Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Część druga. Kto rano wstaje... ten sam sobie szkodzi

Ziewnęłam, przeciągając się, następnie – jak na autopilocie – poczłapałam do łazienki się odświeżyć. Było kilka minut po piątej, kiedy usiadłam przed komputerem, aby sprawdzić efekty swoich wczorajszych działań. Wyszło idealnie. Wystukałam treść wiadomości, załączyłam plik i wysłałam klientowi, zadowolona z rezultatu.

Odchyliłam się na krześle. Za oknem dopiero powoli wschodziło słońce, mogłam więc pójść dalej spać lub zabrać się za nowe zlecenie. Od jakiegoś czasu dłubałam też demo na przetarg, w którym do zgarnięcia był bardzo prestiżowy kontrakt na wizualizację opakowań linii kosmetycznej popularnej amerykańskiej marki. Dzięki temu zaistniałabym na świecie, stała się rozpoznawalna w branży, tylko że... No właśnie. Dotąd brałam same banalne, niezbyt poważne zadania dla szybkich pieniędzy, bo popularność wiązała się z odległą przyszłością, a ja takowej dla siebie nie widziałam. Głównie dlatego wciąż nie dokończyłam swojego prototypu, choć naprawdę niewiele mi brakowało.

Od niechcianych myśli oderwała mnie leżąca na blacie wizytówka. Zgarnęłam ją i odczytałam zapisane na niej dane: Marcel Kamiński, Mezcal. Widniał tam także adres internetowy oraz numer telefonu. Wpatrywałam się w kartonik przez chwilę, po czym wrzuciłam go na dno szuflady, żeby szybko o nim zapomnieć, i przeszłam do kuchni. Wstawiłam wodę na kawę, w międzyczasie rozważając różne opcje na spędzenie reszty dnia, lecz nie minęły dwie minuty, jak z powrotem znalazłam się przy biurku.

Ciekawość wygrała.

Najpierw sprawdziłam stronę restauracji, potem wyszukałam Marcela na Instagramie i Facebooku. Trochę nie doszacowałam jego wieku. Miał trzydzieści pięć lat, czyli o sześć więcej niż ja, skończył szkołę zawodową i parę zagranicznych kursów kulinarnych. Aktualnie nie był z nikim w związku, a przynajmniej tak wynikało z informacji na profilu, co przyjęłam z dziwną ulgą. Poza tym nie wydawał się zbytnio aktywny w social mediach. Sporadycznie udostępniał jakieś linki z muzyką albo pojedyncze zdjęcia. Prowadził za to firmowy fanpage, na którym znalazłam sporo ujęć potraw oraz kadrów z lokalu. Było widać, że kucharstwo nie tylko stanowiło jego pasję, ale też prawdziwie kochał to, co robił.

A niechby to... Nie mógł być jednak zboczonym dewiantem? Uch!

Mimo iż usilnie nie chciałam się do tego przyznać, Marcel działał na mnie w sposób, jakiego od dawna nie czułam. Na wspomnienie wczorajszego wieczoru bezwiednie się uśmiechałam, co sprawiało, że miałam wielką ochotę zrugać się za to, jak go potraktowałam. Ostatecznie postanowiłam jakoś mu to wynagrodzić. Wiedziałam, że prędzej czy później pojawi się po zostawioną brytfankę. Gotowanie było jego działką, więc wolałabym z nim nie rywalizować na tym polu, bo sromotnie bym przegrała, natomiast pieczenie to już inna kwestia.

Robiłam najlepsze ciasteczka maślane, jakie kiedykolwiek zje!

Wykąpałam się, zjadłam śniadanie, napisałam kilka maili i przyjęłam nowe zlecenie, potem podwinęłam rękawy bluzki i poszłam do kuchni przetrząsnąć zapasy w poszukiwaniu składników na ciastka. Miałam wszystko oprócz proszku do pieczenia. Kurde felek... Do cotygodniowej dostawy z marketu, w którym się zaopatrywałam, zostały cztery dni. Mogłam ją oczywiście przyspieszyć, ale poza tą jedną rzeczą niczego mi nie brakowało.

Niechętnie zerknęłam za okno. Od osiedlowego sklepiku dzieliło mnie naprawdę niewiele. Musiałam tylko przejść przez dwupasmówkę, pokonać nieduży park i byłabym na miejscu. Stąd widziałam szyld. Kwadrans i po sprawie. Wzięłam głęboki wdech, policzyłam w myślach do dziesięciu, następnie zarzuciłam na siebie szalik oraz jesienną kurtkę. Wcisnęłam też do kieszeni garść monet. Idę!

Moje mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze, dlatego skorzystałam z windy, zanim bym stchórzyła. Wyszłam na klatkę, pokonałam parę kroków i zatrzymałam się przed przeszklonymi drzwiami na zewnątrz. Do ruchliwej jezdni miałam jakieś maksymalnie dwadzieścia metrów, poza tym przejście dla pieszych wyposażono w sygnalizację świetlną – niczym nie ryzykowałam.

Łatwizna, Hanka, dupa w troki i lecisz!

– Wychodzisz?

Aż pisnęłam. Spojrzałam na prawo i dostrzegłam uśmiechniętą twarz Marcela. No tak, knajpę otwierał w południe, jak wyczytałam na jego stronie internetowej, a teraz dochodziła jedenasta, zatem pewnie właśnie tam szedł. Mogłam przewidzieć, że się na niego napatoczę.

– Tak, nie. Nie wiem... – Wciągnęłam powietrze. – Tak – powiedziałam stanowczo, na co mój sąsiad złapał za klamkę, wyszedł na dwór i przytrzymał mi otwarte drzwi. Nie było odwrotu, nie chciałam także zachowywać się irracjonalnie, więc poszłam za nim.

Powoli ruszyliśmy w kierunku ulicy. Musiałam mieć wystraszoną minę, bo mężczyzna po chwili wyciągnął do mnie dłoń. Popatrzyłam na nią z lekką konsternacją, po czym podałam mu swoją. Od razu zrobiło mi się jakoś łatwiej. Ponownie zaciągnęłam się chłodnym, wrześniowym powietrzem, ale już mniej nerwowo. Na luzie.

– Dokąd idziesz? – Marcel przerwał panującą między nami ciszę.

– Do sklepu. – Wolną ręką wskazałam spożywczak naprzeciwko. – A ty?

– Do pracy – oznajmił. – Jeśli ci to nie przeszkadza, kawałek cię odprowadzę – dodał. – Moja restauracja znajduje się jakieś piętnaście minut spacerkiem stąd, głównie dlatego tu zamieszkałem, żeby mieć blisko. Lubię z rana rozprostować kości. – Posłał mi szeroki uśmiech. Był pieruńsko przystojny, kiedy się uśmiechał.

Doszliśmy do pasów. Przystanęliśmy ze dwa kroki od nich, aby zaczekać, aż światło zmieni się na zielone. O tej porze ulica nie była mocno zakorkowana, niemniej i tak sterczałam tam z walącym sercem. Sam dźwięk boksujących po asfalcie kół przyprawiał mnie o gęsią skórkę. O klaksonach wolałam nawet nie wspominać. Gdy jakiś usłyszałam, zaraz dostawałam palpitacji. Głupie, ale cóż...

– Co cię wyciągnęło na zakupy? – zagaił. Nie trudno było zgadnąć, że nie czułam się zbyt komfortowo. To cholernie miłe, że próbował odciągnąć moje myśli od tego, co działo się wokół.

– Proszek do pieczenia. – Westchnęłam, mocniej ściskając jego rękę. – Chciałam ci upiec przeprosinowe ciastka – przyznałam ku jeszcze szerszemu uśmiechowi na twarzy mężczyzny. – Moje wczorajsze zachowanie...

– Ciasteczka załatwią sprawę – wszedł mi w zdanie.

Chciał powiedzieć coś więcej, lecz nagle obok nas przejechał rozpędzony rowerzysta, niemal wypychając mnie na ulicę. Marcel odwrócił głowę, krzyknął za nim kilka niecenzuralnych słów, tymczasem ja skamieniałam. Mój puls nienaturalnie przyspieszył, gorący pot oblał całe ciało, żołądek podskoczył do gardła. Kamiński syknął i rzucił mi ostre spojrzenie, wtedy zdałam sobie sprawę, że tak mocno zaciskałam dłoń na jego przedramieniu, aż wbijałam mu paznokcie w skórę. Co prawda miał na sobie grubszą bluzę, więc raczej nie zrobiłam mu większej krzywdy, mimo to natychmiast cofnęłam rękę.

Mina Marcela złagodniała, jak tylko zdał sobie sprawę, że ledwie trzymałam się na nogach. Zanim zdążył się do mnie przysunąć, pognałam w stronę domu. Wszystko dookoła poczerniało, widziałam jedynie drogę do drzwi. Trzęsącymi się palcami wstukałam kod odblokowujący na domofonie, następnie wbiegłam po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz, aby możliwie najszybciej dotrzeć do mieszkania.

Wpadłam do niego jak tornado, przywarłam plecami do ściany, osunęłam się po niej na podłogę i usiadłam, obejmując kolana ramionami. Parokrotnie uderzyłam tyłem głowy o mur, czułam piekące pod powiekami łzy, w ogóle dygotałam, jakbym była przed chwilą świadkiem morderstwa albo czegoś równie przerażającego. Gorzko się zaśmiałam. To raptem pieprzone samochody na pieprzonej jezdni, a mnie totalnie sparaliżowało.

Kurwa, nie chcę taka być!

Kilka minut później wyłapałam ciche pukanie i moje drzwi lekko się uchyliły. Kiedy stanął w nich Marcel, momentalnie dźwignęłam się z posadzki, jednocześnie na szybko przecierając zapłakane policzki. Wiedziałam, że niewiele to pomoże, bo moja twarz kolorem przypominała teraz zapewne dojrzałego pomidora, ale chciałam zachować choć minimum godności w całej tej popapranej sytuacji. Mężczyzna i tak już na sto procent uznał mnie za zdziczałą histeryczkę. Nie zamierzałam dawać mu jeszcze powodów, by dołożył do tego kolejne epitety.

Kamiński pomału wszedł do środka, po czym położył na stole opakowanie proszku do pieczenia. Przyjrzał mi się przelotnie, jak gdyby mój widok go onieśmielał. Domyśliłam się, że nie bardzo wiedział, co zrobić.

– Jestem spóźniony, muszę uciekać – powiedział, zmierzając do wyjścia. – Wpadnę wieczorem, okej?

Przytaknęłam tylko ruchem głowy. Bałam się, że jeśli otworzę usta, wypłynie z nich jakiś jękliwy bełkot. Marcel posłał mi pokrzepiający uśmiech i zniknął za drzwiami, a ja z powrotem usiadłam na panelach.

Chciało mi się wrzeszczeć i wyć równocześnie!

***

Wieczorem Marcel się nie pojawił. Właściwie wcale nie miałam mu tego za złe. Z pewnością znalazł ciekawsze rzeczy do roboty niż oglądanie ryczącej na podłodze panny, chociaż jakieś pół godziny po jego wyjściu się z niej zwlekłam (poszłam ryczeć na kanapie). Zdarzenie z rowerzystą tak mnie rozstroiło, że resztę dnia przeleżałam w łóżku, użalając się nad sobą, swoim parszywym losem oraz głupotą. Brawo ja.

Kolejnego ranka na szczęście wrócił mi humor. Wzięłam długą, relaksującą kąpiel, doprowadziłam się do porządku, potem wymieszałam przygotowane wczoraj składniki i upiekłam zaplanowane ciasteczka. W caluśkim mieszkaniu pachniało obłędnie! Maślany aromat musiał dofrunąć daleko, bo gdy zaparzyłam kawę i usiadłam przy stole, by pochłonąć efekt swojej pracy, rozległo się pukanie do drzwi.

Zerknęłam przez wizjer. Kamiński.

Odblokowałam zasuwkę, przekręciłam klucz w zamku, po czym głęboko nabrałam powietrza. Nacisnęłam na klamkę i wpuściłam sąsiada do środka. Przywitałam się z nim krótkim „cześć", następnie – unikając jego wzroku – wróciłam do kuchni i zajęłam wcześniejsze miejsce.

Marcel odsunął dla siebie krzesło naprzeciwko mnie, wówczas złapałam kubek z kawą i przysunęłam go do twarzy, zupełnie jakbym chciała się za nim schować. Było mi wstyd.

– Jak się czujesz? – spytał mężczyzna, przyglądając mi się z czułością. – Przepraszam, że wczoraj do ciebie nie zajrzałem. Dotarłem do domu dopiero po północy.

– Nie szkodzi – odparłam. – Ze mną wszystko w porządku. I wolałabym nie rozmawiać na temat tego, co się stało. Czuję się już wystarczająco zażenowana samym faktem, że widziałeś, jak robię z siebie pośmiewisko – powiedziałam nieco zbyt ostro, niż planowałam. – Proszę – dodałam spokojniej.

– Jasne. Nie ma sprawy – rzucił po namyśle, choć odniosłam wrażenie, że chciał powiedzieć coś innego.

Uśmiechnął się ze zrozumieniem, potem sięgnął po jedno z leżących na talerzu ciastek. Naraz mnie tknęło, że nawet nie zaproponowałam mu nic do picia, taka ze mnie gościnna jędza. Wstałam, podeszłam do kuchenki, gdzie stał czajnik z nadal gorącą wodą, i zapytałam Marcela, na co miałby ochotę. Wybrał kawę. Chwilę później postawiłam szklankę z parującym napojem na blacie przed nim, a obok niej umieściłam wyszorowane na błysk naczynie po zapiekance, której pozostałości pożarłam wczoraj na zimno, zajadając nią smutki.

– Pycha. – Mężczyzna przełknął ciastko i wziął drugie. – Przeprosiny przyjęte.

– Cieszę się. – Uniosłam kącik ust. – Jak było w pracy?

Jezusie, Hanka, jeszcze o pogodzie z nim pogadaj!

– Ciężko – przyznał z westchnieniem, po czym upił łyk kawy, uprzednio wsypując do niej trzy kopiaste łyżeczki cukru. Chryste, kto tyle słodzi?! – Organizowaliśmy imprezę zamkniętą dla bankowców. Mało nam baru nie roznieśli. – Pokręcił głową z dezaprobatą. – A ty? Jak spędziłaś resztę dnia?

– Dobrze – skłamałam. – Przyjęłam nowe zlecenie. Wizualizacja stoiska targowego. Niewiele roboty.

– Aha – mruknął.

Nie trzeba eksperta od lingwistyki, żeby zauważyć, że rozmowa kompletnie nam się nie kleiła. Mnie było jakoś niezręcznie, on wydawał się zakłopotany, jakby ważył każde słowo, aby niechcący nie poruszyć wrażliwej kwestii. Aż jęknęłam wewnętrznie, tak marnie nam szło. Wreszcie – po kolejnej wymianie zdawkowych pytań i odpowiedzi – Marcel oznajmił, że musi iść, ale obiecał, że wpadnie wieczorem, jeśli nie mam nic przeciwko.

Nie miałam.

I tym razem faktycznie się pojawił. Atmosfera między nami lekko się rozluźniła, dzień później praktycznie zniknęła cała nieporadność, a po tygodniu paplaliśmy już jak para starych, dobrych znajomych. Codziennie rano wspólnie piliśmy kawę, zajadając do niej słodkości, które upiekłam ja, albo przepyszne śniadania, które gotował on, natomiast wieczorami razem przygotowywaliśmy kolacje, oglądaliśmy filmy lub po prostu rozmawialiśmy.

Kamiński dużo mi o sobie opowiadał. Dowiedziałam się na przykład, że pochodził z Krakowa, ale przeniósł się do Wrocławia zaledwie miesiąc temu, kiedy trafił na idealny lokal pod otwarcie jego wymarzonej restauracji. Przez jakiś czas pomieszkiwał u kumpla, aż udało mu się załatwić kredyt i kupić mieszkanie. Wbrew temu, o co go oskarżałam pierwszego dnia naszej znajomości, przyznał, że wcale nie ma szczęścia z kobietami. Wszystkie jego dotychczasowe związki rozpadły się przez to, że posiadał zbyt duże ambicje, za wiele uwagi poświęcał pracy oraz szlifowaniu swoich umiejętności. Partnerki nie umiały tego zaakceptować, za to przygodne romanse go nie interesowały, dlatego od dawna był sam. Mówił też o swoich pasjach, planach na przyszłość i wielu innych, mniej czy bardziej osobistych sprawach.

Ja również podzieliłam się z nim kilkoma rzeczami ze swojej przeszłości. Poopowiadałam trochę o życiu sprzed wypadku, eks narzeczonym, którego sukcesywnie od siebie odpychałam, aż ostatecznie przestał o mnie walczyć, za co w ogóle go nie winiłam. Wciąż utrzymywaliśmy kontakt. Okazjonalny, ale jednak. Któregoś razu nieopatrznie napomknęłam Marcelowi o konkursie na projekt opakowań kosmetycznych, a on tak długo naciskał i suszył mi głowę, że wreszcie go doszlifowałam i wysłałam (dwa dni przed końcem terminu). O przyszłości nie wspominałam, bo nie miałam na nią żadnego pomysłu. Przynajmniej nie takiego, jakim chciałabym się chwalić.

Zanim się obejrzałam, minął miesiąc, a nasza relacja ewoluowała w naprawdę świetną przyjaźń. Tak, tylko tyle. Choć sporadycznie ze sobą flirtowaliśmy, odnosiłam wrażenie, że Kamiński nie był zainteresowany niczym więcej. Musiał zrozumieć, że moje problemy psychiczne nie polegały wyłącznie na niechęci opuszczania domu, jak zapewne początkowo założył, co raczej nie czyniło ze mnie idealnej kandydatki na żonę. Przyjęłam to do wiadomości z lekkim rozczarowaniem, ale także sporą ulgą. Marcel był cholernie przystojny, seksowny, szalenie pociągający i zgrzeszyłam z nim w myślach już setki razy, lecz doskonale wiedziałam, że zasługiwał na kogoś o wiele lepszego niż ja. Nie ma się co oszukiwać. Taka prawda.

W dni wolne od pracy mężczyzna uczył mnie gotować. Poznałam nieco fajnych trików, dowiedziałam się, do czego tak naprawdę służą przyprawy oraz że dotąd źle używałam połowy znajdujących się w mojej kuchni przedmiotów, jak chociażby durszlaka, do którego – uwaga – wcale nie przelewa się makaronu. Po prostu wkłada się go do garnka i w ten sposób odcedza wodę, pozostawiając kluski na dnie. Kto by pomyślał?!

W zamian ja podjęłam się urządzenia jego mieszkania i dłubałam przy tym pomiędzy zleceniami. Okazało się, że nie jest prostokątne jak moje, ale kwadratowe. Z korytarza wchodziło się do jednego, wielkiego kloca bez żadnych dodatkowych ścian. Po lewej stronie, od razu przy wejściu, była łazienka (jedyne zamykane wnętrze), a zaraz za nią kuchnia, gdzie ułożone w literę L, rozklekotane szafki i zdezelowany sprzęt AGD stanowiły całe jej wyposażenie. Pomieszczenie to otwierało się na pozostałą część męskiego królestwa. Na prawo pod oknem leżał materac, odgrodzony dwiema niepodobnymi do siebie komodami od prowizorycznego salonu, w którym za pełny wystrój robiła wypłowiała kanapa z babciową ławą. Jak mi wytłumaczył Marcel, wszystkie meble zostały mu po poprzednich właścicielach, a sam nie miał jeszcze czasu, żeby coś z tym zrobić, ponieważ każdą chwilę poświęcał rozkręcaniu restauracji. Dał mi wolną rękę, więc postanowiłam wyczarować z tego cuda.

W któryś weekend przemalowaliśmy ściany na jasnoszary kolor, który idealnie współgrał z nowiusieńkimi panelami w popielatym odcieniu, potem wycieńczeni zasnęliśmy u niego na wersalce. Toaleta była na szczęście świeżo po remoncie, zatem w niej pozmieniałam tylko drobne szczegóły, resztę gratów wyrzuciliśmy, bo ich stan nie nadawał się do niczego – oddać je komukolwiek za darmo byłoby wstyd. Upolowałam dla Kamińskiego parę pojemnych szafek, wygodne łóżko, nieziemski komplet wypoczynkowy do salonu oraz sporo fajnych gadżetów. Na meble kuchenne czekaliśmy najdłużej, gdyż zamówiliśmy je pod wymiar. Kiedy wreszcie dotarły, był koniec listopada. Marcel kazał mi się wystroić i zaprosił mnie na oficjalne świętowanie finału remontu oraz przy okazji dwumiesięcznej rocznicy naszej znajomości. Obiecał wykwintną kolację – no to poszłam!

– Jesteś czarodziejką, Hania. – Mężczyzna odkorkował szampana i nalał go do kieliszków. – W życiu bym nie sądził, że urządzisz mi tu takie luksusy.

Rozejrzałam się dookoła. Naprawdę wyglądało to genialnie.

– Oj przestań – mruknęłam, siadając przy stole. – Gdyby nie ty, nadal trułabym się smażonym żarciem od Wietnamczyka zza rogu, trzymałabym banany w lodówce, ryczałabym jak bóbr podczas krojenia cebuli, a jajka przyrządzałabym wyłącznie na twardo.

– Fakt, gotowałaś koszmarnie. – Roześmiał się.

– Ej! – Uniosłam palec wskazujący. – Jeszcze będziesz błagał, bym zaczęła dla ciebie pracować na kuchni.

– Nie wątpię. – Błysnął bieluśkimi zębami. – To co? – Wskazał ręką zastawiony stół. – Jemy?

Zjedliśmy. Wszystko było przepyszne. Krem kurkowy, faszerowana papryka, a na deser tort czekoladowo-truskawkowy mojej roboty, doprawiony szampanem oraz krótkim toastem. Po obfitej kolacji powlekliśmy się na kanapę, zakończyć wieczór przy jakiejś niewymagającej komedii.

Marcel oparł się wygodnie i położył stopy na podnóżku, wtedy zdjęłam szpilki, przewiesiłam swoje nogi przez jego, po czym wtuliłam się w twardą klatkę piersiową mężczyzny. Wyglądał dzisiaj oszałamiająco. Proste spodnie garniturowe, rozpięta pod szyją, jasna koszula i nieco rozchełstany krawat. Niechlujna elegancja, którą sprawiał, że robiło mi się gorąco. Sama też prezentowałam się nie najgorzej. Wyprostowałam długie włosy, do tego dodałam mocniejszy makijaż i wcisnęłam się w granatową, brokatową sukienkę, jakiej nie miałam na sobie chyba od wieków. Spokojnie moglibyśmy iść podbijać nocne kluby, tymczasem siedzieliśmy przed telewizorem.

Kamiński obejmował mnie ramieniem, co jakiś czas kreśląc palcami kółka na skórze mojej ręki, podczas gdy ja wciskałam policzek w jego tors. Raz za razem parskaliśmy głośnym śmiechem, kiedy na ekranie pojawiała się jakaś wesoła scena, w powietrzu było czuć słodką woń ciasta i nagle, nieoczekiwanie, usta Marcela przywarły do moich.

Pocałował mnie delikatnie, lekko muskając moje wargi, następnie wplótł mi palce we włosy i przyciągnął mocniej do siebie. Zasmakowałam jego języka swoim. Odpłynęłam. To było niespodziewane, jednak tak obłędnie przyjemne, że na moment zapomniałam o oddychaniu. Wszystko wokół przestało istnieć.

Całowaliśmy się coraz śmielej, głębiej, namiętniej. Dłonie mężczyzny przeniosły się na moją talię, biodra, potem zaczęły sunąć niżej. Kiedy odrobinę podwinęły kieckę, zrozumiałam, do czego to zmierzało. Marcel mnie pragnął, a co gorsza, ja całą sobą pragnęłam jego. Dotyku, smaku, ciepła i bliskości.

Właśnie dlatego musiałam to przerwać. Uciec, zanim będzie za późno. Zniknąć, nim złamię mu serce.

Oderwałam się od Kamińskiego. Po wyrazie mojej twarzy zapewne zrozumiał, co zamierzałam zrobić, bo szybko się podniósł i złapał mnie za rękę, niemo błagając, żebym została, lecz wyswobodziłam się z jego uścisku i pognałam do wyjścia.

Nigdy nie powinnam była pozwolić, aby to zabrnęło tak daleko. Musiałam prędko to naprawić. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro