do działania. Jakimś cudem udaje mi się zamknąć w łazience. Pośpiesznie biorę lodowaty prysznic, powstrzymując jęk bólu, gdy mydło dostaje się do najświeższych ran. Wyglądam okropnie, ale staram się nie zaśmiecać głowy takimi drobiazgami. Nie jestem próżna, ale gdyby ktoś zobaczył na ulicy, w jakim jestem stanie, zacząłby krzyczeć z przerażenia. Mimo wszystko tli się we mnie głupia nadzieja, że uda mi się uciec i zacząć nowe życie, z dala od tego syfu. Mimo wszystko chcę żyć, z dala od tych bestii. Nie chcę już, by mnie krzywdzili. Robili to wiele razy. Zbyt wiele...

Wkładam jakieś dresy, włosy związuję w niezdarny kok. Robię to na siedząco, mimo że ból pośladków jest uciążliwy i trudny do zniesienia. Wzięłam już kilka tabletek przeciwbólowych. Palące pragnienie ugasiłam pod prysznicem.

Wychodzę na bosaka z łazienki. Nie słyszę już głosów – tylko ryk silników odjeżdżających motocykli oraz niepokojący syk, jakby ognia. Do moich nozdrzy dociera smród dymu i siarki. Wracam do łazienki, namaczam ręcznik i owijam nim głowę. Mimo że nie mam siły, próbuję biec. Dla mnie to prawdziwy sprint, chociaż dla obserwatora byłby to zwykły chód. Adrenalina dodaje mi energii, krew szybciej krąży w żyłach. Na szczęście drzwi są otwarte i udaje mi się wejść na parter. Sytuacja nie wygląda dobrze, wszędzie widzę języki ognia. Docierają do mnie ciche pojękiwania przechodzące w przerażające krzyki. Wzdłuż kręgosłupa czuję dreszcz obrzydzenia. Cała się trzęsę. Wpadam w panikę. Nie chcę spłonąć żywcem! Muszę jak najszybciej znaleźć wyjście!

Udaje mi się zlokalizować jakieś drzwi, jednak nie mogę ich otworzyć. Albo są zablokowane, albo zamknięte od zewnątrz. Próbuję otworzyć okno. Ogień jest coraz bliżej, moje płuca nie funkcjonują już tak, jak powinny. Jakimś cudem otwieram okno i resztką sił wydostaję się na zewnątrz.

Kaszlę, walcząc o każdy oddech, ale muszę się podnieść i przejść jeszcze kawałeczek. Powieki ze zmęczenia opadają. Słyszę za sobą jakiś wybuch. Coś gorącego i ciężkiego spada na moją nogę. A jednak tu zginę! Już prawie udało mi się uciec, ale zaprzepaściłam swoją szansę. Nic nowego. Cała ja. Jak jest coś do spartolenia, to zgłaszam się na ochotnika! A ja chciałam tylko zacząć żyć jak inni ludzie.

Nagle czuję, że ciężar i uczucie gorąca z mojej nogi znikają, a czyjeś silne dłonie odciągają mnie od żaru. Nie mam siły na nic. Ciemność i odrętwienie są zbyt kuszące, by się im nie oddać...

Docierają do mnie jakieś urywki rzeczywistości, chociaż nie wiem, czy to nie są wytwory mojego chorego umysłu. Ja przecież nie wierzę w życie po śmierci! Dlaczego nie palę się na piekielnym stosie? Zasłużyłam przecież!

Słyszę czyjeś głosy. Czuję uderzenie w twarz. Próbuję otworzyć oczy, ale powieki są zbyt ciężkie. Znowu jakieś dźwięki. Może to jakieś słowa, ale dla mnie są niezrozumiałym bełkotem. Czuję, jak żołądek podchodzi mi do gardła, udaje mi się przechylić na bok, gdy moim ciałem wstrząsają torsje. Nie mam siły. Ból pali całe moje ciało. Jest mi zimno i gorąco, czuję przejmujące dreszcze. Przez chwilę wydaje mi się, że latam, ale nie... Przecież rzeczy nie latają.

Czuję się bezpiecznie, jak w ramionach ojca, gdy budziłam się z sennych koszmarów. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak jest. Nie docierają do mnie żadne znane mi zapachy. Ze zdumieniem zdaję sobie sprawę, że nie czuję zimna. Chyba mam na sobie ubranie. Jestem jednak zbyt zmęczona, by otworzyć oczy albo się poruszyć. Znów spadam w dobrze znaną mi ciemność. Może to właśnie dzięki niej czuję się bezpiecznie? Gdy się jej oddaję, potwory znikają, tak jak wszystko inne.

Pamiętam, jak miałam dziesięć lat. Ojciec był jeszcze w miarę rozsądnym człowiekiem i w jakimś stopniu udawał, że mu na mnie zależy. Czasami dawał mi nawet prezenty, chociaż o urodzinach zawsze zapominał. A może pamiętał, tylko nie chciał ich świętować? Nie wiem, znałam jednak to spojrzenie pełne smutku i bólu, które rzucał mi coraz częściej. Tak jak coraz częściej pojawiał się w domu pijany w trzy dupy – nie potrafił nawet trafić do łóżka, zasypiał w dziwacznych pozycjach, w różnych miejscach.

Już jako dziecko wiedziałam, że część pieniędzy, które przynosił do domu, muszę chować, by przeżyć kolejne dni, tygodnie i miesiące.

Pamiętam jeden taki dzień. Ojciec był radosny, jakby dla odmiany coś mu się w końcu udało. Trzeźwy siedział na schodach przed domem i palił papierosa. Powiedział, że w końcu odbijemy się od dna. Zabrał mnie na zakupy, kupił nowe ciuchy – nie takie z lumpeksu, tylko nowiutkie, prosto ze sklepu, z metką. Byłam za mała, by zastanawiać się, skąd miał pieniądze – cieszyłam się chwilą beztroski. Chwilą, w której ojciec starał się być porządnym i przykładnym tatą. Kiedy jego ramiona oznaczały ciepło, bezpieczeństwo i dom. Nie było takich momentów zbyt dużo, ale bardzo je lubiłam i doceniałam.

W tamtym czasie ojciec kupił mi łańcuszek i zawieszkę z pierwszą literą mojego imienia. Nosiłam ją dumnie każdego dnia. Chciałam pokazać wszystkim, że mój tata mnie kocha, że się zmienił, że jest dobrym człowiekiem, tylko trochę zagubionym.

Idylla trwała kilka miesięcy. Dawny ojciec wrócił, gdy pieniądze się skończyły, a do domu zaczęli przychodzić podejrzani ludzie. Gdy tylko ktoś pukał lub dzwonił, chowałam się w swoim pokoju i zamykałam drzwi na klucz. Nie wychodziłam nawet do łazienki, wolałam wysikać się do miski, niż mieć do czynienia z tymi typami. Przestałam się czuć w swoim domu bezpiecznie. Tak naprawdę nigdy się tam tak nie czułam. Tylko w te nieliczne dni, gdy ojciec nie był pijany i starał się być tatą, wracało dobre wspomnienie o bezpieczeństwie.

Czuję, że teraz jestem bezpieczna. Po tylu latach jest mi z tym dziwnie. Nie rozumiem tego, nie wiem, dlaczego tak się czuję. Mam jednak wrażenie, że zostałam uwięziona wewnątrz własnego ciała lub umysłu. Bez możliwości wyjścia. Czy tak już będzie zawsze?

Jeśli nie będzie bólu i cierpienia, jeśli nie będzie nękania i balansowania na granicy życia i śmierci, to prawdopodobnie będzie to dobre życie. Tylko co, jeśli znów, od początku, będę przeżywać po raz kolejny to, co mnie spotkało i o czym próbuję zapomnieć?

Muszę cały czas pamiętać, że przecież jestem tylko rzeczą. Niczym więcej. A rzeczy nie potrafią zapominać, rzeczom przyporządkowuje się jakieś miejsce i funkcję.

Nie wiem, czy potrafię wskazać najgorszy moment w moim życiu. Było ich całkiem sporo. Nie potrafiłabym teraz wymienić tego, który odcisnął w moim umyśle największe piętno. Wszystko zaczęło się od dnia, w którym Czacha na moich oczach zabił mojego ojca. Ja miałam być rekompensatą za jego długi, jego własnością. Po pierwszej próbie ucieczki stałam się tylko rzeczą. I tak byłam traktowana.

Dużo czasu upłynęło, zanim mnie złamali. Udało się im to dopiero po mojej pierwszej ucieczce. Pierwszej i niestety jedynej. Nie odważyłabym się uciekać od nich nigdy więcej. Te potwory w ludzkiej skórze gotowe były mnie oskalpować i gwałcić, czym się dało. Te gnoje kochały ból. Szczególnie mój. Bo, jak mawiali, miałam większe jaja niż oni.

Mam wyższy próg bólu i mocniejszy umysł niż niejeden „twardziel". Do pewnego czasu stanowiłam dla nich rozrywkę i wyzwanie. Przez to chyba sama uznałam, że ja i mój ból to nierozłączny duet. Ból pokazywał mi, że żyję, że może jestem ich własnością, ale żyję. Nie, nie mam godności. Nie znam już tego słowa. Zabrano mi ją i nigdy nie zwrócono.

Ta historia zaczyna się od momentu, w którym dowiedziałam się o ciąży i o tym, że moje dziecko, nawet jeśli donoszę tę ciążę, urodzi się martwe lub będzie żyło tylko kilka minut. Gdyby dotarło to do Czachy, oberwałabym solidnie i pewnie w ten sposób pozbyłby się problemu. A jeśli nie mógłby zrobić tego sam, przekazałby instrukcje Czarnemu.

Czarny. Skurwysyn jakich mało. Gdyby żył w strukturach mafijnych, najpewniej sprawowałby urząd egzekutora. Pojebany świr, najbardziej ze wszystkich. Tortury – był ich mistrzem, a krzyki biedaków, którym sprawiał ból, doprowadzały go do euforii, do nirwany. Pieprzony psychopata, level master. Największy z nich wszystkich: kupa mięśni, kupa siły, kupa skurwysyństwa, a jednocześnie w związku cipa jakich mało. Dolores rządziła nim, jak chciała, dopóki – jak się wtedy wydawało – nie wkurwiła się i nie próbowała go otruć. Potem to on otruł ją. Ale w tym wszystkim maczał chyba paluchy Czacha. Di zginęła nie dlatego, że chciała otruć swojego bikera, tylko dlatego, że Czacha zapłacił jakiejś klubowej dziwce mnóstwo forsy, by podawała Czarnemu rarytasy z trucizną w środku. Ale Czarny sądził, że było inaczej.

Jasne, był czas, kiedy naiwnie myślałam, że ten pojeb mi uwierzy, i próbowałam wytłumaczyć mu, że Czacha go zmanipulował, ale do niego prawda nie docierała. A może nie chciał, żeby dotarła, bo to, co zrobił – bez powodu zabił swoją ukochaną – mogłoby wstrząsnąć nawet takim skurwysynem. Zniszczyć go. A jego przecież nie mogło to spotkać. To jego zadaniem było niszczyć. Do tego się nadawał, tak samo jak pozostali z tego cholernego klubu.

Gdyby tylko ojciec oddał im pieniądze i nie był winien miliona przysług, moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Ale ono było moje, to były moje klocki, moja piaskownica. Może przeoczyłam swoją szansę na normalność? Znaleźli się przecież ludzie, którzy chcieli mi pomóc, tylko że ja się bałam. Bałam się tej pomocy, ich zaangażowania i konsekwencji, które mogłyby okazać się dla nich bolesne. Nie chciałam nikogo narażać na jakiekolwiek nieprzyjemności ze strony gangu. Wystarczało mi przekonanie, że nie potrafię pokierować swoim życiem. Nie miałam zamiaru nikogo do tego mieszać, ale nieświadomie prawdopodobnie znów to zrobiłam. Cokolwiek się stało przed moją drugą ucieczką, nie było przypadkiem. Ktoś na nich zapolował. I wtedy upolował mnie.

Nie wiem, co jest w tym momencie gorsze – zamknięcie się w sobie i unikanie konfrontacji z rzeczywistością czy wybudzenie się z letargu, w którym trwam, i poznanie tego kogoś, kto chyba... uratował mi życie.

Boję się potworów, bo one zawsze kryją się w ludzkiej skórze!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro