Rozdział 26
Nalig otworzył oczy. Przez chwilę leżał na ziemi i patrzył na korony drzew, nie wiedząc gdzie się znajduje. Nagle myśli zaczęły napływać do jego głowy jak błyskawica.
Haz'Ons.
Potężne ciosy.
Brak akceptacji w obozie.
Chłopak westchnął i powoli się podniósł. Nie wierzył żeby jego własny ojciec myślał o nim tak jak to przedstawił Haz'Ons. Bo jak miałby dać wiarę słowom tego Temudżina, że niby był ciężarem dla własnego ojca! Pokręcił głową odganiając wszelkie złe myśli i otrzepał się z igliwia i innych rzeczy, które przyczepiły się do jego ubrania. Zamierzał jak najszybciej wrócić do obozu. Przeszedł przez krzaki i krzyknął cicho. Na miejscu było pusto. Ślady po namiotach i ognisku na trawie zaprzeczały powstającej teorii, że pomylił polany i się zgubił.
– Odjechali – powiedział do siebie. Nie wierzył w to co widział. – Po prostu odjechali.
W tym momencie chmury zasłoniły słońce. Wszystko wokół zrobiło się szare. Mocniejszy wiatr zdmuchnął z pobliskiego dębu ostatnie, pożółkłe już liście. Z nieba zaczął prószyć biały śnieg. Wszystko nagle ucichło. Nalig słyszał tylko swój własny oddech, ale nawet ten dźwięk był dziwnie stłumiony. Stał tak na polanie nie bardzo wiedząc co zrobić. Robiło się coraz zimniej, a on miał przy sobie tylko łuk refleksyjny, strzały, nóż myśliwski, trochę pieniędzy i szablę. Nie koniecznie mu to teraz pomagało, bo w pobliżu nie było żadnej wioski, w której można coś kupić.
– A z chłodem walczyć szablą nie będę – skwitował swoją sytuację z wisielczym humorem. Podszedł do wypalonego kręgu na trawie oznaczającego miejsce dawnego ogniska. Popiół był już zimny, znaczyło to, że zgaszono ogień dawno temu. Nalig spojrzał na ślady kopyt koni. Nie były zbyt wyraźne, a padający śnieg tylko pogarszał sprawę.
– No cudownie po prostu! – krzyknął cicho. Właśnie miał dać upust swojej złości gdy usłyszał podejrzany hałas, jakby ktoś jechał na koniu. Przez chwilę miał złudną nadzieję, że to któryś z Temudżinów po niego wraca, ale szybko uświadomił sobie, że oddział jego ojca pojechał w drugą stronę. Wziął do ręki łuk, nałożył strzałę na cięciwę i czekał na zbliżającego się gościa.
*****
Akcein jechał w stronę przeciwną niż ta, którą wskazywały tropy Temudżinów dość długo, gdy znowu zaczął prószyć śnieg. Marudnie westchnął i mocniej nasunął na głowę kaptur peleryny. Śnieg zdecydowanie nie był jego ulubionym zjawiskiem pogodowym. Kiedy padał, wszystko stawało się mokre, wilgotne i zimne, a kiedy topniał, cały świat przypominał jedną wielką pulpę. Na dodatek trzeba było się cieplej ubierać, a to z kolei zajmowało więcej czasu niż zakładanie kilku ubrań w stylu letnim. Po co komu śnieg? Trzeba odśnieżać, a Gilan zawsze znajdzie jakąś wymówkę i koniec końców robię to ja. Gdyby było coś do wyłączania śniegu... W sumie to wystarczyłby dach nad ścieżką do drzwi chaty, ale Gilan nigdy się na coś takiego nie zgodzi – filozofował Akcein. Tak mocno pogrążył się w markotnych myślach, że nie zauważył znaków dawanych od Arcosa. Konik na początku lekko ruszał łbem i uszami, później zaczął cicho rżeć, a kiedy i na to chłopak nie zareagował wierzgnął lekko.
– Arcos! Co ty wyprawiasz! – krzyknął Akcein w ostatniej chwili zaciskając kolana na siodle.
Słysząc, że jego pan wreszcie zwrócił na niego uwagę konik znowu dał znak, że kogoś wyczuwa. Tym razem chłopak to zauważył. Poklepał lekko wierzchowca, wymamrotał przeprosiny i spytał:
– Gdzie?
W odpowiedzi Arcos wskazał łbem drzewa po ich lewej stronie. Akcein przyjrzał im się, ale niczego nie zauważył.
– No nie mogę, niepokoją cię drzewa? – zapytał cicho śmiejąc się pod nosem.
Konik – porządnie już zniecierpliwiony – pokłusował prosto w tamtym kierunku. Chłopak z rozbawieniem pokręcił głową i pozwolił Arcosowi wybrać drogę. Nie wiedział o co chodzi, ale nauczony doświadczeniem zdjął z ramienia łuk i nałożył strzałę na cięciwę. Arcos przedarł się przez krzaki i wjechał na dużą polanę. Akcein wydał okrzyk zdziwienia i prędko skierował grot strzały w kierunku swojego celu.
A był nim wysoki Temudżin.
*****
Nalig napiął cięciwę. Krzaki przed nim poruszyły się i wyłonił się z nich zakapturzony osobnik na koniu. W ręce trzymał łuk bardzo podobny do broni Temudżina. Jeździec zaskoczony jego widokiem krzyknął cicho i wycelował w niego. Przez kilka długich sekund obaj wojownicy mierzyli w siebie z łuku. W końcu odezwał się ten w kapturze.
– Co ty tu robisz?
Nalig nie tracąc czujności odpowiedział bezbarwnym głosem:
– O to samo mogę zapytać ciebie.
Akcein – bo to on był drugą osobą – zmarszczył brwi. Teoretycznie Temudżin miał rację. Żaden z nich nie był Alpińczkiem. Teoretycznie – bo Akcein został tu zaproszony, a wojownicy ze Wschodnich Stepów planowali inwazję – ale wątpliwe było, że wytłumaczenie tego rozumowania obcemu zmieni sytuację Akceina. Postanowił więc obrać inną taktykę.
– Skoro tak twierdzisz – przytaknął. Ta taktyka nazywała się: czekanie na dalszy rozwój sytuacji.
Nalig po krótkim namyśle stwierdził, że chłopak przed nim może mu pomóc rozeznać się w okolicy. Nie mógł wiedzieć, że Akcein nie pochodzi z Alpinii.
– Nazywam się Nalig – nie widząc na twarzy obcego żadnej reakcji na tą informację opuścił łuk. – Trochę się zgubiłem. Nie dziw się więc, że zachowałem środki ostrożności.
– Wcale się nie dziwię, to całkiem normalne – odparł Akcein. Natychmiast zganił się w myślach, że tak łatwo dał się wciągnąć w błahą rozmowę. Gniewnie sapnął. Był zły na siebie, że nie przejmował się znakami od Arcosa i za to, że teraz okazał taką słabość. Wiedział, że kto inny prowadziłby tą rozmowę dalej, usypiając czujność przeciwnika, ale Akcein nigdy czegoś takiego nie robił i nie miał pewności czy nie uśpi samego siebie. Po chwili namysłu opuścił łuk. Nadal jednak na cięciwie znajdowała się strzała. Szatyn wiedział jednak, że potrafi wystrzelić w czasie krótszym niż trzy sekundy.
Widząc, że chłopak też spuścił broń Nalig rozluźnił się lekko. Zaczerpnął powietrza i właśnie miał coś powiedzieć gdy przerwał mu jeździec.
– Cu tu robisz, Temudżinie? Nie powinieneś być na tych swoich Stepach?
– Nie zamierzam odpowiadać – odparł hardo Nalig – nie znam nawet twojego imienia.
– Akcein – wypowiedział uczeń zwiadowcy. – Nadal nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Nalig pokiwał głową.
– No skoro tak mówisz... Ja jednak myślę, że odpowiedziałem ci już wcześniej – zgubiłem się.
– Akurat, myślisz, że ci uwierzę? – zapytał z sarkazmem Akcein. – Co robiłeś zanim się zgubiłeś – specjalnie zaakcentował ostatnie słowo. Słysząc to Nalig niezadowolony żachnął się.
– Byłem na polowaniu, ale teraz ty powiedz: co tu robisz?
Akcein zmrużył oczy.
– Zostałem zaproszony.
– Przez kogo? – Nalig chciał wyciągnąć jak najwięcej informacji.
– Nie zapędzaj się kolego, mogę przestrzelić cię w zaledwie ułamek sekundy – specjalnie przesadził. Nalig – o dziwo – uwierzył.
– Tak? Zaraz, zaraz, czy ty przypadkiem nie jesteś jednym z legendarnych Atabi? – Rzeczownik Atabi w języku Temudżinów znaczył „zielony", tak zwiadowców określali Temudżini. Odnosiło się to do koloru ich płaszczy. Oczywiście Akcein tego nie wiedział.
– Atabi? Jakich znowu Atabi?! – chłopak był lekko zbity z tropu.
Widząc niezrozumienie na jego twarzy Nalig pospieszył z podpowiedzią.
– Wy nazywacie ich... Zwiadowcami czy jakoś tak. No to jesteś tym zwiadowcą? – spytał przynaglającym tonem. Zanim Akcein zdążył odpowiedzieć wtrącił jeszcze:
– A jeśli tak to znaczy, że nie jesteś stąd tylko z Araluenu – Nalig spojrzał na niego – no dalej, jesteś Atabi?
Akcein uznał, że nic strasznego się nie stanie jeśli potwierdzi.
– Jestem.
Nalig nie wiedział co myśleć. Wprawdzie sam wcześniej domyślił się kim jest Akcein, ale fakt, że on to potwierdził był porażający. Napotkał zwiadowcę. Jednego z tych, o których opowiada się legendy.
– Spotkałeś kiedyś już zwiadowcę? – zapytał Akcein. Zastanawiał się dlaczego Temudżin tak szybko go rozpoznał.
– Ja nie, ale mój ojciec tak. Często mi o nich opowiadał.
Akcein zaciekawiony postanowił drążyć temat.
– Gdzie? W Araluenie?
– Nie, na polu walki. Spotkał dwóch.
– Dwóch?
– Tak – potwierdził Nalig. – Nie walczył z nimi, ale ich widział. Jeden z nich był jak mały generał, dowodził odziałem łuczników. Chyba był młodszy ode mnie, a już miał swój odział... Zazdroszczę mu odkąd o nim usłyszałem. Drugi też był generałem, ale takim wielkim. Pomimo swojej pozycji walczył ze swoimi ludźmi na bitwie. Świetnie strzelał z łuku. Mój ojciec walczył w ałumie – spostrzegł brak zrozumienia ze strony słuchacza, więc pośpiesznie dodał – ałum to odział sześćdziesięciu wojowników, który nacierał na łuczników małego generała... – podczas wypowiedzi zdjął strzałę z cięciwy. Akcein zrobił to samo i zapytał:
– Czy to nie była bitwa o Skandię siedem lat temu?
Nalig potwierdził skinięciem głowy.
Akcein ledwo powstrzymał wybuch śmiechu. Skoro tak, to tym małym generałem był nie kto inny, jak sam Will Treaty! Gdyby tylko usłyszał jak został nazwany! Określenie mały generał nie pasowało do jednego z najlepszych zwiadowców, osoby, która przeprowadziła udany szturm na twierdzę nie do zdobycia za pomocą garstki przyjaciół, która nie raz zasłużyła się koronie i wreszcie, uratowała kilka ważnych osobistości, takich jak: oberjarl Skandii, księżniczka Araluenu czy Halt – zwiadowczy mistrz. Mały generał! Świetne, naprawdę świetne – myślał sobie nie zważając na minę Naliga. On nie mógł pojąć z jakiego powodu jego niedoszły przeciwnik dostał nagle zastrzyk tak dobrego humoru.
– Atabi, wszystko w porządku? – zadał pytanie.
Akcein kiwnął głową wciąż się uśmiechając.
– Pomożesz mi, Atabi?
Akcein momentalnie spoważniał. Miał okazję dowiedzieć się czegoś więcej o najeździe na Skandię!
– Tak, ale coś za coś. Ja ci pomogę i ty mi pomożesz. Zgoda? – wyciągnął rękę.
Nalig spojrzał na niego swoimi czarnymi oczami.
– Zgoda – i uścisnęli sobie dłonie na znak zawartego układu.
***********
Wiem, wiem. Rozdziału długo nie było. Nie bijcie, proszę! Byłam w górach i nie miałam jak go wstawić.
Może wam się wydawać dziwne to, że Akcein z Naligiem tak sobie rozmawiali. Otóż powiem tyle: w rzeczywistości Akcein nic do Naliga nie miał. Owszem, ten drugi był Temudżinem, ale to tyle. Obydwaj są młodzi i nie brali udziału w żadnej wojnie między sobą. Nie mają powodu by się nienawidzić. Zresztą obydwoje będą mieli z zawartego układu korzyści. Jeden znajdzie drogę, a drugi może dowie się czegoś więcej o inwazji. Tak więc, mają prawo się lubić.
Ale to nieskładnie wytłumaczyłam. Trudno;)
Nadal zbieram pytania do wywiadu. Sama nie mogę się go doczekać, więc piszcie. Nie krępujcie się!
Zostawcie po sobie jakiś ślad. Gwiazdkę, komentarz... Naprawdę uwielbiam czytać Wasze opinie na temat opowiadania!
Serdecznie zapraszam do zapoznania się z akcją #KrytykujęBoSzanuję. Osobiście popieram ją całym sercem i profilem:)
WildAntka
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro