1. Na paragonie były bułki
Grudzień dawał się we znaki w całej Ameryce Północnej, jednak dzisiaj to, kurwa, przesadził. Mieszkałem w melinie pachnącej alkoholem, prochem strzelniczym i psem, a ogrzewanie lubiło robić mi psikusy (albo skurwiel Andrew, który zarządzał tym zapyziałym budynkiem mścił się za moje nocne maratony strzelania do celu i odcinał gazówkę), więc żyło mi się całkiem chujowo, a jeszcze temperatura musiała spaść do minus trzynastu stopni. Pies był cholernym egoistą i zawsze zabierał mi koce, by pod nimi spać, więc albo przytulałem się do niego jak jakiś desperat bez miłości, albo zakładałem na siebie trzy bluzy. Zawsze mogłem oblać się benzyną i podpalić, co coraz bardziej mnie kusiło.
Ale ja tu narzekam, a nawet się nie przedstawiłem. Skoro już czytasz ten shit, drogi czytelniku, masz nieprzyjemność poznać pewnego seksownego najemnika uzależnionego od swoich katan (od prochów też, swoją drogą) z całkiem niezłym tyłkiem, ale szpetnym ryjem. Oszczędzę wam biografii, bo poznawanie mojego żałosnego życia nie jest wcale nikomu potrzebne do szczęścia, a zresztą mam dla was zdecydowanie lepszą historię doprawioną akcją, wybuchami, krwią i oczywiście romansem. Wade Wilson aka Deadpool zaprasza do czytania!
Grudzień. Tak, skończyłem na tym jebanym grudniu i tym, że marzłem we własnym domu, a pies kradł koce, pod którymi pewnie lizał sobie jajka. Coraz poważniej myślałem o tym podpaleniu się, jednak ta śmierć wciąż górowała w rankingu najbardziej bolesnych, więc postawiłem na mniej drastyczne rozwiązanie. Ubrałem się w kurtkę, nałożyłem maskę na łysą głowę wyglądającą jak po kwasie, pożegnałem liżącego się Tabu i wyszedłem z mieszkania. Z początku to był straszny pomysł i gdy tylko poczułem ten przeszywający chłód, miałem ochotę zawrócić, ale przypomniałem sobie, że w domu nie było lepiej. Mimo wczesnej jak na picie pory skierowałem się od razu w stronę baru, który był przyjemnie blisko mojej meliny. Miejsce samo w sobie było niezłą dziurą, ale chyba po prostu lubiłem siedzieć w takich miejscach. Właściciela znałem tak dobrze, jak prawa ręka zna przyrodzenie, a widok mojego ryja nikogo już tam nie dziwił. Właściwie mogłem przychodzić tam zarówno w stroju, jak i bez niego; ze wszystkimi kończynami, a zdarzało się i bez, gdy jakiś kretyn mi odjebał raz rękę podczas zlecenia. Zasiadłem przy ladzie, uniosłem maskę, odsłaniając sobie jedynie usta i nos, a potem ją odwróciłem, by otwory na oczy mieć z tyłu. To było debilne, bo nic nie widziałem, ale jebać. Zawsze chciałem wiedzieć, jak czuje się Daredevil. Dzięki swoim jakże wyostrzonym teraz zmysłom usłyszałem przed sobą barmana.
– Weasel? Jeśli to ty, to wiesz, co mi nalać o tej pogańskiej godzinie – uśmiechnąłem się i podparłem podbródek o splecione dłonie. Zaczekałem, jednak nie usłyszałem znajomego brzęczenia szkła karafki i podawanej mi posłusznie szklanki z whiskey. Zmarszczyłem brwi, złożyłem usta w zamyślony dzióbek i wyciągnąłem przed siebie ręce, by wymacać tego barmana, który nie wie, czego oczekuje pan Deadpool w chwili swojej desperacji. Barman okazał się mieć biust i całkiem ładną figurę, a także niezłą krzepę, gdy dostałem w twarz.
– No dobra, dobra! Chciałem się tylko poznać – burknąłem, zdjąłem jednak maskę i spojrzałem na tę nową. No, talię miała może i osy, ale twarz tak śliczną jak moja. Ale w sumie co kogo obchodzi coś tak powierzchownego jak wygląd? Byłem ohydny, ale serduszko miałem dobre. Chyba. Uśmiechnąłem się do kobiety i zamówiłem jeszcze raz grzecznie whiskey, którą dostałem bez żadnego miłego słowa. Albo była nieśmiała, albo nadal obrażona. Wzruszyłem ramionami i upiłem łyk złotego trunku, a wtedy ujrzałem na horyzoncie mojego ulubionego człowieka.
– Weasel! No, w końcu znajoma morda. Od kiedy nie przychodzisz do stałego klienta osobiście, tylko każesz mi się zapoznawać z randomami? Może mam lęki społeczne, co? Albo bardzo się za tobą stęskniłem, mimo że siedziałem tu wczoraj. No, nieważne. Wracając, co to za pannę zatrudniłeś, hm?
– Nie pannę, jest żonata i lepiej z nią nie zaczynaj. Wiem, że flirtowałeś ze Śmiercią, ale polecam ci zmienić gust. Bałem się rozmowy kwalifikacyjnej bardziej niż ona – szepnął, zerkając, czy babka nie słyszy. Nie słyszała. Znów wzruszyłem ramionami.
– Zostaw mój gust w spokoju, mogę się umawiać nawet z brudnym pudełkiem po pączkach. Lepiej mi powiedz, co u ciebie słychać w szerokim świecie i czy nie ma dla mnie jakiegoś zlecenia. Przydałby mi się hajs, bo zaraz będę musiał płacić ci za alkohol własnym tyłkiem.
– Obejdzie się, dzięki. Wolę nie ruszać twojej dupy. A co do zleceń to ci powiem, że jest na mieście większy spokój niż ma mój stary w grobie. Może dilerzy i poszukiwane gnoje poczuli magię zbliżających się Świąt i nastał pokój na świecie?
Parsknąłem, upiłem duży łyk trunku.
– Już chuja mnie obchodzi mafia czy dilerzy, nie muszę spać na forsie, chociaż nie odmówiłbym większej akcji. Miałbym na pójście do burdelu. Nie znajdzie się jakiś bogaty dupek, który ma arcywroga w konkurencyjnym gówno-korpo-biznesie i bardzo chciałby się go pozbyć, bo sprzedaż jego herbacianych torebek nie idzie tak dobrze jak powinna i ma dylemat, czy nie zacząć dodawać do ziółek dla babć jakichś energoli, by te stare bereciary nie poczuły się jak za dotknięciem Boskiego palca i nie zaczęły sobie wzajemnie polecać tego gówna, czy po prostu rzucić to wszystko i zacząć żyć po pastersku w górach?
– Nie – Weasel miał jakiś niewypowiedziany talent do utrzymywania pokerowej twarzy. Po chwili jednak naszła go idea – Ale skoro już wspomniałeś o burdelu, to szukają ochroniarza u Żanetki. Nadawałbyś się idealnie.
– Przecież to nie jest burdel. Naucz się w końcu odróżniać kluby od domów publicznych. Pewnie byłbym zajebistym ochroniarzem, bo kto śmiałby sprzeciwiać się kolesiowi o wyglądzie Freddiego Kruegera? Sam się boję, jak patrzę w lustro, ale u Żanci jest nudno. To nie dla mnie, sorry.
– Przecież mają bójkę za bójką. Tam nigdy nie jest nudno. Jakich ty znowu rewolucji potrzebujesz, żebyś się nie nudził?
– Chodzi mi o rutynę, pacanie. Może ty lubisz wstawać o tej samej godzinie i zapierdalać do pracy na ustalony czas, ale ja wolę być freelancerem. Nawet jakbyś powiedział mi, że szukają kogoś do pilnowania roznegliżowanych gości z Top Model, to bym tego nie wziął, bo spanie do południa jest zbyt kuszące. Mówiłem, że nie zmienisz mojego gustu. Ej, polej mi jeszcze.
– Kurwa, wygodniś się znalazł. Jak będziesz żarł mrożone szczury, to rutyna nie będzie ci tak przeszkadzać – odszczekałbym, ale mi nalał, więc się na razie zamknąłem. Dobra, Weasel może i miał trochę racji, bo jeśli zaraz nie stanie się jakiś pieprzony cud i ktoś nie będzie potrzebować najemnika, to mogę już zacząć szukać przepisu na te szczury. Byłem jednak bardziej uparty niż mądry. Dopiłem drinka w samotności, bo Weasel zajął się obsługiwaniem już kogoś innego (pieprzony zdrajca), a więc mogłem pomyśleć o swojej nieciekawej sytuacji. Może zacznę dawać dupy za rogiem? Albo znowu zatrudnię się jako nauczyciel. Kto by nie chciał mieć takiego paskudnego belfra? Mogłem też zacząć szkolić dzieci w dziedzinie sztuki walki. Tabu, jako wykwalifikowany pies bojowy, pomagałby mi. Zawsze pozostawało mi zostanie artystą, ale ten zawód jest z góry skazany na porażkę. Kto to widział, by wydawać więcej hajsu na farby niż żarcie i jeszcze patrzeć, jak nikt nie chce twoich dzieł? Chyba że zdechnę, zawsze docenia się człowieka po śmierci.
Skończyłem drinka i przeciągnąłem się. Potarłem dłońmi twarz i rozejrzałem po lokalu, ale wyjątkowo nie chciało mi się przysłuchiwać rozmowom tych meliniarzy. Zazwyczaj siedziałem i nawet notowałem lepsze teksty, z których można by nawet napisać niezłe opowiadanie, ale dzisiaj nie miałem na to nastroju. Miałem nastrój chyba tylko na chlanie i użalanie się nad sobą. Nawet jakby ktoś cudownie przyszedł do baru i wrzasnął: "Hej, poszukiwany najemnik od zaraz!", nie ruszałbym dupy z wygodnego krzesła. Kto się założy, że przeżyję miesiąc bez hajsu, udając żebraka? Zawsze chciałem siedzieć na ulicy z kartonową tabliczką, gdzie markerem napisałbym: "zbieram na czołg" albo "mój piesek nie ma co jeść". Nowojorczycy od razu by na to poszli! I mógłbym ich zagadywać pod sklepami. Historie bezdomnych ludzi były bardzo ciekawe, a przynajmniej ja lubiłem ich słuchać (a potem okradać z tego, co nazbierali). Dobra, jebać to wszystko. Wstałem, rzuciłem banknot za ladę baru Weasela, krzyknąłem do wszystkich "adios!" i po prostu wyszedłem, nie zaszczycając swoich przyjaciół długim pobytem w barze. Zapomniałem już nawet, po co tam polazłem. Chyba tylko po to, by się ogrzać.
Zmarszczyłem nos, gdy mróz znowu ugryzł moją skórę. Założyłem kaptur na łysy łeb, a swoją maskę włożyłem do kieszeni. Zajebiście się w niej chodziło i chowało swój ryj, ale w taki ziąb oddychanie w niej kończyło się wilgotnym materiałem lepiącym się przy nosie, który mnie potem wkurwiał. Szedłem przed siebie, wymyślając plan na ten dzień, ale prócz wielkiego, neonowego wyrazu "ALKOHOL" w głowie nie miałem pomysłu na coś innego, a barowe trunki zawsze były droższe. Zajrzałem do portfela, w którym posiadałem kolekcję kłaczków, zdjęcie swojej ex-żony, guzik i trochę kasy. Wystarczyło mi na tyle, bym mógł się jednak dzisiaj uraczyć jakąś wódką. Moja zjebana regeneracja nie pozwalała mi na upicie się na umór, ale miło było udawać. Zaszedłem więc do najbliższego monopolowego, w którym jakiś dzieciak spierał się ze sprzedawcą, że chciałby kupić wino, bo potrzebuje do zrobienia kolacji, a nie do najebania się pod mostem.
– Pan nie rozumie, ale do tego przepisu naprawdę potrzebne jest białe wino. To już piąty sklep, w którym mi odmawiają! – chłopak żachnął się. Zmierzyłem go z boku wzrokiem, a przy okazji kiwnąłem do sprzedawcy, witając się z Larrym. Larry był jednak typem tego porządnego faceta, który nawet nie sprzedawał piwerek nachlanym menelom, bo "im już wystarczy". Złoty z niego człowiek.
– No to spróbuj w szóstym, bo tu też go nie dostaniesz. Weź wymyśl lepszą wymówkę, bo który gimnazjalista gotuje sos na bazie wina?
– Ja studiuję!
– Geez, spadaj już. Bez dowodu ci nie sprzedam. Wade, co dla ciebie? – sprzedawca totalnie zignorował naburmuszonego "studenta", który wyszedł ze sklepu, uprzednio mówiąc "do widzenia". Zaśmiałem się i oparłem się o ladę, patrząc na kumpla.
– Serio, Larry? Nie sprzedasz gościowi wina, bo nie miał dowodu przy dupie? Walczysz o miejsce najlepszego pracownika w monopolowym, czy co?
– Znasz mnie – o tak, znałem go. Larry to gość w średnim wieku z zajebistą brodą, której mu osobiście bardzo zazdrościłem. Zawsze chciałem wyglądać jak drwal. Taki kanadyjski drwal (lepszy i przystojniejszy niż pewien dupek, który zajebał ksywkę od rosomaka). No, a prócz brody, którą bardzo kochał, miał żelazne zasady i przestrzegał ich absolutnie zawsze i wszędzie.
– Dobra, pies go jebał. Daj mi zero siedem Sky.
– Popita?
– Bez. Wypiję czystą.
– Zły dzień?
Nie odpowiedziałem. Wykrzywiłem lekko usta, jakby mówiąc: "jak każdy". Zazwyczaj gadałem z nim dłużej, ale chyba serio wzięła mnie dzisiaj jakaś dziwna, depresyjna chandra. Wyszedłem ze sklepu ze swoim zakupem, patrząc z nudów na skład popularnej wódki, jednak ktoś pociągnął mnie za skrawek kurtki. Uniosłem wzrok i spojrzałem na tego dzieciaka z wcześniej.
– Ee, dzień dobry! Wybacz, że przeszkadzam, ale mam sprawę. Zresztą chyba słyszałeś, że sprzedawca nie chciał mi sprzedać tego wina w sklepie... Kupiłbyś je dla mnie? Dam ci pieniądze. Dopiero za kilkaa... dobra, prawie za rok kończę dwadzieścia jeden lat, ale serio tego potrzebuję! Moi ojco... uch, rodzice mają rocznicę i chciałem im coś ugotować i ten... Kupisz? Proszę. – chłopak, który z bliska wcale nie wyglądał aż tak gimnazjalnie, patrzył na mnie jak błagający szczeniak. Odpowiedź była prosta.
– Nie.
– Proszę! Mogę ci zapłacić. Znaczy, nie mam za dużo pieniędzy, ale jeżeli się zgodzisz, to mogę.
Jęknąłem niechętnie i spojrzałem na niego z wyrzutem.
– Słuchaj, młody. Nic mnie nie obchodzi twoje zasrane wino i to, że chcesz nim zadowolić rodziców. Wiesz co? Pewnie i tak za jakiś rok się rozstaną, bo matka zajdzie z kimś innym za rogiem, a ojczulek będzie spędzał swoje nadgodziny w gabinecie seksownej sekretarki. Tak wygląda życie, że ty robisz komuś zajebistą kolację, a ten i tak wsadza ci suchy pręt w dupę i zostawia na ulicy, żeby randomowy rowerzysta ochlapał cię błotem. I nie, nie chcę twoich pieniędzy. Skoro studiujesz, to wydaj to sobie na suche bułki, czy co wy teraz jecie na tych waszych uniwerkach... Kupuj złoto, pa. – mając po prostu ochotę zaszyć się w swoim śmierdzącym psem domu, odwróciłem się i poszedłem przed siebie. Dźwięk kroków chłopaka na śniegu nie opuścił mnie jednak tak samo jak chandra.
– Zaczekaj! No rany, co ci szkodzi?
– Co ci szkodzi zrobić sos bez wina?! No ja pieprzę.
– Nie będę czekał na kolejnego alkoholika, który mi łaskawie pomoże.
– To nie czekaj. Nie jestem żadnym alkoholikiem – burknąłem. Spojrzałem na studenta ponownie. Na początku wydawał mi się zwykłą cipą, ale teraz był bardziej jak taka uparta cipa. Niewysoki szatyn o wyglądzie zwykłego nerda z szarą osobowością, ale całkiem hardym spojrzeniem bystrych, brązowych oczu wpatrywał się we mnie z zastanowieniem.
– Jak to nie? A tę flachę to z kim chcesz wypić?
– Uch! dobra, kupię ci to durne wino, a potem się odpieprz ode mnie – zignorowałem jego uśmiech i życzliwe podziękowanie. Wziąłem po prostu od niego hajs, kupiłem, co trzeba i mu wręczyłem bez reszty, która już zakolegowała się z moją kieszenią.
– A teraz żegnam – rzuciłem oschle, ale dzieciak znowu za mną pobiegł i krzyknął: "Zaczekaj!" Zebrałem w sobie całą swoją cierpliwość, jaką posiadałem i spojrzałem na niego bez słowa.
– Co, chcesz jednak tę resztę? Zajebałem ci tylko trzy dolary, ale jak masz mi truć o to dupę, to...
– Nie potrzebujesz przypadkiem pomocy? – wszedł mi w słowo – Wybacz, że mówię to tak bezpośrednio, ale wyglądasz kiepsko, masz lekkie ubrania jak na ten mróz i... byłeś u dermatologa? Coś ci chyba dolega. Znaczy twoja skóra... – zrobił sugestywne kółko palcem wokół swojej własnej twarzy, patrząc na moją oszpeconą mordę. Trochę mnie uderzył tą propozycją. W sensie nie wkurwiłem się mocniej, czego można się było po mnie spodziewać. Zrobiło mi się trochę przykro, choć nie wiem, czy ze względu na to, że ludzie patrzą na mnie jak na menela z rakiem skóry, czy dlatego że ten dzieciak miał tak cholernie dobre serce, przez co może potem sam ucierpieć. Patrzyłem na niego jeszcze przez moment i nie odpowiadałem, a ten bez słowa wyciągnął ze swojej torby jakiś zwitek papieru, długopis i coś tam nabazgrał. Wręczył mi paragon, na odwrocie którym widniał numer telefonu i nazwisko "Peter Parker". Ja już nawet nie wiem co wyrażała moja twarz. Pewnie zdziwienie albo zdegustowanie.
– Nie potrzebuję pomocy. Może musiałbym odświeżyć numer do psychiatry, bo zaczynam wkurwiać sam siebie, ale bez przesady, młody! – chciałem oddać mu papierek, ale ten tylko uśmiechnął się życzliwie, odwrócił i poszedł w stronę przystanku autobusowego.
– Co to miało, do kurwy nędzy, być? – spytałem cicho sam siebie i wcisnąłem paragon do kieszeni, czując się cholernie oszołomiony tą sytuacją. W życiu nie zadzwonię pod ten numer.
Już nawet nie pamiętam, którą i jak bardzo okrężną drogą wróciłem do domu, ale zdążyło się mocno ściemnić. Nic dziwnego, skoro był środek pieprzonej zimy. Włożyłem flaszkę do zamrażalki, a kupionego po drodze hot-doga wsunąłem już na kanapie wraz z przystojnym dziennikarzem siedzącym w telewizorze. Nawet go nie słuchałem, tylko gapiłem na średnio udany makijaż sceniczny, przez który śmiesznie świecił jak ten wampir z niesławnej powieści Meyer. Nie zdjąłem z siebie nawet kurtki. Po pierwsze nie chciało mi się, bo znalazłem chyba najwygodniejszą pozycję na tej starej kanapie, jaką można było obrać, a po drugie zaraz byłoby mi zimno. Poważnie zastanawiałem się nad samozwańczą misją i po prostu okradnięciem kogoś. Nikt nie powiedział, że byłem dobrym gościem w tej historii! Przetarłem dłonią podbródek, ale nawet jakbym chciał się do kogoś od tak wkraść, zajebać go i zabrać mu życiowy dorobek, to nie wiedziałem, do którego gamonia mogłem tak po prostu pójść. Słabo byłoby trafić na rodzinkę z dziećmi i pieskiem. Byłem skurwielem, ale niewinnych nie zabijałem. Chwyciłem za telefon i spojrzałem na numer Weasela, który był moim osobistym biuletynem z ogłoszeniami o pracę. Milczał. Czy was też kiedyś dopadła taka desperacja finansowa, że rozmyślaliście o zostaniu kurtyzaną? Mi nie raz.
No, zawsze miałem jeszcze ten numer studencika, ale co miałbym mu powiedzieć? "Cześć, pamiętasz tego menela z rakiem skóry spod monopolowego? Tak, kupiłem ci wino, to ja! Masz rację, potrzebuję hajsu, więc daj mi swoje oszczędności, to przejebię je na alkohol, proch strzelniczy i dziwki". Są przecież jakieś priorytety w życiu. Nie no, pan Parker odpadał. Niech sobie spokojnie żyje i robi sos na bazie wina bez zamartwiania się o taką porażkę, jaką byłem ja. Spojrzałem tęsknym wzrokiem na lodówkę, w której środku czekała upragniona wódka. Nie znosiłem smaku wódy, szło się porzygać po kilku głębszych, ale wstałem i i tak wziąłem trunek, szklankę i swoje chęci na przejebanie tego wieczoru.
______________________________________
Tytuł na opowiadanie podsunęła mi Altriss i z całego serduszka dziękuję, bo siedziałabym nad tymi kilkoma słowami pewnie jeszcze długo XD Mam nadzieję, że jakoś mi to wyjdzie i nie będę zwlekać z pisaniem, jak to mam w zwyczaju.
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro