Rozdział 52
W ciągu ostatnich dni Akcein sporo dowiedział się o skandyjskiej kulturze. Był pewien, że Gilan pęknie z dumy, gdy tylko o tym usłyszy. Zasady, które tu panowały, były zgoła odmienne niż w Araluenie, ale można było się do nich przyzwyczaić. Ogólnie, wyglądało to tak: chcesz coś? Walnij kogoś, rzuć nożem, albo daj inny pokaz siły. Ewentualnie mógłbyś wrzasnąć, ale to nie dawało stuprocentowej gwarancji skuteczności. Akcein wybrał tą drugą opcję. Dyskretnie wstał z ławy, położył na nią jedną nogę (nie wiedział po co, ale miał nadzieję, że taka poza będzie bardziej efektowna) i wyjął z podwójnej pochwy mały nóż – ten do rzucania. Aimra z Naligiem przyglądali się mu w milczeniu. Akcein wziął głęboki oddech i postarał się uspokoić dudniące w piersi serce. Albo się uda, albo nie. Trudno mu było się zdobyć na to, co chciał zrobić. Bał się, że wszystko zepsuje. Z drugiej strony, Temudżeini byli coraz bliżej... Trzeba działać.
– Raz się żyje – mruknął pod nosem i odchylił rękę do tyłu. Płynnym ruchem wyrzucił nóż. Błyszczące ostrze poleciało po łagodnym łuku i wbiło się w ścianę, dokładnie nad głową jednego z jarlów. Chłopak natychmiast zwrócił na siebie uwagę. Jarlowie przyglądali się mu we względnym milczeniu, a Erak wstał.
– To jakaś zwiadowcza tradycja? Zawsze gdy chcecie na siebie zwrócić uwagę, to rzucacie nożem?
Akcein nie miał pojęcia, o co mu chodziło, ale na szczęście było to pytanie retoryczne.
– Wiem, że prowadzicie tu bardzo ważne rozmowy i nie chciałbym być nieuprzejmy, ale muszę wam przerwać... – pod wpływem spojrzeń Skandian urwał i zmienił ton. – Jest miejsce, w którym możemy pokonać Temudżeinów. Przejdą przez tunel, wiecie już o tym. To idealne miejsce na zasadzkę. Niekoniecznie musimy walczyć w korytarzu – usłyszał pomruki zaskoczonych przyjaciół – będziemy tam mieli zbyt mało pola do manewru. Ale to nie oznacza, że tunel nam się nie przyda. Zaraz po wyjściu z niego, Temudżeini będą rozkojarzeni. Ludzie zazwyczaj są uważni przez określony czas, gdy wiedzą, co zrobić. Oni wyjdą i będą czekali na innych. Bez konkretnego planu, co mają robić. Pojawi się organizacyjny zamęt, trzeba będzie ustawić wozy w odpowiedniej kolejności, upewnić się, że wszyscy wyszli. To będzie kluczowy moment. Nie będą się spodziewać, że ktoś ich zaatakuje zaraz po wyjściu na powierzchnię. Ich oddziały będą rozproszone, to utrudni komunikację. Możliwe, że na czas przejścia przez tunel zejdą z koni. Nie będą gotowi do walki – Akcein urwał, by po chwili podjąć temat – dlatego wtedy zaatakujemy. Wcześniej będziemy ukryci w pobliżu wylotu tunelu. Niestety, trzeba będzie poczekać, aż wszyscy wyjdą z przejścia. Albo... – zawahał się. – Albo i nie. Część naszych wojowników wcześniej przejdzie przez tunel i zaatakuje Temudżeinów od tyłu. To spotęguje zamęt – zamknął oczy i starał sobie wyobrazić to, o czym właśnie mówił. Wcześniej wraz z Naligiem, Jesperem i Kataną dokładnie studiowali teren przy wylocie Koridoryn. Ten fragment mapy chłopak potrafił sobie odtworzyć w pamięci. – W skrócie, to chodzi o to, by stworzyć jak największy zamęt i nie dać się w nim zgubić – powiedział dobitnie.
Nagrodziła go krótka fala ciszy. Potem rozległy się różne głosy.
– Ten tunel nazywa się Koridoryn! – jęknął Nalig.
– Czyli robimy rozróbę i nie dajemy się zabić? – dopytywał jarl, nad którego głową wciąż tkwił akceinowy nóż.
– Kto i kiedy mianował cię dowódcą? I czemu nic o tym nie wiem? – chciał wiedzieć czarnobrody Skandianin.
Akcein zdjął nogę z ławy i zaczął żałować, że się odezwał. Usiadł obok Aimry, a ta szepnęła mu do ucha:
– Lepiej by było, gdybyś zatańczył – te słowa sprawiły, że chłopak miał jeszcze większą ochotę, by zapaść się pod ziemię.
– Cisza! – donośny głos Eraka przerwał potok pytań. – Przybliż nam swój plan. Ale tym razem jasno i konkretnie, bez żadnych ozdobników – rozkazał.
*****
Okolica była cała w białym puchu. Na szczęście pogoda była ładna – nie wiał wiatr, temperatura była znośna i nie padał śnieg. Cztery konie ostrożnie stąpały po śliskiej powierzchni. Obok nich szły dwie postacie – obie wysokie i wyraźnie zmęczone. Tego dnia zdążyły już wspiąć się na górę, z której aktualnie schodzili. Było to wyczerpujące osiągnięcie, a w planach mieli do pokonania przynajmniej jeszcze jeden szczyt.
– O wiele szybciej byłoby zjechać na brzuchach – mruknęła mocniej zbudowana osoba. Zdecydowanie nie cieszyła się z cudownych widoków dookoła.
Druga postać nawet nie podniosła głowy, nie chciała ryzykować poślizgnięcia się na dość stromej ścieżce.
– Możliwe. Ale co zrobilibyśmy z końmi?
– Też by mogły zjechać.
Rozmowa nie została kontynuowana. Może z powodu zmęczenia, a może dlatego, że wcześniej przeprowadzono już z dziesięć podobnych.
Szli w milczeniu, które ponownie przerwał wyższy osobnik:
– Tak właściwie, to skąd wiesz, że idziemy w dobrym kierunku?
Jego towarzysz westchnął bezradnie. Sam zadawał sobie to pytanie. Męczyło go odkąd wyruszyli z Alpinii.
– Nie wiem. Zgaduję. Korzystam ze sztuki dedukcji, logiki, kartografii, intuicji i faktu, że go znam – urwał na chwilę, po czym kontynuował zdecydowanie mniej opanowanym głosem – Tak naprawdę, to nie mam pojęcia! Każdego wieczora umieram z nerwów, zastanawiając się, czy tak naprawdę się od niego nie oddalamy. Naprawdę nie mam pojęcia! – krzyknął, a jego ostatnie słowa potoczyły się echem wśród szczytów.
Jasnowłosy młodzieniec spojrzał na niego z zaskoczeniem i skruchą.
– Nie denerwuj się tak i nie krzycz, bo wywołasz lawinę. Sam mnie ostrzegałeś. Jestem pewien, że idziemy w dobrym kierunku. Znasz go, uczysz. Na pewno go znajdziemy, Gilan.
Gilan ponownie westchnął. Już zdążył się opanować.
– Dzięki, Horace. I przepraszam, że musiałeś tego słuchać. Trochę... Puszczają mi nerwy.
Horace zagryzł wargi i obrzucił wzrokiem potężne góry wokół. Jaka była szansa, że gdzieś tu znajdą młodego chłopaka? Ich jedynymi poszlakami były stare ślady, które zresztą już zasypał śnieg i domysły Gilana.
– Nic dziwnego. Ale wierzmy w niego. Potrafi o siebie zadbać. Akcein nie jest głupi i ty to najlepiej wiesz.
*****
Kin'zak obrócił się w siodle i z dumą spojrzał na kolumnę wozów i oddziały Temudżeińskich wojowników jadących w równym szyku. Promienie zimowego słońca odbijały się od wypolerowanych hełmów i broni. Kin'zak uśmiechnął się pod wąsem. Przez ostatnie siedem lat włożył wiele wysiłku, by odbudować armię. Po przegranej bitwie większość Temudżeinów rozpierzchła się po całych Stepach, a niektórzy nawet wyjechali do innych królestw. Kin'zak jednak nie dał się zniechęcić. Wysłał wielu ludzi, którzy werbowali wojowników, przeznaczył pieniądze na lepsze uzbrojenie armii i – co ważniejsze – wykonania dawno zapomnianego projektu. Zaśmiał się głucho. Niesamowite, że gdyby nie przekonania ludzi, Temudżeini już dawno podbiliby kontynent i dotarli do wysp. Co za szkoda, że Haz'kam również nie wierzył w legendy. Albo i nie – pomyślał – nie szkoda, bo gdyby wierzył, nie ja zostałbym cudownym wodzem. Haz'kam – dowódca podczas bitwy o Skandię, a przy okazji krewny Kin'zaka – kiedyś budził w nim podziw, teraz raczej... politowanie.
– Byłeś o krok od zwycięstwa – mruknął Kin'zak. – Zabrakło ci jednak wiary.
W tym momencie podjechał do niego jeździec. Przed zimnem chronił się grubą kamizelą i – wbrew temudżeińskiej modzie na futrzane czapki – ciemnym, dużym kapturem. Na plecach wisiał mu łuk i kołczan pełen strzał. Z pochwy przy pasie wystawała głowica prostego miecza – innego niż temudżeińskie. Z drugiej strony pasa miał przypiętą mniejszą pochwę z nożem podobnym do skandyjskich saks. Kin'zak wzdrygnął się. Młodzieniec był cichy niczym cień.
– Co jest? – zapytał zwięźle, prostując się w siodle.
Jasnozielone oczy spojrzały na niego pusto.
– Twoi ludzie znów robią ze mnie giermka – odpowiedział. Jego głos był prawie wyzuty z emocji.
Kin'zak wyniośle uniósł brwi.
– Już ich pozabijałeś, czy chcesz bym oglądał ich tortury? – pytanie nie było pozbawione sensu. Zielonooki osobnik był nieobliczalny i brutalny. Często wystarczyło jedno niewłaściwe słowo, by zostać jego ofiarą. On sam, pozostawał bezkarny. Większość osób się go bała. Roztaczał wokół siebie aurę tajemniczości. Nie zdradził nawet jak się nazywa. Gdy pojawił się wśród Temudżeinów przedstawił się jako Sokół. Z biegiem czasu przydomek zmienił się w Mrocznego Sokoła. Nikt nie miał odwagi spytać go o prawdziwe imię.
Młodzian pokręcił głową, bez cienia rozbawienia. Był niewiele młodszy od temudżeińskiego dowódcy, ale emanował równie wielkim autorytetem.
– Chcą wiedzieć ile zajmie droga do Koridoryn. Boją się, że nie zdążą z pracą – na jego ustach pojawił się delikatny uśmiech, który nie miał nic wspólnego z uprzejmością, a już tym bardziej z radością.
Kin'zak miał wielką ochotę, by się obrócić, ale nie zrobił tego. Wiedział, że jeśli chce, by jasnowłosy wciąż uznawał jego dowództwo, musi go zaskakiwać, a młodzieniec z pewnością spodziewał się, że Temudżein będzie chciał obrzucić wzrokiem pracujących.
– Lepiej dla nich, jeśli zdążą – powiedział zamiast tego. Starał się, by jego twarz wyrażała równie mało emocji, co twarz jego rozmówcy. Relacja, jaka panowała między nimi, nie była nawet zbliżona do przyjaźni. Rodzina Kin'zaka pomogła kiedyś temu chłopakowi i dała mu schronienie. Nie oczekiwali, by obcokrajowiec służył im, pałając wdzięcznością, a on rzeczywiście tego nie zrobił. Nauczył się od nich temudżeińskiego stylu walki i połączył go ze swoim. W ten sposób stał się jednym z najniebezpieczniejszych ludzi na Stepach. Potrafił ruszać się prawie tak cicho, jak cień, stapiał się z otoczeniem. Z łuku strzelał nie gorzej od kaidżynów – najlepszych temudżeińskich łuczników. Był zwinny i niesamowicie cierpliwy. Umiał rzucać nożami, a gdy nauczył się także władać mieczem, stał się kimś w rodzaju jednoosobowej jednostki specjalnej w armii wojowników ze Stepów. Zabójcą.
– Z pewnością – odparł Mroczny Sokół i pospieszył swojego konia. Często znikał na jakiś czas i z jakiegoś powodu, nikt go o to nie pytał. – Wiesz, co będzie z tymi, którzy spróbują mnie śledzić! – krzyknął jeszcze przez ramię.
Kin'zak odprowadził go markotnym spojrzeniem. Doskonale wiedział co się stanie z tymi śmiałkami. Kiedyś nie mógł pohamować ciekawości i wysłał za Mrocznym Sokołem dwóch ludzi. Już nie wrócili.
– Będziesz mi potrzebny, by wygrać – mruknął do siebie – ale nie myśl, że od ciebie wszystko zależy. Dissipantis już teraz jest od ciebie potężniejszy, a trwają prace przy jego ulepszaniu. – Odwrócił się i spojrzał na ogromną maszynę transportowaną na platformie. Wokół niej kręciło się kilkunastu ludzi. Metalowe części maszyny błyszczały w zimowym słońcu. Kin'zak uśmiechnął się ponuro. Nie ma mowy, by Temudżeini ponieśli ponowną klęskę. Nie, gdy mają Dissipantis.
*****
Akcein podniósł do ust kolejną łyżkę z potrawką. Nie była jakaś wyszukana, ale przynajmniej była ciepła. Chłopaka wciąż męczyło przeziębienie i często było mu zimno, ale nie skarżył się przyjaciołom. Mieli swoje własne problemy. Nalig chodził markotny i zamyślony. Wciąż zastanawiał się, czy słusznie zrobili zostawiając Katanę i Lydię. Z naciskiem na tą pierwszą. Chyba dręczyły go jakieś obawy i wyrzuty sumienia, ale oczywiście nic nie mówił. Aimra też była jakaś nie w sosie. Przestała czepiać się Naliga, złagodniała. Albo po prostu nie miała siły na marudzenie i głupie dyskusje, co samo w sobie było podejrzane. Kilka razy przyłapał ją, jak trzymała się za ramię, które miała zranione. Chłopak myślał, że już się zagoiło, ale sądząc po zachowaniu dziewczyny, było inaczej.
On sam odczuwał wielką tęsknotę za domem. Za chatką Gilana, ślęczeniem nad mapami, skradaniem się, strzelaniem z łuku. A przede wszystkim tęsknił do swojego mistrza. Brakowało mu oparcia, kogoś, kto upewni go, że dobrze postępuje. Akcein czuł się, jakby chodził po omacku. Pomagał zaplanować Skandianom bitwę, nie wierząc, że to robi. Rozmyślał nad najkorzystniejszymi pozycjami dla wojowników, nie czując, że za niedługo wiele z nich odejdzie z tego świata. Na wszystko patrzył jakby zza kurtyny.
– Jeśli mój plan nie wypali, wydam na wielu ludziach wyrok śmierci – powiedział do siebie. – A nawet jeśli plan okaże się skuteczny i tak mnóstwo ludzi zginie! – Nagle poczuł ciężar odpowiedzialności, którą na siebie wziął. Zobowiązał się wobec Eraka, że wymyśli skuteczną taktykę. Nie mógł się wycofać. Potrawka straciła swój i tak niewyszukany smak. Chłopak podniósł głowę i zapatrzył się w płomienie. Czy mu się zdawało, czy języki ognia przypominały ginących ludzi? Oparł głowę na ramionach.
– Nie jestem na to gotowy – mamrotał, ale nie wiedział do kogo konkretnie. – Nie mogę... Nie potrafię przyjąć takiej odpowiedzialności. Nie dam rady, nie potrafię. – Podniósł głowę i wyszeptał w stronę sufitu – Tak cię teraz potrzebuję, Gilan.
*******************
Bardzo lubię ten rozdział. Naprawdę.
Mogę go podsumować w ten sposób: przypomniało mi się, że mogę (a wręcz powinnam) pisać również o innych postaciach niż główni bohaterowie. Tja... Możecie mi pogratulować.
Co sądzicie o rozdziale? Jakiś czas temu przeglądałam sobie cały "Zaginiony Miecz" i no, stwierdziłam, że widać różnicę w stylu pisania. Ale to chyba dobrze, nie?
Czy widzieliście ile wyświetleń ma już to opowiadanie? Ponad trzy tysiące! (A zaczynaliśmy od trzech). Naprawdę Wam wszystkim dziękuję! I jeszcze ponad sześćdziesięciu obserwujących... Nie macie pojęcia jak mi miło.
Póki co będę wrzucała normalne rozdziały, ale w kilku komentarzach była poruszana kwestia drugiej części wywiadu z bohaterami. Nie mówię, że będzie od razu, ostatnio było dość speciali, ale mam pytanko: kto by chciał?
Miłego dnia/wieczoru/nocy (niepotrzebne skreślić),
WildAntka
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro