Rozdział 60
Cios z prawej, cios z lewej. Cios z... A nie, to finta. Z góry. Z lewej. Pchnięcie. Z... Obrotu? Czy on zwariował? Odskoczył. Ale bez zmęczenia. Znowu atak. Z prawej. Z góry. Broń się. Wytrzymaj jeszcze chwilę. Jeszcze ten jeden raz. Jeszcze raz.
Akcein ciężko dyszał, pot lał się z niego strugami. Nigdy wcześniej nie czuł się tak zmęczony. W tej walce to obcy miecz dyktował warunki, a Akcein nie miał nawet siły, by być za to złym. Tylko ze względu na bezbronną Aimrę za plecami nie dał jeszcze za wygraną i zmuszał się do parowania kolejnych uderzeń szerokiego ostrza. Nie liczył ran, które mu zadano. Nie miał nawet pojęcia, czy są poważne, czy nie. Jedyne, co zaprzątało jego uwagę, to ten miecz, który poruszał się z nadzwyczajną prędkością. Zupełnie jakby chłopak przeniósł się do innego świata, w którym istnieje tylko ostrze i on, Akcein. Ale zaraz... Sam miecz? To chyba niemożliwe, by sam się poruszał. Ktoś musi go trzymać. Musi? Takie są prawa logiki. Ale czym jest logika przy tej wyczerpującej walce i skrajnym wysiłku?
I nagle, coś się zmieniło. Coś – Akcein nie potrafił określić co. Miecz ruszał się tak samo, tylko wcześniej na ułamek sekundy się zawahał. Albo to już przewidzenia. Dźwięk. Dźwięk. Jakieś wołanie. Ale przecież wokół rozbrzmiewało mnóstwo krzyków, czemu akurat ten zwrócił jego uwagę? Cios zza głowy, obrót, finta. Kopniak. Au. Boli. Broń się, Akcein, broń. Jeszcze chwilę. Ten ostatni raz. Po raz kolejny.
Znowu ten dźwięk. Tym razem bliższy.
I nagle Akcein wrócił do rzeczywistości, która uderzyła w niego niczym grom. Na końcu miecza faktycznie był przeciwnik z twarzą zakrytą czarnym kapturem. Wszystko Akceina bolało, już czuł krwawiące rany. Oślepiło go słońce, ogłuszył hałas bitwy. I ten dźwięk. To wołanie. Znajome.
– Akcein! Akcein!
Bardzo znajome.
*****
„Pokazać ci coś wspaniałego?".
„Ale ja chcę spać...".
„Chodź ze mną. Nie pożałujesz".
„Dobrze".
„Widzisz? Już jesteśmy".
„Ale to zwykła górka. Ciemno jest".
„Cierpliwości".
„Patrz, słońce wschodzi!".
„Właśnie o to mi chodziło".
„O wschód słońca?".
„Tak. Każdego wieczoru słońce zachodzi. Nie ma go przez noc. Robi się zimno i ciemno. Ale po pewnym czasie, nastaje ranek. Słońce znowu wschodzi, robi się ciepło, wraca światło. Rozumiesz o co mi chodzi?".
„Że kiedy nie ma słońca, trzeba założyć ciepłą kurtkę?".
„To też, ale jest inna sprawa. Ludzie czasami znikają – jak słońce. Przez pewien czas ich nie ma i brak nam ich obecności. Jest nam smutno. Ale potem, jeśli chwilę poczekamy, zobaczymy ich znowu. Oni wrócą. Nie zostawią nas".
„Jak słońce. Ale dlaczego mi to mówisz?".
„Każdy dzień może nam dać dobrą lekcję o życiu. Dzisiejsza brzmi: cierpliwości. Ludzie nie odchodzą na zawsze, Aimro".
Aimra otworzyła oczy. Przez łzy nie widziała wyraźnie. Zresztą nie chciała widzieć. Zobaczyła już dość.
– Ludzie odchodzą na zawsze – powiedziała dobitnie, zaciskając powieki. – Na zawsze! Nie miałeś prawa wrócić. Nie mogłeś... – i znów zawładnął nią nieopanowany szloch.
Ta twarz. To nie mógł być on. To było przewidzenie. Musiało być.
*****
Nalig wpadł na polanę. Jego zmysły szybko zarejestrowały scenę, która się na niej odgrywała.
Do jednego z drzew otaczających polanę przywierała Katana. Jej niegdyś biała sukienka teraz była cała w śladach błota i krwi. Zwykle schludnie upięte włosy teraz bardziej przypominały gniazdo dzikich ptaków. Dziewczyna już nie krzyczała tak głośno. Jedną rękę przyciskała do boku, drugą starała się zasłonić twarz. Nad nią stał Temudżein – czwarty. Widocznie się z nią bawił, wiedział, że jest bezbronna. Raz po raz pozorował ostateczny cios, tylko po to, by jakby od niechcenia zatrzymać ostrze tuż przed piersią dziewczyny.
Nalig nie tracił czasu na myślenie. Nie zwalniając, a wręcz przyspieszając, biegł w stronę Temudżeina. Nie odzywał się, a Katana go jeszcze nie zauważyła. Była zbyt przerażona.
Tak naprawdę, wszystko poszło szybko. Nalig zupełnie zaskoczył przeciwnika. Ten nawet nie zdołał krzyknąć. Było po wszystkim.
Nalig odrzucił miecz i szybko przykucnął przy Katanie, która już całkiem zsunęła się po pniu. Była blada, a jej pierś unosiła się w nieregularnych oddechach.
Odgarnął z jej twarzy brudne kosmyki włosów. Przy okazji zauważył kropelki potu na czole dziewczyny i blade, zaciśnięte usta. Miała zamknięte oczy i nic nie wskazywało na to, by miała je otworzyć. Serce Naliga ścisnęło się z niepokoju. Z wolna zaczęła ogarniać go panika.
– Katana, to ja, Nalig. Już dobrze. Jesteś bezpieczna. Zaraz ci pomogę. Nie odchodź nigdzie, jasne? Zaraz ci pomogę, Katana – mówiąc to, delikatnie zdjął jej rękę z rany, którą wciąż ściskała. Gdy tylko ją zobaczył, wydał z siebie głuchy okrzyk. To nie była zwykła rana. To była straszna, ogromna, głęboka rana. Śmiertelna.
Powaga sytuacji dotarła do chłopaka w jednej chwili. Dosłownie widział, jak z dziewczyny uchodziło życie. Nie mógł jej stracić. Nie teraz! Obiecał, że będzie bezpieczna. Ona mu ufała! Ufa – szybko sam się poprawił. Ona żyje. I będzie żyć. Nie pozwoli jej odejść.
Nalig działał odruchowo. Sięgnął po sakiewkę, którą ledwie dzień wcześniej dała mu sama Katana. Co za ironia losu. Szybko wysypał zawartość woreczka na ziemię. Sięgnął po gazy i przyłożył je do rany, by wchłonęły krew, której było tak dużo, że nie mógł dokładnie zbadać miejsca uderzenia mieczem.
– Katana, otwórz oczy – błagał, oczyszczając ranę. Jego głos się łamał, a do oczu powoli napływały łzy bezradności. Wiedział, że jego wiedza o medycynie jest raczej podstawowa. Jednak nie miał możliwości przetransportować dziewczyny do punktu leczniczego. Liczyła się każda sekunda. – Katana, jestem tu. Katana, proszę cię, otwórz oczy! Bądź ze mną! Katana...
*****
Przeciwnik nagle się cofnął. Odskoczył w cień, by ukryć się przed nadlatującymi jedna po drugiej strzałami. Akcein bez sił osunął się na kamieniste podłoże. Siedział przez dłuższą chwilę skulony, starając się zebrać choć tyle sił, by być w stanie podnieść głowę. Gdy wreszcie to zrobił, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Przed nim ścierali się dwaj mężczyźni. Oboje byli uzbrojeni w długie, proste miecze. W ruchach obu można było dostrzec zwinność i grację. Oboje mieli kaptury – jeden czarny, a drugi zielony. Cudownie zielony. Obie postacie walczyły w niesamowitym tempie. Klingi mieczy śmigały, co chwilę spotykając się z metalicznym zgrzytem.
Niespodziewanie, walczący odskoczyli od siebie. Czarna postać zniknęła gdzieś w cieniu, a zielona szybko znalazła się przy chłopaku.
– Nawet na chwilę nie można z ciebie oka spuścić.
Akcein w niedowierzaniu patrzył w znajome oczy. W oczy osoby, przy której był bezpieczny i której ostatnio tak bardzo potrzebował.
– Gilan.
Mężczyzna odetchnął. Ręką, w której nie trzymał miecza, mocno objął swojego ucznia. Zupełnie jakby bał się go znowu stracić. Akcein z ulgą wtulił nos w kojący zapach zielonej peleryny. Zapach drzew i krzewów. Lasów. Araluenu. Zapach domu.
Po chwili uniósł głowę i zadał nurtujące go pytanie:
– Skąd ty się...
– Nie czas na to – Gilan przerwał mu w pół zdania. Niespokojnie obejrzał się przez ramię. Możliwe, że wypatrywał czarnej postaci wyłaniającej się z cienia. – Idź do tamtej wielkiej maszyny. Temudżeini do czegoś się przygotowują. Przeszkodź im. Zniszcz tamtego potwora. – W tym momencie jego wzrok spoczął na Aimrze siedzącej kilka metrów za nimi. – I weź dziewczynę. – Nie był w stanie powiedzieć więcej. Czarny przeciwnik wrócił. Zwiadowca potrzebował sekundy, by mocniej chwycić miecz, odskoczyć od ucznia i przybrać bojową pozę.
– Akcein, już! Nie trać czasu! Bierz ją i biegnij! – krzyknął, a potem znów zaczął się pojedynek pomiędzy nim, a czarną postacią.
Akcein posłusznie podpełzł do Aimry. Jeszcze nie potrafił wstać. Chwycił dziewczynę za ramię. Ta drgnęła i spojrzała na niego całkiem przytomnym, choć wciąż nieobecnym wzrokiem.
– Nie ważne, kogo zobaczyłaś – powiedział dobitnie, patrząc w jej oczy pełne łez. – Idziemy. Musimy iść. Teraz. – Wcisnął jej w ręce miecz i tarczę. Wzajemnie pomogli sobie wstać. Nie było to łatwe, bo oboje jeszcze dochodzili do siebie.
Akcein odwrócił głowę w stronę bitwy i spojrzał na Dissipantis. Gilan miał rację. Maszyna rzeczywiście wyglądała, jak potwór. A Temudżeini coś szykowali i z każdą chwilą byli bliżej osiągnięcia celu.
Akcein rzucił krótkie spojrzenie w stronę walczących za nimi. Nie potrafił określić, kto ma większe szanse na wygraną. Wiedział, że Gilan jest wspaniałym szermierzem, ale zastanawiał się, czy to wystarczy. Czarna postać walczyła, jakby napędzała ją nienawiść. A to znaczyło, że nie obchodzą jej żadne zasady. Jest w stanie poświęcić wszystko, by zabić przeciwnika. Nawet własne życie.
Akcein zacisnął wargi. Teraz, gdy w jakiś cudowny sposób spotkał swojego mistrza, musiał go opuścić. Rozmawiali może przez minutę. To bolało nawet chyba bardziej, niż gdyby w ogóle się nie zobaczyli. Odejście w takiej chwili było bardzo trudne.
Następnie chłopak posłał spojrzenie Aimrze. Ta była już całkowicie przytomna i zachowywała się, tak jakby nic wielkiego się nie wydarzyło. Wiedział jednak, że to tylko maska. Niestety, nie mogli się teraz zatrzymać, by dojść do siebie.
– Za mną.
***************
Jakie wrażenia po tym rozdziale? Mam nadzieję, że się podobał, gdyż trochę się nad nim namęczyłam.
Kiedyś w poradniku dla pisarek widziałam taki obrazek przedstawiający dziewczynę piszącą coś na laptopie, siedzącą w samym środku bałaganu. Podpisany był tak: "Posprzątam, gdy mój bohater wróci z wojny. Teraz muszę pilnować, by mi go nie zabili". I wiecie co? Czuję się teraz dokładnie tak, jak ta dziewczyna (co nie znaczy, że mam bajzel w pokoju, tak dla jasności ;D).
Postać Sokoła jest ważna, więc zwracajcie na nią uwagę. W następnym rozdziale będzie o niej więcej. Tak właściwie... Możecie snuć teorie, kim owa postać jest ----------->
Pozdrawiam,
WildAntka
PS. Ten poradnik to był "Notes młodej pisarki" Ewy Nowak. Swoją drogą, naprawdę polecam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro