Rozdział 49
Zapach świeżo upieczonego chleba ślicznie komponował z wonią jagnięcej potrawki. Katana uśmiechnęła się błogo i wzięła w rękę grubą pajdę pieczywa.
– Bardzo dziękujemy za posiłek, Ivan – zwróciła się do tęgiego mężczyzny, stojącego po drugiej stronie ławy.
– Mam nadzieję, że będzie smakował – odparł, podał jej miskę z ciepłą strawą i zabrał się za napełnianie kolejnej. Miał około sześćdziesięciu lat. Długie, czarne włosy, oprószone siwizną, opadały mu na plecy. Brodę zaplótł w cienkiego warkoczyka. Był jedynym mieszkańcem Lonestiff, który zaproponował im gościnę.
Drzwi prowadzące na zewnątrz otworzyły się ze skrzypem. Wraz z podmuchem zimnego powietrza do izby wpadło kilka płatków śniegu. Katana obróciła się. Gdyby nie wiedziała, kim powinna być wchodząca osoba, nie potrafiłaby jej rozpoznać. Zza drewna, które niosła w rękach, wystawał tylko czubek głowy.
– Śnieżyca rozpętała się na dobre – poinformował ich Nalig. Kucnął i zaczął układać szczapy w zgrabny stosik koło pieca. – Dobrze, że zdążyliśmy przed nią.
Ivan skinął głową i nałożył potrawkę do trzeciej miski.
– Ano. Zaglądałeś do szopy?
Nalig na chwilę przerwał pracę. W szopie ulokowali związanych Temudżeinów. Niezbyt spodobało im się towarzystwo dziesięciu świń, ale przynajmniej mieli ciepło. Katana zdecydowanie nie chciała zostawić ich na zewnątrz. Temperatura już była niska i wciąż spadała.
– Tak. Wszystko w porządku – odparł w końcu i wrócił do układania drewna.
Pomoc w domowych obowiązkach była jedynym warunkiem, jaki postawił Ivan, gdy zgodził się dać im schronienie. Jego syn opuścił dom rok temu i mężczyzna został sam. Katana z Naligiem zgodzili się bez wahania. To była mała cena za bezpieczeństwo w zimową noc.
Chłopak skończył i usiadł z nimi do stołu. Katana podsunęła mu grubą kromkę chleba i wszyscy zajęli się jedzeniem.
*****
– Ludzie z tej wioski muszą odejść.
Katana podniosła wzrok znad naczyń, które zmywała i spojrzała na Naliga. Siedział na podłodze, przed chwilą rozkładał swoje posłanie. W domu Ivana były tylko dwa pokoje – mała sypialnia i izba z piecem. Mężczyzna pozwolił im spędzić noc w tej drugiej. Pod ścianą stało jedno łóżko, niegdyś należące do jego syna. Na nim miała spać Katana. Nalig dostał miejsce na podłodze, koło paleniska.
– Dlaczego? – zapytała i wytarłszy dłonie w ścierkę, usiadła koło chłopaka. Zaczynała się o niego martwić. Od jakiegoś czasu chodził przygaszony. Mało się odzywał. Dziewczyna przypuszczała, że ma to związek z Temudżeinami, ale nie wiedziała, o co dokładnie chodzi.
Nalig przeniósł wzrok na drzwi.
– Siły Temudżeinów tędy przejdą. Będą niszczyć wszystko, co napotkają na drodze. Za niedługo zamiast tej wioski zostaną dopalające się zgliszcza – powiedział cicho.
Katana zacisnęła wargi. Nie wiedziała jak zareagować. Próbowała sobie wyobrazić sytuację chłopaka. Zwrócił się przeciwko swoim pobratymcom, bo sądził, że ich czyny i plany są niesłuszne. Został przeklęty przez własnego ojca, który już nie żył. A teraz łamał wszelkie zasady, które mu wpajano i zdradzał innym plan inwazji. Musiało mu być ciężko.
– Rano powiemy o tym Ivanowi. Wioska liczy około tuzin mieszkańców, łatwo będzie ich ewakuować – odpowiedziała w końcu.
Skinął głową i zapatrzył się w podłogę. Katana przygryzła wargi. Chciała mu pomóc, ale niewiele mogła zrobić, jeśli nie powie jej, co się dzieje.
Siedzieli w milczeniu, wsłuchując się w trzaskanie ognia. W bali, stojącej obok paleniska, pływało jeszcze kilka nieumytych misek. Zza ściany dochodziło ich ciche chrapanie Ivana.
Po chwili Nalig wstał. Spojrzał Katanie w oczy – po raz pierwszy w ciągu tej rozmowy – i powiadomił ją, że idzie sprawdzić, co u Temudżeinów. Sięgnął po płaszcz, który pożyczył mu Ivan i założył go.
Katana uśmiechnęła się pokrzepiająco.
– Dobrze robisz – powiedziała.
Odwrócił wzrok.
– Mam nadzieję – odparł prawie szeptem i wyszedł na zewnątrz, nie bacząc na wichurę.
*****
Katanę obudził cichy dźwięk zamykania drzwi. Zwalczając senność, podniosła się na materacu i przetarła oczy, by polepszyć ostrość widzenia. W izbie nikogo nie było. Koce, na których spał Nalig też były puste. Zaniepokojona przeniosła wzrok na wieszak koło drzwi. Płaszcz, z którego korzystał Nalig, zniknął, podobnie jak jego buty. Pełna złych przeczuć, wstała z łóżka, wzuła swoje obuwie i szczelnie owinęła się ciepłą peleryną. Stąpając na palcach, by nie obudzić chrapiącego Ivana, przeszła do drzwi i otworzyła je. Kiedy tylko to zrobiła, uderzyła w nią fala lodowatego powietrza. Dusząc w sobie niezbyt ładne słowa, nasunęła na głowę kaptur i ruszyła przed siebie, w kierunku szopy. Poranna mgła spowijała świat niczym kołdra i skutecznie uniemożliwiała zobaczenie czegokolwiek, co znajdowało się dalej niż dwa metry przed nią. Na szczęście zaczynała opadać. Śnieg już nie padał, a i wiatr trochę się uspokoił. Prawie metrowe zaspy na ziemi utrudniały każdy krok, ale równocześnie utwierdziły dziewczynę w przekonaniu, że Nalig także tędy szedł. Wyżłobienie w oślepiająco białym śniegu jasno pokazywało, że ktoś już się tędy przedzierał.
– Coś ty wymyślił? – mruknęła do siebie, wkładając dłonie w rękawy. Było lodowato.
Po kilku minutach, dotarła do szopy, ale ku jej zdziwieniu szlak w śniegu omijał wejście i prowadził za budynek. Zagryzając wargi, pochyliła się i szła dalej. Wiatr wiał z takiego kierunku, że ściany szopy nie osłaniały przed nim dziewczyny. W końcu doszła do węgla budynku. Zgodnie z śladami w śniegu skręciła i z ulgą oparła się o ścianę. Chroniła ją przed większą częścią lodowatych podmuchów.
– Katana?
Drgnęła i obróciła głowę. Dopiero teraz dostrzegła siedzącego na stosie drewna ustawionego pod ścianą Naliga.
– Tak? – podeszła i usiadła obok niego.
– Co ty tu robisz? – zapytali jednocześnie.
Chłopak uniósł kącik ust i podał jej swoje rękawice. Zauważył jak rozciera dłonie, starając się je ogrzać.
– Przyszłam, bo cię szukałam – odparła dziewczyna, z ulgą wsuwając zmarznięte ręce w futrzane rękawice.
– Ach... – Odwrócił wzrok i natychmiast zmarkotniał.
Zmarszczyła brwi.
– Powiedz mi, co się dzieje. – Zanim zdążył choćby otworzyć usta, dodała: – Przecież widzę, że coś cię gryzie. Głupia ani ślepa nie jestem. Chcę ci pomóc.
Utkwił spojrzenie w jakimś punkcie na horyzoncie. Wyraźnie bił się z myślami.
Katana chwyciła jego dłoń i otoczyła ją swoimi, odzianymi w rękawice. Nie oponował. Dziewczyna także zapatrzyła się w dal. Mgła opadła już zupełnie. Jak to w zimowe dni bywa, powietrze było przejrzyste niczym najczystsza woda. Kurierka mogła dostrzec kilka pojedynczych drzew, które porastały równinę przed nimi. Równocześnie stwierdziła, że trudno będzie przedrzeć się przez śnieg. Najwyraźniej będą musieli zostać u Ivana jeszcze trochę.
– Wiem, że chcesz mi pomóc – powiedział w końcu. – Jest taka sprawa... – Nagle urwał i zmrużył oczy. Wstał i zrobił kilka kroków w przód.
Zaintrygowana jego zachowaniem Katana, podeszła do niego i starała się dostrzec coś, co mogło przykuć uwagę chłopaka. Po chwili dostrzegła. Daleko przed nimi w powietrzu unosił się czerwony dym. Przyglądała się mu ze zdziwieniem. Po chwili, niedaleko czerwonego pojawił się jeszcze granatowy.
– Co to...
– Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że ktoś potrzebuje pomocy – stwierdził Nalig.
*****
– Dddoppierro terrazz, ttakkk? – mimo bliskiej śmierci z wychłodzenia, Thorn znalazł siłę, by włożyć w te słowa ogromną ilość sarkazmu.
Akcein zignorował go, odłożył łuk i ponownie wsunął rękawice. Miał nadzieję, że ktoś zauważył kolorowy dym. Nie miał siły, by wystrzelić więcej pocisków. Przywarł do boku Arcosa, starając się przejąć od niego choć trochę ciepła. Złościł się na siebie, że dopiero teraz przypomniał sobie o strzałach sygnalizacyjnych. Jednocześnie dziękował w duchu Gilanowi, który miał na ich punkcie fioła. Z nieznanego chłopakowi powodu, zwiadowca przykładał wielką uwagę tym gadżetom. W swojej chatce przechowywał ich trzy tuziny, każdy w innym kolorze. Akcein nigdy nie czuł do nich takiego uwielbienia, jak jego mistrz. Uważał, że kłócą się z głównym zadaniem zwiadowców – byciem niewidocznym. Na szczęście, w skutek oddziaływania Gilana, wziął kilka tych strzał, gdy pakował się na wyjazd. Teraz mogło się okazać, że uratują mu życie.
Skulił się przy boku Arcosa. Konik cichutko zarżał. Akcein pogładził go po szyi i rozejrzał się wokół siebie. Thorn siedział po drugiej stronie konika i obejmował Lydię, która, mimo ich starań, nie odzyskała przytomności ani razu. Jej pierś ledwo się unosiła, ale jeszcze żyła. Jeszcze. Jesper, który spoczywał obok Akceina, też miał zamknięte oczy. Chłopak z wielkim wysiłkiem wyciągnął rękę i potrząsnął jego ramieniem.
– Nnnie zassypppiaj. Nnnie zzzamykkaj oczu – wydukał z trudem. Podświadomie czuł, że jeśli zasną, to będzie to koniec. Nie będą potrafili się już obudzić. – Jespper. Wsstawwaj.
Thorn obrócił się, słysząc jego słowa. Po chwili zrozumiał, co próbuje zrobić i huknął w miarę donośnym głosem:
– Nie otworzysz oczu, to taki trening ci dam, że już nigdy nie zaśniesz! – jakimś sposobem opanował trzęsące się z zimna zęby.
Jesper drgnął i uchylił powieki.
– Nnnie. Trennnningg nnnie.
Akcein potarł dłoń o dłoń. Nie miał pojęcia, jak – i czy – uda się im przetrwać śnieżycę.
Mijał czas. Chłopak nie potrafił określić, jak długo już siedzieli w śnieżnej wnęce. Wtulał się w Arcosa, dygocząc i szczękając zębami. Przestał nawet sprawdzać, czy jego towarzysze nie zamykają oczu. Całą jego uwagę zajmowała myśl, by przeżyć. Nie mógł się poddać, chociaż tak byłoby łatwiej. Musiał obronić Skandię. Obronić Araluen. Jeśli Temudżeini pokonają Skandian, ojczyzna chłopaka będzie bezbronna. Chłopak sięgnął przez warstwy ubrań i wydobył łańcuszek z brązowym liściem dębu. Położył go sobie na rękawicy i wbił w niego wzrok. Przez ostatnie dwa lata marzył, by brąz zamienił się w srebro – znak pełnoprawnego zwiadowcy. Nie mógł teraz odpuścić. Całe jego życie – marzenia, cele – nie mogło się skończyć na środku pustkowia pod warstwą śniegu! Przypomniał sobie pierwsze słowa ojca, które wypowiedział zaraz po tym, jak dowiedział się, że chłopak został uczniem zwiadowcy: „Jeszcze będziesz tego żałował. Lepiej by ci było, gdybyś poszedł moją ścieżką. Mówię ci: źle skończysz. Módl się, żebym się mylił". Chłopak zacisnął szczękę. Nie. Nie może tutaj zamarznąć. Udowodni tacie, że bycie zwiadowcą nie jest równoznaczne ze złym omenem. Pokaże, że miał słuszność wybierając jako mistrza Gilana.
Wtem wydawało mu się, że coś usłyszał. Nie był w stanie zidentyfikować dźwięku. Spojrzał na Arcosa. Ten uniósł łeb i nastawił czujnie uszy. „Też to usłyszał. Nie wydawało mi się" – pomyślał Akcein. Dźwięki narastały. Chłopak rozpoznał w nich ludzkie głosy. Nie wiedząc czemu, Arcos nagle bardzo się ożywił. Zaczął donośnie rżeć i gdyby nie opierający się o niego ludzie pobiegł przez śnieg. Akcein chciał wstać i zobaczyć, co się dzieje, ale najzwyczajniej na świecie zabrakło mu siły. Udało mu się jedynie przekręcić głowę tak, by mieć lepsze pole widzenia na białe ściany schronienia.
Po chwili z sufitu wnęki zaczął się sypać śnieg. Ktoś był na zewnątrz. Czyjeś ręce odziane w grube rękawice odgarniały utwardzony śnieg. Minęło kilka minut, po czym w utworzonej dziurze pojawiła się ludzka postać. Mimo kaptura i szalika, które osłaniały prawie całą jej twarz, Akcein rozpoznał Naliga. Chciał się uśmiechnąć, ale zmarznięte mięśnie twarzy odmówiły mu posłuszeństwa.
Nalig nie miał takich problemów. Po chwili szoku na widok przyjaciela tkwiącego w śnieżnej zaspie, uśmiechnął się szeroko i wyciągnął rękę.
– Trochę czasu minęło od ostatniego spotkania.
**************************
Naprawdę podoba mi się ten rozdział. Powinnam go dodać do folderu "ulubione" :D. A Wam? Jak się podoba? Ja lubię postacie Katany i Naliga i to chyba dlatego tak mi przypadł do gustu.
Co planujecie na ferie? Jakieś wyjazdy? Narty? Bahamy?
Pozdrawiam serdecznie i przesyłam wiadra śniegu,
WildAntka
P.S. Zajrzyjcie do mojego opowiadania "Dziennik Obozu Herosów". Szczerze się uśmiałam podczas pisania i myślę, że Wam też przypadnie do gustu:D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro