Rozdział 61
Ta walka musi niesamowicie wyglądać z boku – ponuro pomyślał Gilan. Przeciwnik był dobry, ale nie za dobry. Obaj byli na tym samym poziomie. Właściwie zwiadowca miał przewagę –rozpoczął walkę ze świeżymi siłami. Jednak... W ruchach obcego było coś, co przykuło jego uwagę. Zwiadowca wyprowadził atak z prawej strony i na chwilę przywarli do siebie, mocując się. Ich twarze dzieliło kilka centymetrów. Gilan spojrzał w oczy przeciwnika. Zielone, puste, ale... znajome? Mężczyzna z pewnością nie był Temudżeinem – miał bladą cerę i jasne włosy. Tak jasne, że prawie białe. Jednak Gilan nie znał nikogo, kto tak wyglądał. Nikogo, kogo mógł spotkać w takich okolicznościach.
Nagle mężczyzna odepchnął od siebie zwiadowcę. Gilanowi wydawało się, że zobaczył pewien błysk w jego wcześniej pustych oczach. Na chwilę przystopowali. Oboje ciężko dyszeli. Tego nie da się ciągnąć w nieskończoność – przemknęło przez głowę Gilanowi. Wygra ten, kto nie wymięknie.
Przeciwnik wyciągnął w jego stronę miecz. Nie atakował, ale w każdej chwili mógł to zrobić. Gilan zrewanżował się tym samym. Stanął w bojowej pozie, trzymając jasnowłosego na odległość miecza.
– Nie jesteś Temudżeinem – stwierdził. Chciał się dowiedzieć czegoś więcej o człowieku, który go intrygował.
Mężczyzna odparł podobnie stanowczym tonem:
– A ty Skandianinem.
Gilan zmarszczył brwi. Przeszukiwał pamięć, ale naprawdę nie znał tego głosu. Ponownie skupił się więc na przeciwniku.
– Kim zatem jesteś? – spytał, wplatając w ton nieco ironii. Nie chciał sprawiać wrażenia osoby, której zależy na odpowiedzi. Wtedy trudniej byłoby ją dostać.
Jasnowłosy zaśmiał się chłodno, jakby Gilan opowiedział najlepszy żart.
– Zabawne pytanie. Spodziewałem się, że będziesz znać na nie odpowiedź – powiedział ponuro.
Gilan z chęcią by westchnął, ale wiedział, że to nie będzie pasowało do postawy twardego wojownika, którą pokazywał. Nieznajomy musiał z nim grać w jakąś grę.
– A ty? Nie zapytasz kim jestem?
Tym razem tylko się uśmiechnął – oczywiście bez żadnego ciepła.
– Po co? Ja wiem.
Gilan zrobił krok w bok. Zaczęli wokół siebie krążyć. Ich oddechy zdążyły już się wyrównać. Oboje odzyskiwali siły.
Zwiadowca przeklął się w duchu, że nie zaatakował przeciwnika, gdy tamten próbował złapać oddech. Cóż, okazja minęła, a on chciał się jeszcze paru rzeczy dowiedzieć.
– Doprawdy? A można wiedzieć skąd? – zapytał takim tonem, jakby miał zaraz się roześmiać. Udawał, że ta sytuacja jest dla niego sprawą tak absurdalną, że nie stara się nawet zachować zbytniej powagi. Niech przeciwnik myśli, że zwiadowca na co dzień bierze udział w takich konwersacjach. Nie było to zresztą tak dalekie prawdy.
Jasnowłosy zdjął z głowy kaptur. Wiatr od razu potargał jego jasne kosmyki. Spojrzał na przeciwnika z uniesioną brwią.
– Czyżbyś żartował, Gilanie? Nie pamiętasz mnie? Po tym, co nas łączyło? Muszę przyznać, to trochę boli. Sam dałeś mi przezwisko, prawda? – Urwał na chwilę, by zaraz podjąć temat. – Nie pamiętasz mnie? Nie pamiętasz Sokoła?
I Gilan wreszcie zrozumiał, dlaczego ten mężczyzna go intrygował. Jednocześnie to odkrycie go sparaliżowało. Zwiadowca spuścił wzrok na swoje dłonie. Drżały. Gdy znowu podniósł głowę, widział niby tego samego człowieka, co parę sekund temu. Niby.
Bowiem tym razem Gilan zobaczył ducha.
*****
– Aimra! Spójrz tam, w twoje lewo! Piętnaście metrów przed tobą!
Dziewczyna zasłoniła się tarczą i spojrzała w kierunku wskazanym przez Akceina. Pod skalną ścianą bronił się samotny wojownik. Po ciele spływało mu mnóstwo krwi – nie tylko jego własnej. Nawet z tej odległości dziewczyna mogła dojrzeć dziki błysk w jego oku. Skandianin walczył jakby nie miał nic do stracenia. Odsłaniał się, przyjmował mnóstwo ran, ale sam zadawał ich trzykrotnie więcej. Krew Temudżeinów tryskała na wszystkie strony. Był to widok makabryczny, nawet jak na bitwę.
– On oszalał – powiedziała. Równocześnie usłyszała słowa Akceina:
– To Einar. Wpadł w bitewny szał. Nie obchodzi go, czy umrze. Chce dopaść jak największą liczbę przeciwników.
Dziewczyna odparowała uderzenie zadane przez jakiegoś Temudżeina i ponownie spojrzała w kierunku skalnej ściany. Rzeczywiście, teraz, gdy Akcein o tym wspomniał, rozponała Skandianina. W jego ręku błyskał potężny miecz – Bursztynowy Miecz. Siał wokół siebie spustoszenie, ale Temudżeini mieli przewagę liczebną.
– Jeśli go pokonają, zdobędą Miecz – uświadomił dziewczynie Akcein.
Skinęła głową, choć stojący do niej plecami chłopak nie mógł tego dostrzec.
– W takim razie nie pozwólmy, by go przejęli – powiedziała to z trudem. Wiedziała, że jeśli pójdą pomóc Einarowi, oddalą się od Dissipantis. A to znaczyło więcej czasu dla przygotowujących coś Temudżeinów. Dziewczyna wiedziała, że cokolwiek to jest, raczej nie będzie miłą niespodzianką dla Skandyjskich wojowników.
– Więc chodźmy.
Znów zaczęli się przedzierać przez bitewny tłok. Tym razem w innym kierunku. Aimra przez cały czas uważnie sondowała twarze walczących Temudżeinów, szukając w nich jednej konkretnej. Nigdzie jednak nie mogła jej znaleźć.
Nagle usłyszała zasapany głos Akceina:
– Aimra, idę na górę!
Na chwilę odwróciła głowę i zrozumiała, o czym mówił. Dwa metry od nich leżał wysoki głaz. Chłopak zwinnie na niego wskoczył, chowając noże do pochwy. Od razu wyjął łuk i zaczął zasypywać Temudżeinów wokół Einara strzałami. Na szczęście chroniły go skały, bo niektórzy Temudżeińscy łucznicy również przypomnieli sobie o swojej broni.
Aimra pokręciła głową i wróciła do rzeczywistości. Temudżeini byli głównie skupieni na Einarze, więc udawało jej się ich zaskakiwać. Dużą przewagą była też jej tarcza – teraz cała pokryta rysami i zadrapaniami. No i strzały Akceina, które przesiewały tłum skośnookich wojowników.
Po jakimś czasie wokół nich zrobiło się w miarę pusto. Aimra – osłaniana przez Akceina – podbiegła do Einara. Skandianin ledwo dyszał. Opierał się o skalną ścianę, kurczowo ściskając rękojeść Miecza. Dziewczyna zawołała go po imieniu. Dopiero wtedy ją zauważył. Coś sobie skojarzył, bo z trudem zaczerpnął tchu i spytał:
– To ty znalazłaś Miecz?
Skinęła głową.
– Powiedzmy.
Spojrzał na potężną broń, trzymaną w ręce. Następnie wyciągnął ją w stronę Aimry.
– Weź go – rozkazał drżącym z osłabienia głosem.
Dziewczyna odruchowo chciała przyjąć broń, ale zatrzymała się w pół ruchu.
– Skandianin musi umrzeć z bronią w ręku – powiedziała. Einar miał przy sobie tylko Miecz. Jego nóż i sztylet zgubiły się podczas walki.
Wojownik chciał machnąć ręką, ale zabrakło mu już sił. Spojrzał tylko na dziewczynę zmęczonymi oczami i szepnął:
– Bierz i ratuj Skandię.
Po chwili wahania, Aimra przejęła Miecz. Szybko jednak zacisnęła palce Skandianina na rękojeści swojej własnej broni. Było to dobre ostrze. Proste, bez ozdób. Lekkie, by dziewczyna mogła nim swobodnie operować. Jednak znaczyło dla niej wiele. Teraz, gdy upewniała się, że dłoń mężczyzny nie zsunie się z owiniętej skórą rękojeści, czuła w sercu coś na kształt żalu. Jednak jedno spojrzenie we wdzięczne oczy Einara wystarczyło, by odsunęła go na bok.
– Jesteś bohaterem – powiedziała dobitnie. Za sobą słyszała coraz bliższe krzyki Temudżeinów. Wiedziała, że musi ruszać dalej. Gonił ją czas. – I takim cię wszyscy zapamiętają.
Potem odwróciła się, zostawiając za sobą umierającego w kałuży krwi Einara kurczowo zaciskającego dłoń na rękojeści jej miecza. Nie wiedziała, ale odprowadził ją jego wzrok i cichy szept:
– Nie daj się, dziewczyno.
*****
Dwaj chłopcy odziani w zielone peleryny siedzieli wokół ogniska, popijając kawę. Na polanie kręciło się mnóstwo innych osób ubranych w podobne płaszcze. Robili najróżniejsze rzeczy – rozmawiali, strzelali z łuków, walczyli na noże, podkradali się do namiotu dowódcy, czy też delektowali się kawą. W obozie panował ruch, jak zawsze zresztą podczas zlotów Korpusu Zwiadowców.
– Wreszcie to wszystko ma ręce i nogi – mruknął starszy z chłopców, przyglądając się mijającym ich zwiadowcom. Wolną ręką wyrwał kolejne źdźbło trawy i zaczął się nim bawić.
– Wcześniej też nie było źle, Gil – zauważył młodszy, trącając patykiem żarzące się polana.
– Ale teraz jest lepiej. Wreszcie obstawili wszystkie lenna i mają to jako tako poukładane. Niestety to znaczy, że Halt już nie musi jeździć na te spotkania z Crowleyem i mam mniej wolnego czasu. A ty, Jonathan?
Jasnowłosy zaśmiał się.
– Nie powinieneś narzekać. U mnie jest w porządku. Thomas daje mi wycisk, jak zwykle zresztą.
Gilan pokiwał głową i upił łyk kawy. Mmm... Pyszna. Nagle nad nimi śmignął jakiś cień. Gilan podniósł głowę i zmarszczył brwi.
– To był myszołów?
Jonathan wzruszył ramionami.
– Według mnie sokół.
Gilan przyjrzał się młodszemu towarzyszowi. Chwilę nad czymś dumał, a potem powiedział na głos:
– Wiesz co? To do ciebie pasuje. Oficjalnie nadaję ci kryptonim „Sokół".
Jonathan obrzucił go wątpiącym spojrzeniem.
– To raczej przezwisko jest – zauważył.
Gilan machnął ręką.
– Oj tam, oj tam. Nie czepiaj się, Sokole.
*****
Gilan stał, jak sparaliżowany. Nie potrafił uwierzyć w to, co widział.
– Jonathan? A-ale to niemożliwe... Ty przecież nie żyjesz! – wydukał przez ściśnięte gardło. Nagle powrócił stary ból po utracie bliskiej osoby. Stary, lecz tak samo mocny. Nie zleżał.
Jonathan zacisnął usta. Na jego twarzy pojawił się grymas gniewu.
– Tak pewnie byłoby ci wygodniej – stwierdził głosem pełnym wyrzutów. Równocześnie z wolna zaczął przybliżać się do Gilana, wciąż trzymając uniesiony miecz.
Gilan pokręcił głową, starając się przywołać rozbiegane myśli do porządku.
– Nie, to niemożliwe. Oni... Oni widzieli jak umierasz. Poświęciłeś się, by ich uwolnić. To niemożliwe...
Jonathan gniewnie zmarszczył brwi. Jego postawa pokazywała, że jest wściekły.
– Zostawiliście mnie w Skandii! Nikt z Korpusu nie fatygował się, by przyjść z pomocą, nikt! Nawet mój własny nauczyciel! Nawet mój najlepszy przyjaciel! – Na chwilę przystanął, ale nie opuścił miecza. Z kolei Gilan nie był w stanie go podnieść. Kompletnie nie rozumiał gniewu przyjaciela z dawnych lat.
– Po co mieliśmy wracać? Po zwłoki? Ty umarłeś! Nie żyjesz! Więc... Jak?
Jonathan nic nie odpowiedział. Przyspieszył kroku i przyparł Gilana do skalnej ściany. Był czerwony z gniewu, a jego oczy zdawały się ciskać gromy.
– Cały Korpus mnie zdradził – wysyczał. – Ty mnie zdradziłeś. I nawet nie wiesz, jak mnie to bolało.
*********************
Tu by się przydały takie trzy uderzenia: bum, bum, buuum!
Zostawiam was w napięciu, że tak powiem. Co do Jonathana... Przyznać się, ktoś się spodziewał? Dalsze części jego historii będą odsłaniane stopniowo.
Wczoraj opublikowałam krótkie opowiadanie "A co jeśli". Tych, którzy jeszcze nie przeczytali, zapraszam do zapoznania się z tą pracą. Nie jest długa, zwyczajna praca na konkurs, więc dużo czasu wam nie zajmie^^
W najbliższym czasie będę mniej aktywna (to znaczy ten czas już się zaczął, jak pewnie zauważyliście). W tym okresie postaram się wrzucać rozdziały, ale nic nie obiecuję. Znowu zacznę być aktywna mniej-więcej w połowie czerwca.
Pozdrawiam serdecznie,
WildAntka
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro