Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

14. Teście chyba mnie lubią


Ciężko było znaleźć tego skurwysyna. Niestety nie wyglądało to jak w tych wszystkich grach, gdzie boss czekał spokojnie w największej i najbogatszej sali, żeby dać się spokojnie zajebać i dać ci zajebiste artefakty. Oj, nie. Nie mogłem się w żaden sposób dodzwonić do zleceniodawcy, żeby pochwalić mu się, że pozbyłem się jego małej sfory, a teraz szedłem po niego. Zapewne już sam się tego domyślił, więc szukanie go po Nowym Jorku wyglądało tak, jakbym grzebał po igłę w stogu siana. Gdzie się więc udałem? Oczywiście do człowieka, który służył wszystkim jako żywy biuletyn - Weasel. To właśnie w jego knajpie narodziło się to przeklęte zlecenie, więc gościu powinien coś wiedzieć. Zapewne typ nie był takim idiotą, by iść do tak zaludnionego od najemników miejsca, alee lepszego pomysłu nie miałem. Wziąłem więc taxi i podjechałem na swoje zaszczute osiedle, na którym zaszywały się tylko typy spod ciemnych gwiazd, menele albo niewidomi. Biegało tu też sporo psów. W sumie Tabu był psiakiem z ulicy i nie zwróciłbym na niego nigdy uwagi, gdyby nie to, że sam się do mnie przykleił. Serio, ja po prostu obok niego przeszedłem, a ten zaczął mnie śledzić aż do domu. Czasem podejrzewałem, że może był ukrytym szpiegiem od FBI, ale póki mnie nie postrzelił, nie wyrzucałem go na dwór. No, generalnie kwadrans później wszedłem do ciepłego baru. Pomachałem wszystkim zgromadzonym, gdy na mnie spojrzeli (nikt nie odmachał), ale szybko skierowałem się w stronę lady, żeby zawołać swojego ulubionego człowieka. Zawołałem tak, jakby się coś paliło, mając nadzieję, że dzięki temu przybiegnie natychmiast. Niestety często zdarzało mi się go tak wołać, także przylazł jakąś minutę później, wychodząc w wychodka. Chyba się upił. 

- Wilson? Dawno cię tu nie widziałem. Już myślałem, że zmieniłeś knajpę na konkurencję, a tego bym ci nie wybaczył. - wybełkotał i usiadł na wysokim taborecie. 

- Zmienię, jeżeli mi zaraz nie powiesz, gdzie się podział ten zasrany zleceniodawca. 

- A co ja? Twój agent? - prychnął, ale gdy złapałem go mocno za ramię, spojrzał na mnie trochę trzeźwiej. - Jezu, ogarnij się. Nie widziałem go od tygodnia, a teraz spierdalaj, jeżeli masz mnie tak szarpać. Co, wyrolował cię z kasą, czy co? 

- Nie, chcę go zajebać. - kurna. Żywiłem nadzieje, że Weasel mi pomoże, ale w takim stanie to chuja mi powie. 

- Aha, no tak, to wszystko zmienia. Hmm, nie, nadal nie wiem, gdzie jest. A dzwoniłeś do niego? - spytał głupio, że aż się walnąłem w czoło. 

- Nie, no coś ty. Telefonu używam tylko do oglądania porno i kupowania pluszowych jednorożców na Alliexpress. 

- No to powinieneś zmienić nawyki. Chcesz się ze mną napić? Robbie ma dzisiaj urodziny i stawia wszystkim po kielichu. 

- Bardzo mi miło, ale nie. Mówiłem, że mam komuś łeb do ukręcenia. 

- Ło, ty tak serio? Odmówisz nawet darmowego drinka? - normalnie już bym usiadł i zamówił trzy na konto solenizanta, którego nawet nie znałem, ale dzisiaj byłem w szczególny sposób zirytowany tym wszystkim i zdeterminowany do pozbycia się pewnej osoby z tego świata. 

- Tak, s e r i o. Idę, skoro nie masz jak mi pomóc. Możesz sobie wypić za mnie. - burknąłem i skierowałem się do wyjścia. Pewnie powinien zawołać za mną: "hej, Wade, zaczekaj! Pomogę ci!", ale wcale się tak nie stało. Weasel poszedł chlać dalej, a ja opuściłem ciepłe pomieszczenie i wyszedłem na mróz. Zbliżała się północ, a ja nie wiedziałem, gdzie miałem się skierować. Koleś mógł być dosłownie wszędzie. Na lotnisku, w taksówce, we własnym mieszkaniu, którego położenia nie znałem, u kochanki, może nawet w moim mieszkaniu! Albo w Stark Tower, czego najbardziej bym nie chciał. Cholera, w sumie dlaczego zostawiłem Petera na pastwę samotności? Bo wyobraziłem sobie, że koleś, który zlecił mi zamordowanie Starka nie będzie chciał zrobić tego własnoręcznie? Albo mojego chłopaka, żeby mi dopiec. Kurna, najbardziej irytowała mnie w tym momencie moja zupełna niewiedza. Jak mogłem domyślić się następnego ruchu tego pojeba? Gdzie miałem pójść, by go spotkać i postrzelić? Zacząłem chodzić w kółko na śniegu, walcząc ze sobą, czy nie wrócić jednak do Petera (i przy okazji znowu przeprosić go za naszą ostatnią sprzeczkę), czy ciągle łazić bez celu po mieście. No, w sumie odpowiedź była oczywista. Wolałem, by Peter był bezpieczny, a jaką będę miał tego pewność, jeżeli nie siedzę przy nim? Właściwie miałem ochotę zostać przy nim od razu, tylko no, wolałem dać sobie czas na otrzeźwienie i pomyślenie. Głupio mi było po tej kłótni, a swoją drogą serio żywiłem nadzieję, że Weasel mi pomoże, a ja znajdę pana dupka. W drodze do Wieży Starka taksówką zadzwoniłem do Petera, by powiedzieć mu o swoim zamiarze odwiedzin, ale nie odebrał. Spróbowałem drugi raz, ale skończyło się tak samo - głuchym sygnałem. Nie ukrywam, że się zmartwiłem. Jakoś nie dopuszczałem do siebie myśli, że akurat w tym momencie poszedł się myć albo zjeść kolację w innym pokoju bez komórki. Zresztą mieliśmy być w kontakcie, a znając jego, to nie opuszczałby wzroku z telefonu, aż nie dostałby ode mnie wiadomości, że wszystko jest już dobrze. 

- E, przyspiesz pan. Za pięć minut mi zamkną kebaba. - koleś spojrzał na mnie jak na niepoważnego, ale że nie było korków, to odrobinkę przyspieszył. W ogóle był jakoś małomówny. Pociągnąłbym go do rozmowy, ale zbyt bardzo stresowałem się o to, co mogło dziać się z Peterem. Kilka minut później wysiadłem pod ogromnym wieżowcem. Rzuciłem taksówkarzowi dziesięć dolców i już bez proszenia o resztę pognałem do Wieży. To wcale nie tak, że jestem desperatem, który się bardzo martwi o swoją drugą połówkę... no, może tylko trochę. Totalnie się jednak nie znałem na rozkładzie pięter w tym budynku i gdzie miałem iść. Starałem się znaleźć jakąś rozpiskę albo sekretarkę, ale ziało pustkami. Nic dziwnego, była noc. Kręciłem się po korytarzach na parterze, jednocześnie znów dzwoniąc do swojego chłopaka, ale wciąż zastawałem głuchy sygnał. Szlag by to wszytko trafił. Już nawet chciałem udać się w samotną wojaż po każdym z pięter (nie ma to jak marnowanie czasu na takie wędrówki), ale nagle zauważyłem człowieka, który mógłby mi pomóc. 

- Steve Rogers! Nie widzieliśmy cię jeszcze w tym opowiadaniu. Kopę lat, stary. Nadal jesteś tak skostniały, jak mówią? Hehe, nie no, dobra, żartuję. Słuchaj, panie tato, nie mogę się dodzwonić do Petera i to nie tak, że jestem teraz jakimś stalkerem, ale coś może mu właśnie grozić. Widziałeś go gdzieś? - Kapitan Ameryka zmierzył mnie zdziwionym spojrzeniem. Już sama moja obecność w Stark Tower go zdumiała, ale jak wspomniałem o Peterze, uniósł brwi jeszcze wyżej. 

- Nie widziałem się z Peterem od rana. Co mogłoby mu tu niby grozić? Nie rób sobie głupich żartów, Deadpool. Co ty tu w ogóle robisz? Przyjaźnicie się? - zawsze kochałem ten zniewalająco szczenięcy wzrok Kapitana kontrastujący z jego muskułami pod ciasnym strojem. Uwielbiałem gościa, bo mimo wszystko i tak był rozczulający. 

- Można tak powiedzieć. Hm, powiem ci prosto z mostu, że ktoś poluje na twojego Tony'ego, a więc jednocześnie może oberwać Pete. Mówiłem, że nie mogę się do niego dodzwonić? Trochę się niepokoję o Człowieka Pająka, dlatego zrobiłem wam włam na chatę. 

- Ta, widzę. Byłem na siłowni, nie wiem, czy coś się dzieje na górze. Mam nadzieję, że nie masz racji, ale chodź, lepiej sprawdzić. 

- Aye, Kapitanie! - zasalutowałem, a on tylko pokręcił głową z dezaprobatą. 

- Przydałoby ci się wojsko, Wilson. 

- Byłem już w wojsku. Wyrzucili mnie. 

- Jakoś mnie to nie dziwi. - puściłem to mimo uszu. Wsiedliśmy do windy, a pan muskularny wcisnął guzik z piętrem dwunastym. Miałem nadzieję na drogę pełną niezręcznej ciszy ze swoim przyszłym teściem, ale niestety musiał ją przerwać i spojrzeć na mnie badawczo. 

- Co cię łączy z Peterem? Przyjaźnicie się, tak? Nawet nie próbuj się do niego dobierać, bo ci pourywam łapy, Wade. - jego zazwyczaj szczenięce oczy nabrały groźnej iskry. Uśmiechnąłem się żartobliwie. 

- Czyli nie mogę mówić ci per tato? Szkoda, ale to słodkie, że tak się o niego martwisz. Chciałem się wprosić do was na Święta. 

- Wybij to sobie z głowy. 

- Jak chcesz. Mnie możesz wyrzucać za próg, ale chłopakowi życia nie ustawiaj. Jest dorosły, a was prawie w domu nie widuje. Nie dziw się potem, że się spotyka z takim meliniarzem jak ja. 

- Słucham? To znaczy że wy...

- Hej, nasze piętro! Peter, skarbie, przyszedłem! - krzyknąłem i uciekłem prędko z windy pełnej wkurwionego Kapitana Ameryki. Wszedłem jednak do mieszkania, którego zupełnie nie znałem. Chętnie zgubiłbym się w pokoju swojego chłopaka, a najlepiej w jego łóżku lub szafie, ale niestety wylądowałem jedynie na jakimś długim korytarzu. Kapitan mnie dogonił, chwycił za kołnierz jak jakiegoś szczeniaka (gdyby nie to, że urodził się przed wojną, mógłbym mu podskoczyć, sam byłem bliski trzydziestki) i zaprowadził do dużego salonu. Nie oponowałem, bo i tak bym nie wiedział, gdzie iść. Siedział tam pan Stark odjebany jak zawsze w drogi frak, mój śliczny chłopak z zabandażowanym ramieniem i koleś z metalowym ramieniem i długimi włosami. Pili herbatę. 

- Bucky! - zawołał radośnie Kapitan, a cała trójka spojrzała na nas. Bardziej na mnie. Pajęczak wydał się ucieszony, Tony zdziwiony i zniesmaczony, a długowłosy, cóż... 

- Ty skurwielu! - wyrwałem się Rogersowi, wyciągnąłem prędko broń i wymierzyłem w "Bucky'ego". Skąd go znałem? Ano z tego, że to właśnie ten człowiek był moim zleceniodawcą, a teraz pił beztrosko ziółka ze swoim celem. Wszyscy wstali ze swoich miejsc, tylko nie ten, którego miałem na muszce. 

- Wade, co ci odwaliło? Schowaj broń! To tylko wujek Bucky! - krzyknął Peter, ale nie zbliżył się do mnie. Wszystkich zmroziło, jakby czekając na mój ruch. 

- Taa. Wujaszek zlecił mi zamordowanie ci ojca, wiesz? - spytałem z przekąsem, nie spuszczając oka z mężczyzny. Jego wyraz twarzy się nie zmienił. Patrzył na mnie z pogardą i powagą. Nawet nie próbował się obronić. Tony spojrzał na niego z niedowierzaniem, ale był skory prędzej uwierzyć jemu, niż mnie. 

- Co ty wygadujesz? Chyba bym wiedział, że kumpel chce mnie zabić. 

- A ja nie jestem ślepy i chyba znam wygląd człowieka, który chce cię zabić. 

- Wade, opuść natychmiast broń! 

- Buck, czy to prawda?

- Skąd on się tu w ogóle wziął? 

- Serio, jeszcze mi nie wierzycie? Przecież widać w tym człowieku chęć mordu! 

- Deadpool, kurde, opanuj się! Porozmawiajmy. 

- Zaraz wezwę ochronę... - urósł harmider i sam przestałem rozróżniać, kto co mówił. Stark był mną zażenowany i najchętniej to wyrzuciłby mnie za okno, Steve próbował wszystkich uspokoić, ja się darłem, że są ślepi i powinni natychmiast odsunąć się od zleceniodawcy, w którego nadal mierzyłem z broni, a Pete wydawał się rozbity. Królem tego zbiorowiska okazał się Bucky, który po prostu siedział, patrzył na przebieg kłótni i, mógłbym dać sobie chuja uciąć, że pewnie coś planował. No bo z jakiej racji przyszedł tak o do domu Starka? Znali się, lubili - to jest fakt. Nie mógł go zabić, to już też się dowiedziałem przynajmniej dlaczego. Musiał nająć zabójcę, by mieć czyste ręce, ale po co, kurwa, chciał go martwego? I co on miał teraz w głowie? Nadal nie wypowiedział słowa samoobronny. Był taki pewny siebie, że go nie zastrzelę tu i teraz? Zrobiłbym to w pierwszej sekundzie, gdyby nie to, że Pete tu siedział i miał tu coś jeszcze do powiedzenia. 

Nasza wrzawa nie miała się ku końcowi, jednak Kapitan zrobił coś, dzięki czemu każdy odetchnął z ulgą (oprócz mnie). Siłą wyrwał mi pistolet z dłoni i wysypał z magazynku pociski. Spojrzałem na niego z niedowierzaniem.

- Odjebało ci?! 

- Wyrażaj się. To chyba ja powinienem zadać ci to pytanie. Wpadasz do naszego domu i celujesz z broni palnej w członka naszej rodziny. 

- Który chce nas wszystkich zabić? 

- Jedyną osobą chcącą tu kogoś zabić jesteś ty, Wilson. - odgryzł się Stark i usiadł ciężko w fotelu. 

- Wynoś się. Nie uwierzę w te brednie. 

- Buck, wszystko w porządku? - spytał Kapitan, odsuwając się ode mnie, by podejść do długowłosego. Ten westchnął teatralnie i potwierdził. Skurwiel. Pies jebany. Zgniły chuj. 

- Wade...? - spojrzałem na Petera. Wyglądał na zdezorientowanego. 

- Chodźmy pomówić. - powiedziałem do niego cicho, ale Steve złapał szybko syna za rękę. 

- Nigdzie cię z nim nie puszczę, młody człowieku. 

- Zostaw mnie. Właśnie, że puścisz. - wyrwał się, złapał mnie mocno za ramię i pociągnął na coś ala balkon dla bogaczy. Odprowadziły nas trzy zdumione spojrzenia. Boże, czułem się jak w jakimś komediodramacie. Pete puścił mnie dopiero na zewnątrz. 

- Co to wszystko było? - spytał półszeptem, jakby mężczyźni nadal mieli nas słyszeć mimo zamkniętych drzwi. Skrzyżował nagie ramiona z zimna, miał na sobie tylko podkoszulek. 

- To, na co wyglądało. Pete, nie żartuję, wiem przecież, kto mi zlecił to zabójstwo. Koleś mi się nigdy nie przedstawił, ale tego ryja nie zapomnę, chyba że ma brata bliźniaka czy coś. 

- Nie ma. 

- No więc widzisz. W waszym salonie siedzi koleś chcący śmierci Starka. I to jest fakt. - wyrzuciłem to z siebie szybko. Zdjąłem też kurtkę i podałem chłopakowi. Zawahał się, jakby nie chciał ode mnie pomocy, ale zdecydował się założyć skórę z polarem. Widziałem na jego twarzy dozę zrozumienia. 

- No dobra, przecież nie powiem, że ci nie wierzę, chociaż ciężko mi to przychodzi. Znam Bucky'ego dopiero od dwóch lat, ale Steve pracował z nim jeszcze na wojnie. Są najbliższymi przyjaciółmi i w życiu by go nie skrzywdził. 

- No a Starka? Mówimy o Starku. Steve'a to sobie może nawet kochać. - wszedłem mu w słowo, ale nagle doszedł do mnie sens wypowiedzianych przeze mnie słów. Do Petera chyba też. 

- Ej no, chyba nie myślisz, że to by było to, co powiedziałeś? Że on i Steve...? 

- Jeżeli tak, to rysuje nam się tu beznadzieja historia miłosna gorsza niż w "Mamma Mia". 

- Nie obrażaj "Mamma Mia". 

- Uch, jeden pies! Słuchaj, Pete, mnie zaraz stąd wypierdolą i dadzą zakaz na zbliżanie się do ciebie i do tego budynku na co najmniej kilometr. Pilnuj ich, dobra? Sam wiesz, że zagrożenie jest realne. Wyszło z tego beznadziejne bagno, jak zresztą zawsze ze mną w roli głównej. Bo wierzysz mi, prawda? 

- Jasne, że ci wierzę. Nie wymyśliłbyś sobie zleceniodawcy. To nie jest jednak najlepsze miejsce do rozmawiania o nich. Może po prostu pogadamy w nocy, co? Zadzwonię do ciebie. 

Uśmiechnąłem się i skinąłem głową. Ja pierdziele, a już myślałem, że mnie wszyscy, wliczając w to Petera, wezmą za psychola, który sobie coś ubzdurał. Dobrze, że chociaż on był po mojej stronie. 

- Mogę dać ci buziaka, czy nas obserwują? 

- Na bank nas obserwują. Lepiej nie, bo Steve jednak naładuje tę twoją spluwę i dostaniesz z niej. 

- Nyaaah. No dobra, ale jak się ta cała szopka uspokoi, to cię gdzieś zabiorę. 

- Boże, wszystko mi się już kręci. 
- Po co on w ogóle do was przylazł? Tak po prostu na herbatkę o północy? - spytałem cynicznie. Pete westchnął. 
- Bucky podobno był na misji wraz ze Stevem, z której wrócili wczoraj. No, znaczy Steve wrócił wczoraj bez szwanku. Bucky podobno ma jakieś problemy z meldunkiem i go wyrzucili na bruk z własnego mieszkania, bo się dowiedzieli, że był "zbrodniarzem". 
- Czekaj, czekaj, czekaj... jak to "był na misji ze Stevem"? Przecież się z nim widziałem w tym czasie. Może on serio ma złego brata bliźniaka? 
- Peter, wracaj natychmiast do domu! Deadpool, a ty już spadaj. - Stark krzyknął przez uchylone drzwi balkonu. Pokazałem mu środkowy palec, ale Pete szybko opuścił moją rękę. 
- Już idę! Wade, spróbuję z nimi pogadać. Będziemy w kontakcie, tak? 
- Uważaj na siebie. On u was zostaje? 
- Tak. 
- Włącz sobie całonocny tryb pajęczego zmysłu. Tak tylko w razie co. Ta sprawa mi strasznie śmierdzi, muszę to jeszcze zbadać. 
- Kończcie już! - wrzasnął Tony. Zżerał nas wzrokiem. Miałem ochotę znowu pokazać mu, by spierdalał, ale zamiast tego chwyciłem jego syna w pasie i pocałowałem bardzo czule i soczyście. 
- WADE! 
- Wade...  - Pete zarumienił się i uśmiechnął. - Dobra, idź już, bo chyba cię zastrzelą w ciągu następnych dziesięciu sekund. 
Chętnie bym wyskoczył przez murek na ulicę, ale upadek z dwunastu pięter nie skończyłby się ciekawie, więc wybiegłem kulturalnie przez salon do windy, żegnając się ze swoimi teściami i zleceniodawcą głośnym "do zobaczenia w Święta". 

____________________

wybaczcie, że tym razem tak długo mi to zajęło, ale wir szkoły nie pozwolił mi przysiąść do laptopa. dobrze jest sobie czasem zachorować na anginę i leżeć w domu przez tydzień, przynajmniej mam czas na nadrobienie opowiadań xD 

EDIT - holy moly dopiero zauważyłam (po kilku godzinach), że wattpad zjadł mi jakiekolwiek odstępy i entery, przez co wszystko się zlało. mam nadzieję, że teraz będzie okej :x 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro