Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7 cz. I




Młody Fae o kręconych, rudych włosach, niespiesznie wkroczył do ciemnej tawerny. Większość stolików była już zajęta, ale on miał zamiar usiąść w najciemniejszym zakątku tej zatęchłej dziury. Krzyki pijanych bywalców zagłuszały jego kroki. Zgiełk niósł się po całym pomieszczeniu. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, gdy skierował się w stronę pustego stolika. Nikt, prócz pewnej samotnej kobiety.

Siedziała w kącie i obserwowała przybysza z zaciekawieniem. Długimi paznokciami stukała rytmicznie o drewniany blat. Ciemne włosy, związane w wysoki kucyk, sięgały aż do pasa. Uśmiechnęła się szeroko, gdy mężczyzna zerknął w jej stronę. Wstała z gracją i kołysząc biodrami ruszyła w jego kierunku. Czuła na sobie wzrok większości mężczyzn znajdujących się w pomieszczeniu. Uśmiech nie schodził z jej ust. Bez słowa usiadła naprzeciw oszołomionego Fae.

Młody „długouchy" wpatrywał się w nią i głośno przełknął ślinę.

„Zawsze tak samo" – pomyślała drwiąco. – „Biedaczysko. Czyżby nigdy nie był z kobietą?".

– Witaj – szepnęła oblizując wargi. – Jak ci na imię, pięknisiu? – spytała przejeżdżając paznokciem po leżącej na blacie dłoni młodzieńca. Ten lekko się wzdrygnął, jednak nie odrywał wzroku od hipnotyzujących oczu czarnowłosej.

– Deathret – powiedział. Na co, nie wiedzieć czemu, jego towarzyszka zachichotała – Jesteś taka śliczna. – Wpatrywał się w kobietę, jak w najpiękniejszy obraz, jaki kiedykolwiek było mu dane zobaczyć.

– Uroczy. – Mocniej przejechała paznokciem po skórze mężczyzny. Z dłoni popłynęła krew, ale on dalej nie odrywał od niej oczu. Ciemnowłosa przysunęła do ust zakrwawiony paznokieć i oblizała szkarłatny płyn – Pyszne. Wyśmienicie. Wstań. – rozkazała, sama podnosząc się z niezbyt wygodnego, drewnianego krzesła.

Rudzielec posłusznie wykonał polecenie. Nie pytając, dokąd, ruszył za kobietą, która prowadziła go w stronę wyjścia.

Niewielka karczma mieściła się niedaleko wioski Madrysów, która umiejscowiona była nieopodal granicy lasów, leżała na południowy – wschód od stolicy, a dzieliło ją od niej kilka dni drogi.

Chwilę później znaleźli się na granicy Lasu Calaneth. Drzewa dookoła stawały się ciemniejsze. Otaczała ich głucha cisza, tak charakterystyczna dla Lasu Liparos, do którego prawie wkroczyli. Ciemna noc rozpościerała się dookoła nich. Nawet księżyc nie zaszczycił ich swą obecnością, co odpowiadało tajemniczej kobiecie. 

– Kim jesteś? Co tu robimy? – spytał Fae, wyrywając dłoń z jej uścisku. W tym miejscu, tak blisko Lasu Liparos, o którym mówiono jak bardzo niebezpieczny i mroczny jest, mężczyzna poczuł zdenerwowanie.

Kobieta odwróciła się w jego stronę ze złowieszczym uśmiechem na ustach. Jej czerwone oczy świeciły w ciemności, wcześniej młodzieniec tego nie zauważył.

– Spokojnie. – Melodyjny głos wdarł się do uszu i myśli rudowłosego. – Chcę się tylko zabawić. – Tanecznym krokiem zbliżyła się do niego, kładąc mu szponiastą dłoń na piersi. – Serce łopocze ci jak małej ptaszynie. – Zaśmiała się, wodząc paznokciem po jego klatce piersiowej – Nie lękaj się.

Fae nie mógł się poruszyć, mimo iż jego towarzyszka zaczęła go przerażać.

– Chcę się tylko zabawić – powtórzyła.  Przybliżyła swą piękną twarz do policzka mężczyzny, wysunęła język i oblizała wilgotną od potu skórę. – Nie będzie bolało. – Spojrzała mu głęboko w oczy. – Nie ruszaj się – poleciła, przysuwając usta do jego szyi. Długie, ostre kły dotknęły skóry, gdy składała na niej pocałunek – Spokojnie. Spójrz na mnie. – Odsunęła się krok w tył.

Mężczyzna stał opierając się o drzewo, nie mogąc zrobić nic prócz wpatrywania się w jej magiczne, czerwone ślepia.  Nagle piękne rysy twarzy jego towarzyszki zmieniły się na bardziej dzikie i drapieżne. Wśród ciemnych włosów pojawiły się ogromne rogi, a zza pleców wystawał długi ogon, którym delikatnie dotknęła ciała mężczyzny. Ciemna skóra zlewała się z tłem nocy. Tylko jej oczy były widoczne pośród mroku. Jednym, szybkim krokiem znalazła się przy nim.

– Pora zakończyć to co zaczęliśmy – zaszczebiotała mu do ucha.

***

Twarda i zimna posadzka celi wbijała się w jego olbrzymie, orle skrzydła. Mężczyzna jęknął przewracając się z boku na bok. Niebieskie światło fluorescencyjnych grzybków i złote płomienie pochodni rzucały swój blask na zmęczoną twarz Falkona.

Adrell Darrano nie miał pojęcia jak długo przebywał w Wieży Mirath. Już nawet nie próbował się tego dowiedzieć. Przestał skrobać na ścianie kilka dni wcześniej. Wiedział, że to i tak nie ma sensu. Minuty zlewały się w godziny, godziny w dni, a dni w tygodnie. 

Przez cały czas czekał, aż w końcu Bezlitosna Królowa po niego przyjdzie. Przecież z jakiegoś powodu wciąż był wśród żywych. Tak się jednak nie stało.

Czuł wszystkie palące mięśnie. Jego ciało nie było przyzwyczajone do braku ruchu, a niewielka cela nie pozwalała na swobodne poruszanie się. Skrzydła i plecy bolały go niemiłosiernie, mimo to Falkon nie pozwalał sobie na okazanie słabości. Nie wiedział, kiedy i kto go obserwuje.

Dreszcz przebiegł po jego ciele, gdy lodowata kropla skapnęła ze skalnego sklepienia, na jego szerokie ramię. Okrył się ciaśniej skrzydłem, by było mu choć trochę cieplej.

Przez cały czas nachodziły go wspomnienia wszystkich okropnych czynów, których dopuścił się będąc na służbie królowej Mysthed. Każdej nocy nawiedzały go koszmary przeszłości i twarze osób, które przez niego trafiły do Wieży Mirath. „Czy ktoś z nich tkwił w tej celi przede mną?". – Już nie raz się nad tym zastanawiał. Wyrzuty sumienia zżerały go od środka. Czasami śniła mu się zapłakana twarz ukochanej, której nie był w stanie uratować.

Odgłos chrobotania o kraty celi wybudził go z niespokojnego snu. Niespiesznie otworzył oczy, przeciągnął się ostrożnie, by kamienie wyścielające jego celę, nie wbiły mu się zbyt głęboko w skórę. Jego skrzydła już i tak zbyt wiele wycierpiały.

– Pssst. – Usłyszał cichy dźwięk dobiegający z celi po przeciwnej stronie korytarza.

Podniósł się zmuszając obolałe ciało do posłuszeństwa. Każdy ruch powodował ból w mięśniach. Maskując grymas, przysunął się do metalowych prętów. Rozejrzał się dookoła, ale nikogo nie dostrzegł.

„Błagam, niech to nie będą urojenia" – pomyślał, gdy znów usłyszał ten sam dźwięk.

– Hej ty, pierzasty – syknął kobiecy głos – Tutaj. Po prawej.

Adrell przeczesał dłonią ciemne, poczochrane i pozlepiane włosy. Nigdy wcześniej nie zdawał sobie sprawy, że nawet one mogły boleć. Każdy kto trafił za kraty Wieży Mirath, czuł się tak samo jak on. Niektórzy nigdy nie opuścili jej murów. Falkon nie mógł sobie wybaczyć, że przyczynił się do cierpienia tak wielu osób.

– Kim jesteś? – wychrypiał. Sam nie rozpoznawał swojego głosu. „Kiedy ostatni raz z kimś rozmawiałem?".

– Nie pamiętasz mnie? – warknęła kobieta. Nie rozpoznał jej cichego głosu. Spróbował przywołać w myślach wspomnienie z nią związane, ale nie był w stanie. W ciemnym świetle pochodni, nie mógł również dostrzec jej twarzy.

– Wybacz, czy powinienem? – spytał zażenowany.

– Nieważne – syknęła – Słuchaj uważnie. Gdy sobie smacznie chrapałeś, zeszli tu dwaj strażnicy. Gadali, dość głośno, jednak nie zbliżyli się w naszą stronę. Nie wiem, jak wyglądali, nie mam pojęcia, czy to twoi ludzie – wypluła ostatnie słowa. Uwięziona w celi po przeciwnej stronie,  ewidentnie nie darzyła jego gatunku sympatią.

Adrell nie zareagował na wrogość wyczuwalną w jej głosie, kiedy wypowiadała się o Falkonach. Wiedział, że miała prawo ich nienawidzić. „Przecież to któryś z nas ją tu zamknął."– uświadomił sobie ze smutkiem.

– Szeptali coś o jakimś przesłuchaniu. Ta parszywa żmija, chce z ciebie coś wyciągnąć za wszelką cenę – dodała. Po chwili uszu Falkona dobiegły delikatne kroki, jego rozmówczyni chodziła w tę i z powrotem po celi. – Wiem kim jesteś. Powiedz co zrobiłeś, że twoja ukochana królowa cię tu zamknęła?

– Jak śmiesz? – warknął – Ta suka nigdy nie była moją królową. – Każde jego słowo przesycone było nienawiścią – Odebrała mi wszystko...Zniewoliła mój lud, zmusiła nas do robienia rzeczy tak okrutnych, że nie możemy spojrzeć sobie w twarz, nasze kobiety były torturowane. Falkoni już nie są tacy jak kiedyś. Zmieniła nas w swoje potwory... – szepnął ze smutkiem, jakby mówił sam do siebie. – Oh, Lydiano, tak mi przykro. – Z ciemnego oka popłynęła samotna łza, odznaczając się cienką, jasną stróżką na zabrudzonej twarzy.

– Myślisz, że tylko wy ucierpieliście?! – syknęła wrogo – Czyżbyś zapomniał, jak kazała wyłapać wszystkich obdarowanych Magią?! Zamknęła nas tutaj i zostawiła na pastwę losu. A wy robiliście wszystko co kazała! Bez mrugnięcia okiem wrzucaliście nas do tych zatęchłych lochów. Jeszcze kilka miesięcy temu, mój przyjaciel był zamknięty w celi, która teraz należy do ciebie! – Na te słowa po plecach mężczyzny przebiegł dreszcz. –  Chyba nie muszę tłumaczyć, co się z nim stało. – W pewnym momencie swej opowieści, kobieta nie potrafiła dłużej hamować łez. – Ratowaliście swoje kobiety, tym samym skazując na cierpienie innych – dokończyła uderzając w metalowe kraty.

Adrell zdawał sobie sprawę, że wszyscy mieszkańcy Mysthed cierpieli pod rządami Bezlitosnej Królowej, przecież to, dlatego w końcu postanowili się zbuntować. Wiedział o prześladowaniach obdarowanych Magią, przecież sam wielu z nich wtrącił do celi. Gdy teraz o tym myślał, nie był w stanie zrozumieć, jak mógł to robić.

„Dlaczego, czekaliśmy tak długo? Czemu nie przeciwstawiliśmy się wcześniej?". Jego towarzyszka nie zdawała sobie sprawy, ile prawdy kryło się w jej słowach. Falkoni nie mogli patrzeć na cierpienie swych kobiet, to dlatego pozwolili, by królowa nimi dyrygowała. W całym tym nieszczęściu zapomnieli, że nie tylko ich życie zmieniło się w koszmar i udrękę.

– Wybacz – szepnął w ciemność – Byliśmy okrutni i daliśmy się jej opanować, jednak teraz próbujemy to wszystko naprawić. Pytałaś, dlaczego tu trafiłem. – Falkon krążył po niewielkiej celi, marząc, by móc rozprostować skrzydła i wreszcie stawić czoła królowej Merissie. – Przynależę do grupy buntowników, chcemy obalić jej rządy.

Szyderczy śmiech rozniósł się po korytarzu. Adrell zastanawiał się, jak długo zamknięta była tu tajemnicza kobieta. Czyżby już straciła nadzieję, że jeszcze kiedyś ujrzy słońce? Być może, po śmierci przyjaciela przestała widzieć sens w dalszej walce.

– W końcu! – krzyknęła i zaczęła klaskać, a po chwili jej śmiech zamienił się w cichy szloch – Szkoda, że tak późno.

W lochu zapadła niezręczna cisza. Skrzydlaty nie wiedział, co odpowiedzieć. Przecież, kobieta miała rację. Zbyt długo zwlekali. Powinni byli się jej przeciwstawić już dawno temu. Zamiast tego, pomagali jej... 

– Wiem, że mój lud, uczynił wiele złego podobnym tobie. Masz rację, za długo pozwalaliśmy, by miała nad nami władzę, ale przestaliśmy biernie czekać na ratunek i wykonywać jej polecenia.

            Zerknął między kraty i mrużąc oczy, próbował dostrzec w półmroku, twarz dziewczyny.

            – Zatem bądź przygotowany, bo lada chwila ktoś wywlecze cię z celi i postawi przed jej obliczem – odparła.

„Czy w takim razie Merissa nie odkryła niczego przydatnego?". Miał nadzieję, że to, dlatego planowała przesłuchanie.  Nie chciał myśleć, że być może przejrzała ich zamiary.

            – Czekam na to, od dnia, kiedy mnie tu wtrącono – wyznał.

            Nagle po korytarzu poniosło się echo ciężkich kroków. Dwie pochodnie, trzymane przez potężnych strażników, rozświetliły korytarz.  Ubrani w ciężkie zbroje wkroczyli w wąskie przejście. Jeden z nich był Fae, drugi należał do ludu falkonów. Adrell nie rozpoznał żadnego z nich. Gdy jego pobratymiec zbliżył się do celi, w której był zamknięty, mężczyzna dostrzegł, że kruczoczarne skrzydła strażnika były przycięte, z pleców wystawały jedynie czarne kikuty. Na ten widok Adrella ogarnęły mdłości.

„Co zrobił, że ukarała go tak okrutnie?".

Falkon zastanawiał się, czy i jego czeka podobny wyrok. Nie wyobrażał sobie, że już nigdy nie mógłby wzbić się w powietrze. Bezlitosna Królowa wprowadziła absolutny zakaz latania na całym terytorium Mysthed. Karą za nieposłuszeństwo miała być utrata skrzydeł. Mimo to, wielu po kryjomu, pod osłoną nocy pozwalało sobie na tę odrobinę wolności, licząc na łut szczęścia, że nikt nich nie dostrzeże i nie doniesie królowej. W przestworzach czuli się jak ryby w wodzie, kochali podziwiać świat z lotu ptaka. Niestety w tych czasach ziemie należące do Merissy nie zachwycały pięknymi widokami. Wszędzie panował mrok i zniszczenie.

Strażnik wsunął klucz to ogromnego zamku celi. Drugi z nich trzymał miecz w gotowości, jak gdyby obawiał się, że potężny więzień rzuci się do walki.

– Niczego nie próbuj – warknął unosząc wyżej oręż, kiedy jego towarzysz otwierał szerzej wrota celi.

– Ręce przed siebie – polecił Falkon. Adrell posłusznie uczynił co kazał. Po chwili jego dłonie krępowały olbrzymie kajdany. Wyszarpał go z celi, tak brutalnie, że skrzydła Adrella z impetem uderzyły o kraty. Nie był wstanie powstrzymać jęku bólu, który wydobył się z jego ust.

            – Nie daj jej tego, czego pragnie – usłyszał, gdy ciągnęli go w stronę kamiennych schodów. Odwrócił się w jej stronę i w świetle pochodni niesionej przez jednego ze strażników, dostrzegł jej twarz. Rozpoznał ją, choć nie wyglądała jak wtedy. Cała twarz pokryta była drobnymi bliznami, ukrytymi pod warstwą kurzu, lecz mimo to widocznymi. W jej oczach nie dostrzegł iskry, którą widział tamtego dnia.

***

            Stali w ogromnej, ciemnej sali wykutej w kamieniu. Zaledwie kilka stóp dzieliło ich od podwyższenia, na którym mieścił się duży, wykonany z kości tron. Władczyni Mysthed siedziała na nim dumnie, niczym posąg.  Jej zwierzęce rysy i fioletowe oczy budziły grozę.

            – Gdzie oni są?! – warknęła gromiąc ich spojrzeniem.

Adrell czuł jak jego towarzysza przeszedł dreszcz, gdy królowa zwróciła na niego swój wzrok.

Powoli, z gracją jak przystoi królowej, podniosła się. Długi płaszcz z falkońskich piór ciągnął się za nią, gdy schodziła po kamiennych schodach. Po sali poniosło się echo jej kroków. Stukot obcasów wybijał rytmiczne „stuk, stuk", niczym bicie serca.

Kruczoczarne włosy związane w długi warkocz, leżały na jej ramieniu, przypominając węża. Czarna, kościana korona jak zawsze zdobiła jej głowę.

– Odpowiadaj – rozkazała. Zbliżyła się i długim szponem, przejechała po podbródku Falkona stojącego u boku Adrella.

– Uciekli. Gdy dotarliśmy na miejsce, chata była pusta. Ktoś ich ostrzegł – powiedział szybko Brizz.

Królowa zaczęła niespiesznie spacerować po kamiennej posadzce. Przestrzenne pomieszczenie było puste, nie licząc strażników strzegących wszystkich wejść.

– Uciekli powiadasz. – Zerknęła przez ramię, by móc na nich spojrzeć. – W takim razie wytropcie ich! Chce mieć każdego obdarzonego Magią! – Ryknęła, jej głos poniósł się echem po całej sali. Dźwięczał w uszach Adrella tak głośno, że aż rozbolała go głowa. –  Macie czas do północy. – Odwróciła się w ich stronę i przystanęła. – Jeśli znów zawiedziecie, gorzko tego pożałujecie – ostrzegła. – Zastanówcie się, czy warto.

Zdawali sobie sprawę, czym grozi ich niepowodzenie. Adrell pomyślał o ukochanej Brizza, która razem z pozostałymi Falkonkami była więziona w Jaskiniach Annor. Co, jeśli tym razem to na niej skupiłaby swą złość Merissa? Jego przyjaciel również martwił się o miłość swego życia. Czy jej umysł przeżyłby starcie z Norghiem? Żaden z nich nie chciał tego sprawdzać.

– WYNOCHA! – wrzasnęła kierując się w stronę podwyższenia, by zasiąść na swym tronie.

Na rozkaz opuścili pomieszczenie i mijając swych rodaków strzegących drzwi, wyszli na wąski korytarz. Brizz kroczył zdenerwowany u boku przyjaciela. Jego pręgowane, szaro-kremowe, jastrzębie skrzydła drżały ze zdenerwowania. Gdy znaleźli się za rogiem, z dala od wścibskich gapiów, złapał się za głowę i zaczął szarpać swe długie włosy.

– Nienawidzę jej – wysyczał, oparł się o kamienny mur i osunął na zimną posadzkę. – Przysięgam, że jeśli tylko tknie moją Nayrellę... – Uderzył pięścią w podłogę.

Adrell podszedł do przyjaciela i zmusił go, by wstał. Pociągnął go w stronę komnat, gdzie to Skrzydlata Armia jadała posiłki. O tej porze sala zawsze była pusta.

–  Nie dopuścimy, by te plugawe demony zbliżyły się do Nayrelli. Przyprowadzimy tej suce obdarzonych Magią. Nie skrzywdzi żadnej Falkonki – szeptał mu do ucha. Oboje zdawali sobie sprawę, że to jedyne wyjście. Jeśli chcieli, by ich kobiety były bezpieczne musieli odnaleźć posiadacza Magii i postawić go przed obliczem Bezlitosnej Królowej. Adrell drgnął na myśl o tym, czego musieli się dopuścić.

Kilka godzin później, wyruszyli na poszukiwania obdarowanych. Byli zdeterminowani, z tyłu głów wciąż mieli obraz tego, co może się wydarzyć, jeśli nie uda im się wykonać polecenia Merissy.

Brizz skłamał, gdy powiedział, że chata, w której mieli znaleźć posiadaczy Magii była opuszczona. Zostawili jej mieszkańców w spokoju i kazali udać się jak najdalej od Rameritt, nie byli w stanie zrobić tego co rozkazała im władczyni. Teraz obaj Falkoni czuli, że nie mieli innego wyjścia.

Udali się do małej wioski, leżącej na obrzeżach Rameritt. Mieściło się tu zaledwie kilka chat, wszystkie w opłakanym stanie. Odkąd Bezlitosna Królowa zasiadła na tronie Mysthed, po krainie zaczęła szerzyć się bieda i przestępczość. Mieszkańcy walczyli między sobą, wydając przed oblicze królowej tych, którzy źle o niej mówili lub w inny sposób wykazali się niewiernością,  liczyli na to, że ich władczyni jakoś ich wynagrodzi. Niestety tak się nie działo. Nieposłuszni zostawali ukarani, a tych, którzy na nich donieśli odsyłała z kwitkiem. W mieście i mniejszych wioskach zaczęły się zamieszki i walki o jedzenie, miejsce do spania oraz ciepły kąt.

Adrell kroczył wśród zniszczonych domów, nie mogąc uwierzyć, jak królowa mogła dopuścić do tego, by życie jej poddanych zamieniło się w piekło. „Jak śmie nazywać siebie królową?".

Minęli chłopca o kocich oczach i długim puszystym ogonie, który siedział przed jedną ze zniszczonych chat. Nie dało się nie dostrzec jak wychudzony był. Adrell zastanawiał się, gdzie podziała się rodzina młodego Madrysa. „Ile dni cierpiał głód?".

– Proszę. – Podszedł do chłopca. Z torby przewieszonej przez ramię wyjął jabłko, które położył na jego wyciągniętej dłoni. – Niestety nie mam nic więcej – dodał ze smutkiem.  Kocie oczy patrzyły na niego z wdzięcznością, gdy zatapiał swoje długie kły w soczystym miąższu.

– Dziękuję – wyszeptał, oblizując mokre od soku usta.  Jego ogon poruszał się rytmicznie, a dookoła rozległ się dźwięk przypominający mruczenie.

Adrell nie chciał zostawiać chłopca, jednak wiedział, że nie jest w stanie zrobić nic więcej. Byli za słabi i mieli zbyt wiele do stracenia, by móc postawić się okrutnej władczyni.

– Adrell – ponaglił go Brizz, który stał kilka kroków dalej. Mężczyzna o sokolich skrzydłach był przyzwyczajony do widoku nieszczęścia, którego obraz rozpościerał się po całym Mysthed. Głodujący Madrys nie robił już na nim wrażenia, wiedział jednak, że jego przyjaciel wciąż nie pogodził się z tym, jak wyglądało życie mieszkańców tej krainy. Dał czas Adrellowi, by ten doszedł do siebie.

Ciemnowłosy uniósł głowę i ruszył w stronę czekającego towarzysza. Zerknął przez ramię na chłopca, który już zdążył pochłonąć całe jabłko. Uśmiech, który wypłynął na jego twarz, sprawił, że coś zakłuło Falkona w sercu. Niechętnie zostawił za sobą chłopca i dogonił kompana.

– Wciąż nie mogę w to uwierzyć – szepnął do Brizza, gdy zrównał się z nim krokiem.

– Wiem przyjacielu, wiem. – Poklepał go po plecach, pragnąc dodać mu otuchy, jednak nic nie było w stanie sprawić, by Adrell poczuł się lepiej.

Czuł wyrzuty sumienia i wstręt do samego siebie, gdy zbliżali się do chaty, których mieszkańców kilka godzin wcześniej ostrzegli przed zamiarami Bezlitosnej Królowej. Miał cichą nadzieję, że posłuchali ich rady i uciekli, mimo iż wiedział, że jeśli do północy nie przyprowadzą jednego z nich, ktoś inny zapłaci za to wysoką cenę.

„Weź się w garść" – upomniał samego siebie w myślach. – „To ty zaproponowałeś to rozwiązanie...". A teraz stojąc przed drzwiami chaty, miał ochotę zapaść się pod ziemię.

Brizz wyjął ostrze z pochwy i wywarzył kopniakiem drzwi. Z wnętrza poniósł się przestraszony krzyk. Adrell ostrożnie wkroczył za przyjacielem do środka. Jego oręż wciąż pozostawał przywieszony przy pasie. Mężczyzna nie chciał wdawać się w walkę, choć zdawał sobie sprawę, że być może nie uda się jej uniknąć.

– Kto tam? – usłyszeli.

Falkoni powoli ruszyli w stronę, z której dobiegły słowa kobiety. Po chwili ich oczom ukazała się Fae o krótkich, czarnych, kręconych włosach. Jej wzrok przepełniony był gniewem. Wiedziała, dlaczego wrócili. Swym ciałem osłaniała niższą od siebie pół-Fae, w której żyłach płynęła również krew ludzi. Dziewczynka wpatrywała się w nich, a na jej twarzy malowało się przerażenie. Gdy dostrzegła miecz Brizza, krzyknęła.

– Ani kroku – warknęła Fae, starając się, swym ciałem szczelniej osłonić dziewczynkę – Wynoście się.

Adrell patrzył na niską towarzyszkę, skrytą za jej plecami. Czy byli zdolni zabrać ją przed oblicze tego potwora, który zwał się ich królową?

– Niestety nie możemy – powiedział ze smutkiem Brizz, robiąc krok w przód i skracając dzielący ich dystans. – Nie chcemy zrobić wam krzywdy.

– Gówno prawda! Wróciliście po nas! – krzyknęła. Jej oczy pełne były gniewu i zdeterminowania. Wysunęła dłonie przed siebie i zaczęła kreślić dziwne znaki w powietrzu.  Adrell uświadomił sobie, że dziewczyna nie pójdzie z nimi bez walki.

Nagle przez okno do środka wtargnęło olbrzymie pnącze, które rozbiło szybę i z całej siły uderzyło w Brizza.  Ten krzyknął upuszczając miecz, jednak zdołał utrzymać się na nogach.

– Co jest kurwa?! – roślina zaczęła oplatać jego ciało, krępując ruchy. Powoli owijała się wokół niego jak wąż, zamykając go w mocnym uścisku.

Adrell doskoczył do okna i z całej siły uderzył ostrzem, przecinając magiczne pnącze, które po chwili opadło na ziemię. Roślina zaczęła obumierać, a kilka sekund później nie więziła już jego towarzysza.

— Zostawicie nas!

Tym razem byli przygotowani na kolejny atak. Gdy wielkie pnącze rozbiło kolejną szybę, Adrell rozciął je, nim zdążyło dotknąć jego ciała. Brizz odnalazł swój miecz i skoczył w stronę kobiety Fae, która starała się przywołać kolejne roślinne bicze. Nie zdążyła, gdyż Falkon złapał jej dłonie w żelaznym uścisku.

– Proszę nie... – Płacz dziewczynki, sprawił, że Adrell zawahał się. „Przecież ona nawet nie posiada Magii." – pomyślał. Nie była czystej krwi Fae. W dodatku była za młoda, od powstania Bariery nie odnotowano narodzin żadnego z nich.

– Jesteście potworami. – Fae splunęła w twarz Brizzowi, który krępował jej dłonie, grubym sznurem – Jej pachołkami. Pionkami wykonującymi każdy rozkaz. Przynosicie hańbę swojemu ludowi!

– Zamknij się. – Adrell nie był w stanie tego słuchać. Wiedział, że mówiła prawdę, właśnie dlatego jej słowa tak bardzo go uderzyły. „Gdzie zniknął honor, którym się kierowaliśmy?" – przemknęło mu przez myśl – „Kiedy zamieniliśmy się w łajdaków i barbarzyńców?" .

– Prawda boli? – spytała, a gdyby jej wzrok zabijał, Adrell leżałby już martwy. – To dobrze, niech wyrzuty sumienia zżerają was od środka! Choć zasługujecie na coś o wiele gorszego. – Splunęła.

Adrell krążył w kółko po niewielkim pomieszczeniu. Skrzydła drgały mu od zdenerwowania.

„Co my robimy?".

Nawet nie zauważył, kiedy jego towarzysz zakneblował kobietę i pociągnął ją w stronę wyjścia. Skulona w kącie pół - Fae złapała ją za rękę i nie chciała puścić.

– Co zrobimy z tą? – spytał Brizz. Przerażona dziewczynka nie była w stanie się poruszyć, a posiadaczka Magii gromiła ich morderczym spojrzeniem.

– Zostawmy ją – szepnął Adrell – To tylko dziecko, nawet nie ma mocy. – Przyjaciel jedynie skinął mu głową na zgodę. Ich uszu dobiegło westchnienie ulgi Fae. – Uciekaj – polecił dziewczynce.

– Nie mam, dokąd – wyszlochała – Nie zabierajcie jej! Zostawcie ją! – krzyczała, gdy Brizz zaczął wyprowadzać kobietę z budynku.

– Przepraszam – wykrztusił Falkon, kuląc za plecami swe olbrzymie, orle skrzydła. Poczuł, że nie był godny ich posiadania.

Ruszył za przyjacielem, nie oglądając się za siebie.


***

Drogi Czytelniku,

Niezmiernie mi miło, że wciąż tu jesteś .

Mam nadzieję, że fabuła "Zrodzonej z żywiołów" wciągnęła Cię i zaciekawiła. Będzie wdzięczna za każdą szczerą opinię pozostawioną w komentarzu.

PS. Ten rozdział dane mi było pisać z tak pięknym widokiem na Giewont <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro