Zwiędnięte Tulipany
Pamiętam dzień naszego ślubu. Stresowałam się, więc moja przyjaciółka, która miała być też moją druhną, poprosiła, bym jeszcze raz opowiedziała jej, jak się poznaliśmy, za co Cię kocham i czym mnie urzekłeś. To nie były trudne pytania.
Poznaliśmy się u niej, na parapetówce. Miałam zły humor, bo właśnie wyleciałam z pracy, więc trzymałam się na uboczu, aby nie psuć go innym. Ale Ty podszedłeś. Podałeś mi piwo i spytałeś, czemu się nie bawię. Zanudziłam Cię opowiadaniem o moich problemach. Narzekałam na wszystko. A Ty... Ty byłeś dżentelmenem. Ani przez chwilę nie dałeś mi odczuć, że się niecierpliwisz. Słuchałeś uważnie, nie przerywając. Tym mnie oczarowałeś. To było tak, jakbyś wiedział, czego potrzebuję. A potrzebowałam się wygadać.
Później wszystko potoczyło się tak szybko... i nagle zdałam sobie sprawę, że się zakochałam. I nie było to nic dziwnego. Miły, szarmancki, dżentelmen. I do tego nieziemsko przystojny.
To było jakby wczoraj... Nie! To było przedwczoraj. Wczoraj okazałeś się potworem.
Nie dziwiło mnie, gdy zacząłeś pracować po godzinach i później wracałeś do domu. Niedawno wzięliśmy kredyt na nowy samochód — zawsze chciałeś mieć mustanga, a utrzymanie domu nad morzem, na skraju klifu nie było tanie. Ja nie pracowałam. Uważałeś, że tego nie potrzebujemy, skoro jesteś kierownikiem w swojej firmie i tak dużo zarabiasz. Ostatnio jednak musieliśmy nieco zacisnąć pasa i pracowałeś dłużej. Rozumiałam i nie przeszkadzało mi to, skoro wciąż poświęcałeś mi czas. Wierzyłam Ci. Ufałam.
Gdyby nie wypadek na autostradzie, przez który się spóźniałeś, i gdybyś tego dnia nie zapomniał telefonu... wciąż żyłabym w bajce, okłamywana przez mężczyznę, którego kocham. Tamten dzień, choć zabrał mnie do piekła, w pewnym sensie też uwolnił.
Patrzyłam przez okno na burzę i sztorm na morzu. To było piękne, ale nie potrafiłam podziwiać. Zawsze robiliśmy to razem, a wtedy Ciebie nie było. Martwiłam się o Ciebie. A Ty? Pomyślałeś o mnie chociaż przez krótką chwilę?
Twój telefon dzwonił bez przerwy, ale szanowałam Twoją prywatność. Lecz w końcu stwierdziłam, że powinnam Cię wytłumaczyć. Może to ktoś ważny i myśli, że specjalnie go ignorujesz? Jakiś klient, którego nie możesz stracić. Odebrałam.
— Już myślałam, że coś ci się stało. Dzwonię do ciebie i dzwonię. Wyszedłeś godzinę temu i nie odbierasz. Wszystko w porządku? Jest okropnie. Dojechałeś szczęśliwie?
Głos mówił z prędkością światła. Niektórych wyrazów musiałam się domyśleć. Nie zdążyłam się odezwać choćby przez chwilę, jednym słowem. Nie znałam tego głosu. Ładnego, dźwięcznego. Przyjemnie się go słuchało, nawet mimo okropnej składni i wyraźnie pobrzmiewającego w nim zdenerwowania. Pomyślałam, że to może jakaś Twoja koleżanka z pracy. Jest po prostu miła. Ale gdy nazwała Cię kochaniem, gdy wymówiła Twoje imię tak... namiętnie... Wtedy zrozumiałam. Rozłączyłam się bez słowa. Bo co mogłabym powiedzieć?
Wróciłeś za godzinę. Wszedłeś cały przemoknięty. Wyglądałeś tak... seksownie. Podszedłeś do mnie, pocałowałeś w policzek i ruszyłeś do kuchni, ciągle opowiadając o tym wypadku, który Cię zatrzymał. Nie zwróciłeś nawet uwagi, że trwałam w bezruchu. Dopóki nie zadałeś mi pytania, a ja nie odpowiedziałam. Usiadłeś wtedy naprzeciw mnie. Miałeś taki zmartwiony wyraz twarzy. Zapytałeś, co się dzieje. Nie odpowiedziałam. Wymówiłeś moje imię. Tak delikatnie, jakby wciąż miało dla Ciebie znaczenie. Miało?
— Zdradzasz mnie? — Zaskoczył mnie mój brak emocji, ale czułam się pusta.
Zaśmiałeś się. Głośno się zaśmiałeś. Kto mi naopowiadał tych bzdur, chciałeś wiedzieć.
— Dzwoniła. — Spojrzałam na Twój telefon, a Ty zamilkłeś.
— Co zamierzasz? — To pytanie tak bardzo nie pasowało. Wydawało mi się wyrwane, jakby ktoś wyciął je z innej rozmowy i przypadkowo wkleił tutaj. Lecz nie zostawiłam go bez odpowiedzi. Słowa opuszczały moje usta automatycznie, beznamiętnie. Jakbym była zaprogramowanym robotem, a nie człowiekiem. W tamtej chwili z pewnością się nim nie czułam.
— Wyjadę. Na jakiś czas. Muszę to sobie ułożyć.
— Zaczekaj, to nie tak...
Zaczęłam krzyczeć. Wyrzuciłam z siebie wszystko, co mnie bolało. Krzyczałam, a Ty złapałeś mnie za ramiona i zacząłeś mocno mną trząść. Nie zwróciłam na to uwagi. Ani na twoje próby przekrzyczenia mnie. Nie rozumiałam ani słowa. Nic. Krzyczałam dalej. Długo i głośno. Krzyczałam, bo nie potrafiłam inaczej. Nie umiałam już dłużej tego w sobie dusić. To mnie przeciążyło.
Potem popchnąłeś mnie na ścianę. Mocno. Ból przeszył mnie wzdłuż kręgosłupa. Zamilkłam. Nachyliłeś się nade mną, jedną rękę kładąc obok mojej głowy, drugą na mojej szyi. Spojrzałam w Twoje oczy. Nie. To nie były Twoje oczy. Nie znałam ich. To były oczy kogoś obcego. Potwora. Widziałam w nich bezwzględność, wściekłość, agresję. Bałam się. Pierwszy raz wzbudziłeś we mnie strach. To było dziwne uczucie. Dotąd mi nieznane. Nie w kontakcie z Tobą. Moją opoką, mym schronieniem. Dżentelmenem, który zawsze wie, czego potrzebuję.
— Miejsce żony jest przy mężu — powiedziałeś nadzwyczaj spokojnie, lecz kryła się w tym jakaś groźba. Nie odpowiedziałam, bo głos uwiązł mi w gardle. Zapewne miało to związek z tym, co krzyczałeś, ale dla mnie było to bez sensu. Znowu nie rozumiałam.
Patrzyłeś długo w moje oczy. Nienawistnie, ale i zachłannie. A potem mnie pocałowałeś. Mocno, łapczywie, boleśnie. Chciałam się wyrwać. Próbowałam uciec. Jak mogłeś wyjść z jej łóżka i całować mnie? Obrzydliwe.
Wtedy mnie uderzyłeś. Otwartą dłonią w policzek. Zachwiałam się, tracąc równowagę, tracąc grunt pod nogami. Jednak nie dałeś mi upaść. Z oczu popłynęły mi łzy.
— Bądź grzeczna — szepnąłeś mi do ucha. Więc pozwoliłam Ci na wszystko. Może ze strachu, może z pustki, która mnie przepełniła, a może z otępienia spowodowanego bólem. Dotykałeś mnie. Całowałeś. Rozbierałeś. Sprawiałeś ból. Nie fizyczny. Nie przeszkadzałam Ci, byłam jak kukła, więc nie miałeś powodu. Niszczyłeś mnie psychicznie.
Mówiłam sobie, że jesteśmy małżeństwem. Powtarzałam, że robiliśmy to wiele razy. Tłumaczyłam, że to normalne. Dlaczego więc czułam się taka brudna?
Kiedy skończyłeś, zasnąłeś, a ja ostrożnie weszłam do łazienki. Zamknęłam za sobą kabinę i odkręciłam prysznic. Osunęłam się po ścianie. Skuliłam się i płakałam. Woda zagłuszała moje jęki i zasłaniała łzy. Moczyła mnie całą. Ale wciąż byłam brudna. Wciąż czułam na sobie Twoje ciało. Wciąż czułam Ciebie w sobie. Wciąż czułam uderzenie Twej dłoni na moim policzku. Nienawidziłam Cię. Bardziej jednak nienawidziłam siebie. Byłam nikim.
Gwałt. To najboleśniejsze z doświadczeń. Gwałt w małżeństwie. Czy w ogóle coś takiego istnieje? Wmówiłeś mi, że nie, więc tego nie zgłaszałam. Dlaczego więc czułam się zgwałcona?
Sytuacja utrzymywała się tygodniami. Na początku jeszcze się wzbraniałam. Ale każde uderzenie powodowało posłuszeństwo. W końcu stałam się uległa i robiłam, co kazałeś. Jak niewolnica. Może nią byłam? Może właśnie to oznacza żona?
Nie wychodziłam z domu, nie włączałam Internetu, nie odbierałam telefonu. Zniknęłam z życia towarzyskiego. Zaszyłam się w domu. Bo tak było łatwiej. Żadnych pytań. Żadnych kłamstw. Żadnego wstydu.
Nie poznawałam Cię. Wszystko Cię denerwowało. Szybko wpadałeś w wściekłość. Jak nigdy. I zacząłeś się upijać.
Raz, gdy wróciłeś pijany, przypaliłam kolację. Zbiłeś mnie tak mocno, że ledwo umiałam się ruszyć przez kolejnych kilka dni. Złapałeś mnie za włosy, zawlokłeś do sypialni i rzuciłeś na dywan. Obserwowałam, jak odpinanałeś pas ze spodni, a potem go ściągnąłeś. Zamknęłam oczy, mocniej kuląc się w sobie. Nim poczułam uderzenie, słyszałam, jak pas przecina powietrze.
Krzyczałeś. Wyzywałeś mnie od najgorszych. Kazałeś się zamknąć. Ale wrzaski same opuszczały moje usta, powodowane bólem rozcinającym moje ciało. Biłeś mnie tak długo, aż przestałam krzyczeć.
Następnego dnia przyniosłeś mi bukiet żółtych tulipanów, lecz nie zrobiło na mnie wrażenia, że pamiętasz moje ulubione kwiaty. Zawsze byłeś drobiazgowy, a kwiaty nie miały już znaczenia. Przepraszałeś mnie. Płakałeś, tłumacząc, że miałeś koszmarny dzień w pracy i nie wiedziałeś, co robisz. Błagałeś o wybaczenie, więc Ci go udzieliłam. Powiedziałam, że Ci wybaczam. Ale nie mogłam. Nie potrafiłam po prostu zapomnieć o tej chwili. Nawet Twój koszmarny dzień w pracy nie mógł równać się z koszmarem, jaki mi zgotowałeś. Jak mogłam Ci współczuć? Jak mogłam, kiedy ledwo siedziałam, ledwo się poruszałam, a nawet każdy oddech sprawiał mi okropny ból?
Tuliłeś się do mnie, jak dziecko, które potrzebuje bliskości mamy. Prawie Ci uwierzyłam. Uwierzyłam, że naprawdę jest Ci przykro. Ale gdy przyciągnąłeś mnie do siebie mocniej, a ja znów poczułam ten ból... Wszystko zniknęło. Spojrzałam na tulipany leżące na stole. Chciałam być wolna jak one. Nic nie czuć jak one. Umrzeć jak one. I wtedy podjęłam decyzję. Ucieknę, nim te tulipany zwiędną. Za wszelką cenę.
Następnego dnia powoli zaczęłam wdrażać swoje postanowienie w życie. Znalazłam moją największą torebkę i spakowałam kilka niezbędnych rzeczy, dokumenty, wodę, pieniądze. Założyłam zwiewną sukienkę, długą do kostek i cienki, biały sweterek, żeby zakryć sine ciało. Miałeś wrócić za dwie godziny. To było dużo czasu. Ale Ty chyba coś wyczułeś, bo przyjechałeś wcześniej. Dlaczego? Dlaczego akurat wtedy?
Otworzyłam drzwi, akurat gdy wyciągnąłeś rękę, by złapać klamkę. Uniosłeś brwi zaskoczony.
— Wybierasz się dokądś? — spytałeś, niskim, podejrzliwym, ostrzegawczym tonem.
— Zabrakło... cukru — odpowiedziałam, modląc się, abyś tego nie sprawdzał.
— Więc dobrze, że zrobiłem zakupy. — Wskazałeś na siatkę pełną produktów, wchodząc do domu i zmuszając mnie, bym się cofnęła. Zamknąłeś drzwi i odłożyłeś rzeczy na stół. — Cieszę się, że nie próbowałaś czegoś innego, uciec. Wiesz, że znalazłbym cię wszędzie, prawda?
Prawda. Wiedziałam, że to prawda. Zmusiłam się do uśmiechu, objęłam Cię i pocałowałam. Potrzebowałam czasu, żeby pomyśleć, żeby coś wymyślić. Musiałam uśpić Twoją czujność. A nic nie działało na Ciebie tak, jak seks. Zawsze po nim zasypiałeś.
Czułam się jak dziwka, kiedy Cię całowałam. Czułam się jak szmata, kiedy mnie dotykałeś. Wszystko sprawiało mi ból. Nie byłeś delikatny. Nie zważałeś na moje cierpienie. Chciałeś się zaspokoić. Wtedy pomyślałam, czy z nią zerwałeś. A może nadal jeździłeś do niej, aby wrócić do mnie? Na co Ci byłam jeszcze potrzebna?
Kiedy zasnąłeś, wstałam cicho. Ubrałam się i podeszłam do okna. Widok na morze był piękny. Ale jakieś piętnaście metrów w dół, znajdowała się plaża. Wtedy przyszło mi do głowy ostatnie rozwiązanie. Jedyna możliwa ucieczka, byś mnie nie znalazł. Bałam się. Nie chciałam tego. Musiało być przecież inne wyjście. Jednak z tyłu głowy wciąż słyszałam Twój głos. Znajdziesz mnie wszędzie. Wiedziałam, że to prawda. Spojrzałam na więdnący bukiet na środku okrągłego stołu. Żółte płatki zmarszczyły się, a kilka nawet odpadło.
Ucieknę, nim te tulipany zwiędną. Za wszelką cenę.
— Za wszelką cenę — wyszeptałam.
Łzy wezbrały mi pod powiekami, gdy otwierałam okno. Stanęłam na parapecie i spojrzałam w dół. Aż zakręciło mi się w głowie. A Ty wciąż spałeś. Spokojnie oddychając. Zamknęłam oczy i zrobiłam krok do przodu. Ostatnim słowem w mojej głowie, było Twoje imię.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro