Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3

                           Sardynia
                              Reese

Strach. Niepohamowany strach. To właśnie czuję leżąc w środku nocy w lesie. Odziana jedynie w zakrwawioną koszulę nocną.

Zostałam kompletnie sama.  Niedługo żołnierze Lorenza mnie znajdą. Gdy do tego dojdzie, będzie czekać na mnie los straszniejszy od śmierci.

Co mi strzeliło do łba, abym wzięła tamten pistolet? Niby kierowałam się swoim własnym bezpieczeństwem, a teraz stałam się chodząca tarczą strzelniczą.

Chcę uciec jak najdalej z tego miejsca. Tam gdzie mogłabym, poczuć się bezpieczna. Łzy niepohamowanie płyną po moich policzkach. Słyszę czyjeś kroki zbliżające się w moim kierunku.  Jest już za późno... Mają mnie.

                         Aengus

Zdezorientowany wpatruję się w nieprzytomne ciało młodej kobiety.  Mojej przyszłej żony. Jest słaba.  Co jeszcze bardziej mnie wkurwia. Jak taka marna istotka może być córką samej królowej? Nie jest tego godna.  Leżąc tu ranna, narażana na wszelki atak, przynosi wstyd całemu gatunkowi magicznemu.

Jestem tak zaabsorbowany gapieniu się na dziewczynę,  że dopiero po chwili mój czuły słuch. Zwraca uwagę na odgłosy dobiegające z oddali.

Należą one do dwójki mężczyzn.  Chaotycznie bredzą coś o tym,  że muszą  ją złapać.  Żywą, bądź martwą.

A to ciekawe.  Czyżby Reese zdobyła także wrogów wśród ludzii? Przez ułamek sekundy przyszła mi do głowy pewna myśl. Aby po prostu zostawić ją tu na pastwę losu.

Mimo niechęci jaką ją darzę.  Nie mogę dopuścić do tego, aby stała się jej krzywda. Jest do cholery córką królowej.  Jest mi przyrzeczona. Zostanie moją przyszłą żoną. Do czegoś to zobowiązuje.  Muszę zapewnić jej bezpieczeństwo.

Nie zastanawiając się zbyt długo po prostu przenoszę nas zaklęciem teleportacji do pałacu w ty dewiniaid.

                           ty dewiniaid

                             Reese

Powoli otwieram swe przemęczone oczy. Jestem tak obolała,  że nie mam siły nawet rozejrzeć się po pomieszczeniu. Zbyt dużo się w ostatnim czasie zadziało.  Mój umysł już po prostu nie nadąża za wszystkim.

Ostatnie co pamiętam był moment,  w którym leżałam w lesie.  Więc dlaczego w tej chwili znajduję się w wygodnym łóżku? Coś tutaj się nie zgadza.

Już mam zamiar spróbować wyjść z łóżka, gdy do pokoju ktoś wchodzi.

Automatycznie kieruję swój wzrok ku źródłu odgłosu kroków.

W drzwiach stoi przeboski,  lecz z niebezpiecznym wyrazem twarzy mężczyzna. Jego  zimne spojrzenie oczu, przez tęczówki koloru stali, wręcz w magnetyczny sposób przyciąga mnie do niego. Przez moje ciało przechodzi dreszcz.  Wszystko za sprawą intensywności jego spojrzenia. Czuję,  że nieznajomy mi się przygląda. Nic nie robi. Po prostu mnie obserwuje.  Dzięki temu mogę lepiej mu się przyjrzeć.  W ciemnych włosach dostrzegam pasma srebrzystych kosmyków.  Mimo wszystko nie postarzają go one.  Mężczyzna nie tylko jest wysoki. On wygląda jak jakaś skała. Musi mieć co najmniej sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu,  dodatkowo jest umięśniony.  Nie da się na niego po prostu nie patrzeć.

- Jeśli porwałeś mnie dla okupu, muszę cię rozczarować. Nikt za mnie nie zapłaci, możesz od razu mnie zabić- przerywam milczenie.

- Nie kuś mnie tym zabijaniem- tembr jego głosu sprawia, że przechodzą przez mnie ciarki- Pomogłem Ci, a ty oskarżasz mnie Reese o to, że cię porwałem?- zadaje mi pytanie nieznajomy.

- O nic cię nie oskarżam.. Zaraz skąd znasz moje imię?- próbuję wyjść na opanowaną.

Nieznajomy wręcz dosłownie przeniósł się do mnie bliżej.  Siada na krawędzi łóżka,  na którym właśnie leżę. Pochyla się ku mojej twarzy. Czuję jak serce zaczyna niebezpiecznie mocno mi walić w piersi. Jego zbyt bliska obecność sprawia, że dosłownie zapiera mi dech w piersi.  On zabiera mi powietrze! Czuję, że się duszę.  Uporczywie próbuję nabrać powietrza, lecz niestety coś mi to blokuje. Zaciskam mocno pięści.  Znów odczuwam jak mój wewnętrzny ogień się we mnie rozpala. Zamykam oczy, jednocześnie wyprowadzając cios w kierunku intruza. Słyszę jedynie syk bólu. Otwieram szybko oczy, by zobaczyć co tak właściwie się odpierdoliło. Widzę jak nieznajomy z widocznym oparzeniem na policzku leży oparty o ścianę kilka metrów od łóżka.

Po paru sekundach pan maruda doprowadza się do porządku.  W mgnieniu oka ślad po oparzeniu, za pośrednictwem jakiegoś złotego pyłku, który pojawił się na jego twarzy nie wiadomo skąd po prostu znikł.

- To nie może być prawda.  Ogniste już dawno wyginęły- mamrocze sam do siebie.

- Dowiem się w końcu skąd mnie znasz?!- sfrustrowana podnoszę głos.

- Masz zostać moją żoną Reese- odpowiada mi jedynie.

- Chyba jaja sobie robisz.  Mam dopiero siedemnaście lat.- burczy

- Czy wyglądam jakbym się śmiał?- pyta się mnie gburowatym tonem głosu. Na bank musiał być inspiracją do stworzenia smerfa marudy.  Innego wytłumaczenia nie widzę.

- Wyglądasz na takiego,  któremu kij w dupie utknął- naprawdę nie wiem dlaczego to powiedziałam.

Brawo Reese drażnisz porywacza, istnie odpowiedzialne.

- Gdybyś nie była dziedziczką tronu, popamiętałabyś mnie- odzywa się po chwili.

- O czym ty chłopie bredzisz? Przeterminowany towar ćpałeś czy jak?- komentuję jego wypowiedź.

- Co w tym jest takiego trudnego do zrozumienia? Jesteś półczarownicą, władającą żywiołem ognia, oraz moją przyszła żoną- ten dalej upiera się przy swoim.

- I może jeszcze mam tutaj zostać?- drwię sobie z niego.

- Byłoby wskazane, abyś jako królowa została w ty dewiniaid- mówi poważnym tonem.

- Niestety,  ale muszę cię rozczarować.  Widzisz mam napięty grafik. W czwartek mam sprawdzian z chemii- próbuję opanować śmiech.

- Naprawdę chcesz wrócić tam gdzie chcą cię zabić?- zadaje mi pytanie.

- Jaką mam gwarancję, że tutaj nie czeka mnie to samo?- przyglądam się mu

- Ponieważ jesteś mi potrzebna do zdobycia korony, Reese- spogląda prosto w moje oczy.

W jego źrenicach dostrzegam jego wspomnienie,  w którym dowiaduje się,  że aby przejąć władzę musi mnie poślubić.  On się przed mną dosłownie otworzył.

- To wciąż zbyt mało,  abym zgodziła wyjść za ciebie za mąż.  Nie znam nawet twego imienia- próbuję się jakoś przed nim wytłumaczyć.

- Mam na imię Aengus.  Teraz możemy już się pobrać?- niecierpliwi się.

- Tak to nie działa. Nie znam cię praktycznie.  Nawet nie byliśmy na jakiejkolwiek randce, nie było nawet zaręczyn, a ty już wyskakujesz mi tu z jakimś tam ślubem? Nie mogę się na to zgodzić,  nie znając twoich prawdziwych intencji Aengusie- mówię spokojnie- Wspominasz coś czarodziejach,  magii, koronie, ślubie, ognistych. Ja jednak ci nie wierzę.  Czarodzieje nie istnieją.  Jest to wymysł ludzkiej fantazji.  Więc jest spore  prawdopodobieństwo, że po prostu jesteś na haju- odpowiadam mu.

- Nie wierzysz własnych oczom?- grzmi Aengus.

- Wzrok zawsze można oszukać- nie daję za wygraną.

- Jesteś czarownicą!!! Chuj z tym, że  tylko połowiczną,  mimo to płynie w tobie magiczna krew- Aengus dalej upiera się przy swoim.

- Udowodnij, więc mi, że ta twoja magia istnieje- rzucam mu wyzwanie.

Mężczyzna na moment zamilkł.  Czyżbym wygrała? Pewnie skończyły się mu logiczne argumenty. Magia nie istnieje,  to co się w ostatnim czasie działo było po prostu wymysłem mojej przemęczonej, oraz wystraszonej wyobraźni.  Niczym innym.

Chcę już zacząć hełpić się wygraną. Gdy niezna siła po prostu wznasza mnie nad łóżko. Przeszywający ból w jednej chwili zaczyna rozprzestrzeniać się po moim cielę.  Łzy zaczynają na nowo,  wypływać z moich oczu.

- Nie wierzysz w magię, ale odczuwasz ból, który Ci spowodowała. Interesujące- w takim stanie zostawia mnie po prostu samą.

Lewitującą nad pieprzonym łóżkiem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro