Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 9

A oni obserwowali...

Śmiertelni wierzyli, że bogowie mogą wszystko. Że ich moc i władza są nieograniczone. Nic bardziej mylnego. Byli po prostu potężniejsi od tych, których utworzyli. W końcu nawet śmiertelnicy wiedzieli, że wśród bóstw są zarówno te silniejsze, jak i słabsze, już samo to pokazywało, że należą do wszechmocnych.

Nie, bogowie nie byli niepokonani, nawet jeśli niektórzy z nich sami tego nie widzieli. W przeciwnym razie nie musieliby liczyć na śmiertelnych, którzy jako jedyni potrafili czasem pomóc.

Bo ci mieli coś, co bogowie utracili – świadomość swej słabości. Wiedzieli, że w chwili, gdy przychodzi im mierzyć się z siłami znacznie ich przewyższającymi, pozostawał tylko spryt i ta ich niezwykła wręcz zdolność do przystosowania się. Bóstwa zapominały, że ktoś jest nad nimi, ktoś równie potężny.

W końcu bogów też ktoś stworzył.

Olfrtich czasem dręczyło to pytanie, wtedy, gdy siedziała sama wśród gwiazd i wpatrywała się w bezkres utworzonego przez siebie kosmosu. Skąd się wzięła? Kto ją wykreował? Skąd wzięła się pustka, nicość, to płótno, na którym namalowała wszechświat? Kto powołał do istnienia Obrzydliwość, Kusieciela?

I dlaczego ten demon wciąż był tak silny, jak bogowie, a przy tym niemal tak sprytny, jak śmiertelnicy? Czasami bała się, że nie zdołają go pokonać. Nie łudziła się, że on odejdzie na zawsze, nie, skoro częścią jego esencji było wszechobecne na świecie zło, kryjące się w umyśle każdej świadomej istoty, nawet jeśli zagrzebane gdzieś głęboko na dnie jego jestestwa.

Czasem prawie zazdrościła Jalii, która nie miała takich pytań. Jalia była idealną boginią, taką, jakiej oczekiwali jej wierni – przekonaną o swej potędze, patrzącą na wszystko z góry, dumną i pewną siebie. Nie pozwalała sobie na pytania czy wątpliwości.

Może dlatego jej stworzenia też miały skłonności do skrajności i ślepego zapatrzenia w różne twierdzenia, a jednocześnie przez to potrafiły być niezwykłymi idealistami. Równie okrutni, co dobrzy, jakby nie istniało nic pomiędzy, ale zawsze przekonani o swoich racjach.

Dzieci Olfartich błądziły. Obserwowały z cienia wydarzenia, planując, zastanawiając się, wczuwając w cudze myśli. Najbardziej empatyczni, a jednocześnie potrafiący być najsłodszą trucizną, bardziej okrutni niż ktokolwiek inny, świadomi, gdzie uderzyć, by zabolało to najbardziej. Wciąż targani wątpliwościami, poszukujący prawdziwej odpowiedzi na swoje pytania.

Bogini westchnęła, spacerując wzdłuż zasłony oddzielającej jej domenę od prawdziwego świata.

— Matko? — Słodki niczym miód głos wyrwał ją z zamyślenia.

Odwróciła się, w pierwszej chwili zaskoczona, jednak zaraz wyraz jej twarzy złagodniał.

— Elberia. — Skinęła głową swej pierworodnej, jedynej w swoim rodzaju.

Wysoka, dość młoda kobieta o czarnych niczym najgłębszy mrok oczach i białych, sięgających kolan włosach zalecionych w gruby warkocz, stała kilka kroków za boginią. Miała delikatną urodę, przywodzącą na myśl płatek róży, a całości tego obrazu dopełniał subtelny uśmiech na ustach. Jednocześnie jednak w jej spojrzeniu czaiło się niebezpieczeństwo i stalowa wręcz stanowczość.

— O czym rozmyślasz? Stoisz tu już od kilku godzin.

— Bogowie i umarli czasu nie liczą — odparła z przyzwyczajenia Stwórczyni.

— I?

— Po prostu zastanawiam się... — wzdycha i przesuwa dłonią po unoszących się w przestrzeni lśniących smugach — czy im się uda?

— Co? Pokonanie Jego? — Elberia uniosła brwi, splatające ręce na piersiach. Jej skóra błyszczała niemal tak samo, jak gwiazdy dookoła, muskające ją swymi promieniami niczym najdroższą przyjaciółkę. — Oczywiście, że się uda.

— Jesteś wyjątkowo przekonana o tym, że dadzą radę. — Olfartich uśmiechnęła się półgębkiem, a pióra jej skrzydeł lekko zatrzepotały. — A jednak nawet my, bogowie, nie daliśmy sobie z nim rady. — Kręci głową.

— Och, droga matko. — Elberia posłała bogini lekki uśmiech, odsłoniwszy przy tym nieco zaskakująco ostre zęby. Przesunęła palcami po srebrzystej nici, jednej z wielu w przestrzeni. — My, Ilpherkirowie, zawsze damy radę. — W jej oczach błysnęła czysta złośliwość, jakby już wyobrażała sobie upadek swego ojca. A trzeba było przyznać, że kobiecie sprawiłoby to niemałą radość. — To nie my powinniśmy obawiać się demona, a on nas.

***

— Myślałem, że gorzej niż z tym gorącem być nie może, ale jednak się myliłem! — jęknąłem ostentacyjnie, mocniej naciągając kaptur na głowę. Mimo to czułem, jak materiał nasiąka wodą, a loki puszą mi się od wilgoci. Wyglądałem jak jakiś pudel zaraz po wykąpaniu.

— Witamy w Irwanii. Tu albo pada, albo jest nieznośnie gorąco. Ten klimat nie ma sensu — odrzekła Darelia, owinięta mocno swoją opończą, by uchronić się chociaż odrobinę przed strugami deszczu lejącego już od kilku godzin. Co gorsza, chmury, dotychczas ołowianoszare, zmieniały barwę na granatową, zamiast znikać i ukazywać błękitne niebo. — Ten kraj nie ma sensu. W Elionie jest chłodniej, w Denestrze chłodniej, tylko tu nagle upał niemal jak na kaarskiej pustyni!

— Ja tylko pragnę zauważyć, że Kaar ma pustynie tylko wschodzie, zachód mamy dość normalny — wtrącił Ronul gwoli wyjaśnienia. — Nawet lasy są.

— I pająki wielkości dłoni — uzupełnił sucho Mir, poruszając palcami dla większego efektu.

Taria aż wzdrygnęła się lekko, po czym pisnęła cicho, gdy przez to woda dostała jej się pod kołnierz.

— Przyznaję, mamy tu dość zmienną pogodę — stwierdził dyplomatycznie Arwar, wysiliwszy się przy tym na uśmiech, mimo że przypominał zmokłego kundla. — Ale niedaleko jest las, tam powinno być trochę bardziej sucho. Jeśli dobrze pójdzie, znajdziemy tam może nawet jakieś schronienie, w którym uda się rozpalić ładne, ciepłe ognisko...

Na to Mir prychnął.

— Chciałeś powiedzieć, w którym Firmil rozpali nam ognisko — rzucił, pospieszywszy nieco konia w kierunku widocznej już dobrze puszczy pełnej soczystozielonych, wysokich drzew.

— Przynajmniej ja umiem rozpalać ognisko, a nie tylko kobiece serca. Inaczej dawno wszyscy by tu zamarzli — mruknąłem. Skrzywiłem się, kiedy kropla chłodnego deszczu upadła mi na nos. Ubrania robiły się nieprzyjemnie ciężkie i zaczynały kleić się do skóry przez to, jak mocno nasiąkały spadającą z nieba wodą.

— Nie, wtedy ognisko rozpalałby Ronul. — Zwierzołak pokręcił głową, a krasnolud posłał mu pełne wyższości spojrzenie, wyprostowawszy się na swym kucu.

— Modlitwy wspomogłyby płomienie, by te nie zgasły zbyt szybko — ogłosił górnolotnie, nie przejmując się tym, że wszyscy chóralnie parsknęliśmy na tę deklarację.

— W tej chwili jednak wolę liczyć na to, że schowamy się gdzieś w lesie i zdołamy rozpalić ognisko bez dodatkowej boskiej interwencji — odrzekł Arwar.

I wtedy powietrze przeszył grzmot.

— Obawiam się, że z tego lasu to nici — stwierdziłem beznamiętnym tonem, przez moment nawet nie zwracając uwagi na lejący z ciężkich chmur deszcz, gdy ujrzałem, jak w oddali ciemne niebo przecina na ułamek sekund jasna błyskawica. Wyglądała jak pęknięcie na horyzoncie, jakby ktoś roztrzaskał granatowy wazon i skleił go świetlistym klejem. Zaraz potem piorun zniknął.

Arwar nawet nie próbował ukryć zawodu. Jęknął i rozejrzał się za jakąś sensowną kryjówką, świadomy, że na otwartej przestrzeni też nie byłoby najmądrzej zostać. Jak na złość, w okolicy ani widu, ani słychu ani wiosek, ani samotnych stodół, ani nawet kamiennych ruin, które mogłyby zapewnić chociaż namiastkę schronienia.

— Tam jest w miarę sensowny pagórek, możemy przycupnąć za nim — rzuciła Darelia. Dłonią wskazywała na oddalone nieco od nas wzgórze, które z braku lepszej opcji rzeczywiście mogło pełnić funkcję schronu. Na pewno bezpieczniej byłoby skryć się w jego cieniu, niż siedzieć na grzbiecie koni na otwartej przestrzeni, jakby uderzenie przez piorun stanowiło nasze marzenie.

Nie wiem jak inni, ale ja nie chciałem usmażyć się żywcem. Dlatego od razu ścisnąłem piętami boki Idlil, by ta odrobinę przyspieszyła. Klaczy zresztą nie musiałem do tego zbytnio namawiać, bo żwawo przeszła do kłusu, z irytacją potrząsając mokrą od deszczu grzywą. Również i jej ta pogoda ani trochę się nie podobała.

Nie wiedziałem czemu, ale przypomniała mi się moja ucieczka z zamku. Wtedy też było ciemno – choć to dlatego, że wymykałem się z miasta pod osłoną zmroku, a teraz słońce ukryło się za granatowymi chmurami, niewiele jaśniejszymi od nocnego nieba. Również padało, choć nie tak mocno. Pamiętałem jednak, że tamtego wieczoru ten niewielki deszcz przeszkadzał mi bardziej nawet, niż obecna ulewa i nadchodząca burza. Byłem nieszczęśliwy, przestraszony i zagubiony, pierwszy raz od dawna poza murami domu – a już na pewno nigdy wcześniej moje przebywanie w lesie nie łączyło się z tym, że moja własna matka postanowiła mnie zamordować.

Wydawało mi się, że trochę zmieniłem się od tamtego czasu. Chyba dorosłem, nauczyłem się kilku nowych rzeczy, zdobyłem doświadczenie. Zostałem zmuszony do radzenia sobie z konsekwencjami swoich czynów, z których większość mogła prowadzić do mojej śmierci. A już na pewno przyzwyczaiłem się nieco do warunków w podróży, choć nadal tęskniłem za miękkim łóżkiem, ogniem trzaskającym w kominku u suchym pokojem. Nawet ból zdrady odrobinę zmalał, zastąpiony po prostu akceptacją i, nie mogłem ukryć, chęcią zemsty. A może nie tyle zemsty, ile sprawiedliwości. Bo chociaż lubiłem myśleć, że zależało mi przede wszystkim na ochronie moich poddanych, na tym, by nie trafili pod rządy wariatki, to gdzieś w głębi duszy chciałem po prostu, by poniosła karę za to, co zrobiła mi, mojemu bratu, a nawet ojcu.

Tak, byłem trochę egoistyczny. Ale czy to źle? Po prostu miałem dodatkową motywację, by działać, zamiast schować się w jakiejś małej wiosce na drugim końcu kontynentu. Bo wtedy może i miałbym gwarancję, że przeżyję dłużej, możliwe nawet, że do spokojnej starości, ale co to za życie? W strachu, że ktoś odkryje moje pochodzenie, że Idiahia mnie znajdzie, że podbije inne królestwa i wtedy już nigdzie nie będę bezpieczny? Nie, miałem jeszcze resztki godności.

Elion. Był. Mój.

I choćbym miał go wyrwać ze szponów demona, a mojej matce odciąć głowę, by zerwać z niej koronę, odzyskam tron. Wiedziałem, że nie mogę się teraz wycofać, już za daleko zaszedłem. Cała nasza drużyna znalazła się tak naprawdę w punkcie, z którego nie było odwrotu. Trzymały nas przysięgi wobec bogów i siebie nawzajem – przynajmniej w przypadku moim i Arwara. A nawet gdyby nie one, zbyt mocno uwikłałem się w całą tę sytuację. Matka wiedziała, że próbuję zniweczyć jej plany, w moim królestwie działał spisek przeciwko niej, a ucieczka teraz nie miałaby sensu. Nie zdołałbym umknąć losowi, który sam sobie zgotowałem.

I dlatego teraz jak ostatni głupiec mokłem na środku łąki, u podnóża jakiegoś pokrytego żółtawą od gorąca trawą wzniesienia, gdy burza zbliżała się do nas. Z każdą chwilą grzmiało coraz częściej, a pioruny rozświetlały niebo. Taria ukryła twarz w klatce piersiowej Arwara, przytuliwszy się do niego, jakby szukała tam bezpieczeństwa przed zabójczymi błyskawicami. Książę mocno ją obejmował, a policzek oparł o mokry materiał opończy na jej głowie. Ich peleryny poruszały się na wietrze, tak samo złote loki dziewczyny, teraz wilgotne i niemal brązowe od wody. Ronul powtarzał pod nosem modlitwy ochronne, a Mir, nie zwracając w ogóle uwagi na uderzające w jego twarz podmuchy chłodnego powietrza i krople wody, patrzył na horyzont niewidzącym wzrokiem, jakby myślami był gdzieś daleko. Darelia stała obok mnie z rękami splecionymi na piersiach, podkreślonych nieco przez wilgotną koszulę. Nawet nie próbowała już owijać się opończą, bo zdążyła całkowicie pod nią zmoknąć, tak jak i ja. Chyba wszyscy potrzebowaliśmy odrobiny ognia, by się wysuszyć. Szkoda, że obecnie nie dało się go rozpalić, bo cały czas lało.

— Lubię burzę — stwierdziła elfka, wpatrując się w niebo przecinane co chwilę cienkimi liniami światła. W oddali widzieliśmy, jak wichura szarpie gałęziami drzew, które przypominały teraz fale na morzu, poruszające się ciągle płynnymi ruchami. Jej czarne włosy również poruszały się mocno, uderzając o policzki i co chwilę wpadając do ust Darelii, która z irytacją je odgarniała.

Mogłem zrozumieć tę sympatię. Ta pogoda jej pasowała, gniewna i gwałtowna, niemal tak jak charakter denestrzańskiej księżniczki. Ta dziewczyna stanowiła niemalże uosobienie burzy. Impulsywna oraz śmiertelnie niebezpieczna, lecz zarazem dość szybko uspokajająca się, tak, jak zazwyczaj w ciągu godziny milkły ostatnie grzmoty.

— Wolę zamiecie — odparłem. Chociaż nie lubiłem znajdować się na zewnątrz w środku śnieżycy, to była moja ulubiona pogoda. Przenikliwe zimno kłujące ciało ostrymi igłami i spowijająca wszystko biel, w której nic nie dało się dostrzec. Miękki śnieg opadający na wszystko, na co tylko możliwe. Zresztą mimo wszystko byłem magiem mrozu. Miałem to we krwi.

— Dlaczego mnie to nie dziwi? — Darelia zaśmiała się cicho, z pomrukiem. Rozległ się kolejny grzmot. — Mimo wszystko mogłoby już przestać lać, wolę oglądać burze z domu.

— Jeszcze góra godzina, jakoś to przeżyjemy — orzekłem, przykucnąwszy w cieniu stromego wzgórza, wpatrzony w błyski światła, wyglądające niemal tak, jakby kryjące się wśród nieba bóstwo pogody wpadło we wściekłość. Wiedziałem, co prawda, że tak naprawdę burze w zdecydowanej większości niewiele mają wspólnego z nadnaturalnymi siłami, jednak wrażenie pozostało.

— Chyba że trafi nas piorun — odparła elfka z kpiącym uśmieszkiem rozciągającym jej ciemnoróżowe wargi.

— Darelio! — jęknąłem z rozbawieniem, kręcąc lekko głową, gdy dziewczyna po raz kolejny bawiła się w czarnowidzkę i malowała przede mną jeden z najgorszych możliwych scenariuszy. — Nie sądzę, by trafił nas piorun.

— Czemu?

— Bo wtedy Jalia musiałaby angażować kolejnych naiwniaków w ratowanie świata. — Uśmiechnąłem się, choć moja radość była tak naprawdę dość gorzka, podszyta kwaśną ironią. Wiedziałem, że mam rację, przynajmniej w pewnym stopniu. Skoro bogowie zrobili sobie z nas wybrańców, musieli pomagać chociażby po to, by nie powtarzać całego procesu ponownie. W końcu drugi raz taka grupa naiwniaków znajdujących się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie mogła się nie trafić. Nie, dla własnego dobra i spokoju prawdopodobnie woleliby utrzymać nas przy życiu tak długo, jak to konieczne. I dlatego żaden durny piorun by nas pewnie nie trafił – a przynajmniej nie śmiertelnie.

Co nie znaczyło, że nie musieliśmy się namęczyć, by przeżyć. Wszak liczenie tylko na nagłą boską interwencję okazałoby się głupotą – gdy zagrożenie dało się zlikwidować zmianą planu, zaklęciem czy pocięciem go na drobne kawałki, wolałem zająć się tym osobiście, zamiast czekać, czy ktoś tam wysoko, poza granicami naszej rzeczywistości, pokwapi się usunąć przeszkodę spod nóg. Zresztą na Olfartich, gdybyśmy nie musieli nic robić, wyszlibyśmy z wprawy i niczego byśmy się nie nauczyli, a tak przynajmniej zdobywaliśmy doświadczenie.

— Dobra, tu mnie masz — przyznała elfka. Podeszła bliżej i stanęła obok mnie, na tyle blisko, że czułem jej obecność wszystkimi zmysłami. Uśmiechnąłem się do niej lekko, a w odpowiedzi dostałem zaskakująco szczery, piękny wręcz, choć również niewielki uśmiech. W końcu nie mieliśmy powodów do większej radości, nawet jeśli i ten dzień nie należał do najgorszych. Przecież trafiliśmy jedynie na burzę. To nie pierwszy raz, kiedy towarzyszył nam deszcz i wiatr, a do tego wichura nie przyniosła ze sobą zbytniego chłodu, który mógłby dotkliwie przeszkadzać, bardziej niż zwykle odczuwalny w mokrych ubraniach. Nie, zdarzały nam się już mniej sprzyjające warunki. Tym razem przynajmniej nikt nie próbował nas aktywnie zabić.

Mimo to żałowałem, że nie miałem mocy, by odegnać burzę daleko od nas, lub przynajmniej osłonić naszą drużynę przed ulewą i podmuchami porywistego wiatru. Owinąłem się mocniej opończą i przesunąłem się bliżej Darelii, tak, że nasze ramiona się stykały. W odpowiedzi poczułem, jak jej chłodne od wody i wiatru palce splatają się z moimi, od jakiegoś czasu już pozbawionymi zbędnych w Irwanii rękawiczek. Spojrzałem na pozostałych. Taria stała oparta o Arwara, który obejmował ją ramieniem, trzymając blisko siebie. Policzki obojga zarumieniły się, nie wiedziałem, czy od pogody, czy niewielkiej odległości oraz dotyku. Mir dyskutował o czymś z Ronulem. Skupiłem się nieco bardziej na ich słowach i zmarszczyłem brwi, gdy dotarło do mnie, że dysputa dotyczyła tego, czy do sałatki jarzynowej powinno dodawać się jabłko, czy kiełbasę. Aż przypomniało mi się to, że boginie pokłóciły się o ciasto. Całe szczęście, że ci dwaj nie mieli mocy, by przypadkiem doprowadzić do krwawego rozłamu wyznań trwających po dziś dzień.

Grzmiało coraz mocniej, w ziemię dookoła nas uderzały znikające po ułamku sekund pioruny. Powietrze wciąż pozostawało nieprzyjemnie duszne, choć wilgoć lecącego z chmur deszczu niosła ukojenie. Wiatr szarpał trawą, naszymi ubraniami i odległymi koronami drzew, szumiącymi jednostajnie na tyle głośno, że i stąd je doskonale słyszałem.

— Jak czujesz się z tym, że wrócisz do Denestru? — zapytałem cicho Darelii, gdy ucichł wyjątkowo potężny grzmot.

Spojrzałem na dziewczynę. Z czarnymi włosami mokrymi i przyklejonymi do czoła zdawała się zaskakująco niewinna, jakby młodsza. Wciąż starsza ode mnie, będąca w tym dziwnym wieku dwudziestu jeden lat, gdy jednocześnie wkroczyło się już do świata dorosłych, a pod pewnymi względami nadal posiadało ten dziwny rodzaj uroku i niewinności, który teraz było mi dane u niej zobaczyć. I musiałem przyznać sam przed sobą, ta nieczęsto widywana, delikatniejsza strona Dari niesamowicie mi się podobała.

Zmarszczyła lekko brwi, a je oczy odrobinę pociemniały, gdy zastanawiała się nad odpowiedzią.

— Nie wiem — przyznała w końcu, zamyślonym głosem. — Dość dziwnie. Ja... nie czuję zbytniej radości z tego powodu, nie takie, jaką ma się po powrocie do domu po długiej nieobecności. Chyba przez te wszystkie lata to przestał być mój dom. — Pokręciła lekko głową, wzdychając. Ścisnęła mocniej moją dłoń. — Czasami przechodzi mi przez myśl, że nie jestem dobrą księżniczką koronną — powiedziała ciszej. — Niewiele interesuje mnie Denestr, nigdy nie miałam być królową i nie uczono mnie tego. Wręcz przeciwnie.

Pokiwałem powoli głową. Potrafiłem się do tego w pewnym stopniu odnieść, wszak mnie także nie szykowano do objęcia władzy. I dało się to odczuć, bo kiedy w końcu z braku innych opcji wstąpiłem na tron, nie miałem zielonego pojęcia, co robię. Tyle że ja cały czas żyłem w Elionie, przebywałem z moimi rodakami i chciałem dla nich jak najlepiej. A Darelia od nastoletnich lat przebywała zazwyczaj na irwańskim dworze. Nie miała nawet większych więzi z pobratymcami i doskonale rozumiałem, dlaczego nie garnęła się do przejęcia rządów.

— Myślę, że poinformuję w końcu oficjalnie ciotkę, że będę abdykować — stwierdziła elfka z krzywym uśmieszkiem. — Ma znacznie większe predyspozycje do królowania tam, zresztą robi to już od kilkunastu lat. Nie mam ochoty nagle odbierać jej władzy, szczególnie że nawet nie interesowałam i nie interesuję się zbyt mocno moimi ludźmi. Zresztą jak miałoby to działać po ślubie? — Uniosła brwi, a jej głos nabrał odrobiny lekkości. — Nasze państwa nie sąsiadują, a nie mam zamiaru być w związku na odległość.

— Nie wiem, czy pozwoliłbym ci wyjeżdżać na tyle czasu — zażartowałem, chociaż przeszło mi przez myśl, że na pewno by mi się to nie podobało.

— A ja, czy pozwoliłabym ci zostać z dala ode mnie — mruknęła Dareia. — Chyba bym oszalała. Tydzień, może miesiąc, to jeszcze znośnie. Ale dłużej?

— Żenię się z tobą po to, by mieć cię przy sobie, a nie po to, by rządzić dwoma państwami. Przecież nie podbiję Irwanii, żebyśmy nie mieli problemów z brakiem wspólnej granicy. Chociaż... — Przygryzłem lekko wargę, a elfka uderzyła mnie delikatnie wolną ręką.

— Firmil, nie, Taria nas zabije — syknęła, nie kryjąc rozbawienia, gdy posłała najadzie i księciu dyskretne spojrzenie. Zdawali się zupełnie nieświadomi naszych pomysłów.

— I to jedyne, co mnie teraz powstrzymuje przed tym planem — zaśmiałem się cicho. — Nie, nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Ani wyznaczania namiestników rządzących w naszym imieniu. Skoro to oni będą mieli i tak faktyczną władzę, to równie dobrze mogą sobie ją wziąć.

— I niech dlatego moja ciocia już zostanie tą królową Denestru, od razu będziemy mieli kilka problemów mniej. — Darelia wydawała się usatysfakcjonowana tą decyzją. Chyba odetchnęła z ulgą.

Poczułem, jak robi mi się odrobinę cieplej. Na bogów, najwyraźniej naprawdę się zakochałem w tej kobiecie.

Ewentualnie właśnie łapało mnie przeziębienie i zacząłem odczuwać jego pierwsze objawy. To też było możliwe.

W milczeniu skierowaliśmy wzrok przed siebie, na szalejącą burzę.

***

Po jakiejś godzinie wszystko uspokoiło się na tyle, że ruszyliśmy dalej. Ubrania mieliśmy ciężkie i mokre, tak samo siodła i wodze. Nie ma co ukrywać, żadnemu z nas się to nie podobało i wszyscy chcieliśmy jak najszybciej gdzieś odpocząć, a przede wszystkim się wysuszyć. Oczywiście gdy burza przeszła, zza chmur wyszło nieodzowne słońce, grzejące naszą skórę, jednak promienie nie były na tyle mocne, by szybko i skutecznie kogokolwiek z nas wysuszyć. Również i ja nie dysponowałem takimi zdolnościami, ledwo mogłem rozpalić ogień lub pozbyć się wilgoci z włosów. Smutny pod tym względem los maga chłodu. Trawa za to powoli schła, choć nadal lśniła kroplami wody. To dawało pewne nadzieje na to, że uda nam się rozbić obóz w jakimś spokojnym miejscu, niekoniecznie w lesie, ale może za jednym ze wzgórz przy drodze, gdzie nie dałoby się nas dostrzec z traktu, a nie byłoby tak mokro, jak między drzewami.

Ptaki śpiewały głośno, a wiele z nich wraz z końcem burzy wróciło do latania po niebie, tym razem wysoko, między białymi obłokami, poprzetykanymi lekko żółcią oraz szarością.

Zresztą właśnie taką decyzję podjął ku ogólnej radości Arwar, gdy tylko na naszej drodze napotkaliśmy kolejny pagórek, odpowiedni do naszych celów. Skręciliśmy wszyscy między trawy i przedostaliśmy się na drugą stronę wzgórza.

Zeskoczyłem z konia i zacząłem rozkładać mój namiot. W końcu w tym miejscu mieliśmy przeczekać do kolejnego ranka, a chciałem w świętym spokoju zmienić strój na suchy, nim naprawdę załapałbym jakieś przeziębienie. Dość już się nacierpiałem podczas tej podróży, nie potrzebowałem jeszcze tego.

Reszta uczyniła podobnie i już po kilkunastu minutach w wybranym przez nas miejscu stało w kręgu pięć namiotów. Minus stanowiło to, że nie mieliśmy jak przywiązać koni do jakiegoś drzewa, Arwar jednak zaproponował, że przejedzie się do lasu i przywiezie gałąź, którą wbijemy w ziemię jako prowizoryczny słupek dla wierzchowców. Mnie niezbyt do interesowało, bo kochana Idlil nie uciekała praktycznie nigdy – chyba że groziło jej śmiertelne niebezpieczeństwo – ale reszta chętnie przystała na tę propozycję. Mir zresztą stwierdził, że pojedzie razem z kuzynem, aby poszukać między drzewami jakiegoś drewna, które pod warstwą mokrej kory okazałoby się wystarczająco suche, aby rozpalić ognisko.

Reszta z nas za to stwierdziła zgodnie, że czas się przebrać. Dlatego zdjąłem z jednego z kilku posiadanych przez naszą drużynę luzaków moją torbę, na szczęście odporną na wodę. W środku czekały na mnie czyste i suche ubrania, teraz kuszące jeszcze bardziej niż zwykle.

Wszedłem do namiotu, gdzie pod jedną ze ścian rzuciłem już koc oraz jedną z tunik, która służyła mi za poduszkę. Cieszyłem się, że w środku nawet podłogę zrobiono z materiału, pamiętałem bowiem jeszcze podobne schronienia z czasów mojej nauki jako giermek, w których mimo tkaniny nad nami pod stopami mieliśmy trawę, piach i kamienie. Aż trudno uwierzyć, że przez zaledwie kilka lat udało się tak bardzo pójść do przodu pod względem budowy niektórych przedmiotów.

Już przy wejściu zdjąłem buty, by nie roznosić po wnętrzu brudu i wody. Zaraz obok obuwia wylądowała też peleryna, którą planowalem zostawić potem na dworze, by tam schła. Sięgnąłem do torby i wyjąłem z niej pierwsze lepsze bryczesy oraz koszulę, suche i nawet ciepłe. Właśnie tego potrzebowałem w tamtym momencie. Z ulgą się przebrałem. Odłożyłem też część broni, uznawszy, że nie będę jej potrzebował. Sięgnąłem po ten niewielki okruch posiadanej ognistej magii, by wysuszyć włosy, i przeczesałem je, niwelując jak najbardziej przychodzące do głowy porównanie ze świeżo wysuszonym psem. A potem z ulgą rozłożyłem skrzydła.

Czasami zapominałem o ich istnieniu, szybko jednak wtedy przypominały o sobie ostrym bólem między łopatkami, mówiącym jasno o tym, że najwyższa pora rozruszać te świeżo nabyte kości i mięśnie. Zazwyczaj nosiłem je złożone, jednak widoczne, chyba że lądowałem w siodle.

Przeszło mi przez myśl, że najwyższa pora umyć i przeczesać pióra, wyprostować część i wyrwać w razie czego te, które i tak ledwo się trzymały. Białe, poprzecinane ciemnymi pasami lotki stały się szarawe od kurzu. Z kolei te, które powoli wytwarzały się z tyłu, od strony pleców, mające odcień ciemnej, stalowej szarości, pojaśniały od tego samego wszechobecnego brudu.

Tak, zdecydowanie potrzebowały mycia. Zastanawiałem się momentami, dlaczego Olfartich mi je dała. Przyzwyczaiłem się już dawno do tego, że nie posiadałem skrzydeł, nawet jeśli czasem było mi przykro, głównie dlatego, że mieli je wszyscy dookoła poza babcią. Trochę tęskniłem, myślałem czasami, szczególnie jako dziecko, za tymi piórami wyrastającymi z pleców, znakiem Dzieci Nocy.

Przywykłem jednak do tego, że urodziłem się bez skrzydeł, tak jak i do rudych włosów okalających moją twarz. Jasne, czasami to bolało, ta myśl, że pod tym względem jest się zbyt odmiennym, by uzyskać aprobatę ojca, pragnącego idealnych dzieci, wzorowych pod wględem typowej dla naszej rasy urody, ale przynajmniej mogłem bez problemów udawać człowieka, co momentami naprawdę się przydawało. Jednak kiedy dowiedziałem się, skąd wzięła się moja odmienność, spowodowana próbami pozbycia się mnie przez matkę jeszcze przed narodzinami, dotarło do mnie, że to swoisty znak tego, że mimo wszystko udało mi się przeżyć. Znak tylko dla mnie, bo przecież nikt inny – z wyjątkiem drużyny i Merta – o tym nie wiedział, ale nadal tak samo znaczący. A teraz boginie uznały, że nie, pora zrobić ze mnie podręcznikowego Syna Nocy. Albo prawie podręcznikowego, bo rudy wciąż pozostawał moim naturalnym kolorem włosów na równi z bielą. Nie sądziłem, że tak się da, ale przecież żadna z tych barw nie była iluzją. Trochę to zabawne – dostałem to, czego pragnąłem jako dziecko, w chwili, gdy ta tęsknota zdążyła minąć.

Wady? O pióra trzeba dbać. Zalety? Mogłem walnąć tymi skrzydłami Arwara, gdy zaczynał mnie denerwować. Wbrew pozorom uderzenie nimi w twarz potrafiło naprawdę mocno zaboleć. I tak, możliwe, że przekonałem się o tym na własnym przykładzie, gdy niechcący zagapiłem się podczas jednej z pierwszych prób ich rozruszania. Dobrze, że miałem przy sobie maść i posiadałem jakieś tam zdolności leczenia, bo reszta grupy nigdy by mi tego nie zapomniała.

Zawiązałem sznurki przy koszuli i schowałem pod nią jeden z noży. Chwyciłem mokrą pelerynę, założyłem ponownie buty, po czym w końcu wyszedłem z namiotu. Rozłożyłem tkaninę na zboczu wzgórza.

— Co, próba suszenia? — zaśmiała się Taria, zobaczywszy, co robiłem. Ona również się już przebrała, a wilgotną pelerynę rzuciła niedbale gdzieś obok. Przysiadła na świeżo wysuszonej z deszczu trawie i zaczęła grzebać w torbie, czegoś tam szukając.

— Taa — mruknąłem, chociaż nie byłem pewien, czy rzeczywiście przyniesie to efekt. Mimo to standardowo już dla tej okolicy i miesiąca irwańskie słońce mocno grzało i prawdopodobnie szybko wysuszyłoby tkaninę. Odrzuciłem do tyłu włosy, gdy dołączyli do nas Ronul i Darelia, oboje znacznie bardziej zadowoleni, gdy pozbyli się mokrych ubrań.

Taria uśmiechnęła się do nas i wręczyła po kawałku suszonego mięsa.

— Jeeej — westchnęła Dari pod nosem, usiadłszy u podnóża pagórka ze skrzyżowanymi nogami.

Ja sam przysiadłem obok, również bez większego zachwytu tym posiłkiem. Mimo to nie mieliśmy co narzekać, przynajmniej nie umieraliśmy z głodu.

Posiłek był dość suchy i żylasty, momentami trudny do pogryzienia, przez co długo żułem każdy kawałek. Spojrzałem w stronę lasu, z którego powoli wyłaniali się Arwar i Mir, wyraźnie o czymś dyskutujący. Do siodeł obydwaj mieli przywiązane kawałki drewna.

— Grasz na czymś poza skrzypcami? — zapytała w pewnym momencie elfka beztroskim tonem. Przechyliła nieco głowę na bok i skrzywiła się, gdy trafiła na wyjątkowo trudny do pogryzienia kawałek mięsa.

— Pianino i lutnia — przyznałem, przełknąwszy ostatni kawałek jedzenia. — Ale wybitny nie jestem, nie grywałem na tych instrumentach zbyt często. — Przyciągnąłem nogi do kolan i spojrzałem uważnie na dziewczynę. — A ty na czymś grasz? — zapytałem w odpowiedzi. Wiedziałem, że tak naprawdę niewiele wiem o zainteresowaniach Darelii. Nie, jeśli się nad tym dłużej zastanowiłem. Wiedziałem, że lubi ona walczyć, jeździć konno i denerwować wszystkich dookoła. Ale co robiła w wolnym czasie, gdy nie ratowała świata lub nie pomagała przyjaciołom w rodzinnych zemstach?

— Niekoniecznie, jestem raczej muzycznym antytalentem — zaśmiała się cicho w odpowiedzi. — Jeśli już mam robić cokolwiek związanego ze sztuką, to wolę raczej rzeźbić. — Wzruszyła ramionami.

Uniosłem brwi, rozszerzywszy nieco oczy.

— Cholera, muszę to kiedyś zobaczyć — stwierdziłem bez zastanowienia, patrząc na elfkę ze szczerym zainteresowaniem. Nie wyobrażałem sobie wcześniej jej jako rzeźbiarki, ale w jakiś sposób, gdy o tym myślałem, pasowało to do niej. W końcu potrafiła używać noży z wyjątkową precyzją, a to było ważne podczas tworzenia rzeźb... przynajmniej z tego, co wiedziałem, nie znałem się na tym za bardzo. Pamiętałem tylko, że nie należy to do prostych, bo zmuszało do wyobrażania sobie obiektu w przestrzeni, ze wszystkimi jego wymiarami, a nie na płaskiej powierzchni, jak podczas chociażby rysowania.

— Może po tym wszyst... — zaczęła Darelia w odpowiedzi z igrającym na jej ustach uśmieszkiem. Nagle jednak umilkła i, zanim zdążyłem zareagować, pchnęła mnie na bok, na tyle mocno, że upadłem na ziemię, wylądowawszy pod elfką.

— Co na bogów?! — syknąłem głośno, gdy tylko doszedłem do siebie, mrugając kilkakrotnie, by odpędzić lekkie zawroty głowy spowodowane nagłą zmianą pozycji.

W odpowiedzi dziewczyna wskazała wzrokiem na niewielkiego, czarnego gada, ni to węża, ni to jaszczurkę, sunącego powoli przez miejsce, gdzie przed chwilą siedzieliśmy. Zmarszczyłem brwi. Skądś kojarzyłem gadzinę, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć, skąd. W Elionie takich nie mieliśmy.

— Cholernie niebezpieczny gnojek — wyjaśniła Darelia, widząc moją dezorientację, wciąż z przyspieszonym oddechem. Jej policzki zarumieniły się, a czarne, wilgotne nieco włosy opadały po obu stronach twarzy, łaskocząc moje policzki. Cały czas pół siedziała, a pół leżała na mnie, przez co czułem jej ciężar na ciele.

Nie potrafiłem oderwać od niej wzroku.

— I pewnie agresywny? — rzuciłem, przypominając sobie szczątkowe informacje. No pięknie, tak narzekałem na to, że reszta nie znała się na warunkach w Elionie, a sam niewiele wiedziałem o tych okolicach. Mogłem się tłumaczyć jedynie tym, że w przeciwieństwie do nich nie planowałem podróży w irwańskie strony.

— Jak Irwańczyk w karczmie — przyznała Darelia, patrząc na mnie z wyraźnym rumieńcem. Jej oddech zaczął się uspokajać, chociaż nadal zdawał się szybszy niż zwykle. Uniosła jedną dłoń i smukłymi palcami odgarnęła mi z policzka pasmo białych włosów.

Poczułem, jak mimowolnie moje policzki nagrzewają się odrobinę, gdy spojrzałem w oczy elfki. Wsunąłem jej włosy za ucho i ostrożnie przesunąłem opuszkiem palców po jego spiczastej krawędzi.

Ja chyba naprawdę się zakochałem. I uświadamiałem to sobie coraz bardziej.

— Czy my wam w czymś przeszkadzamy?

Nieoczekiwane pytanie zadane rozbawionym, nieco sarkastycznym tonem sprawiło, że aż od siebie odskoczyliśmy, zaskoczeni. Przypomniałem sobie, że przecież byłem w obozowisku z resztą drużyny, w tym najwyraźniej Arwarem i Mirem, którzy zdążyli do nas dotrzeć. Nie mogłem uwierzyć, że pozwoliłem sobie na aż tak dużą utratę uwagi.

— Arwar! — wydarła się w tej samej chwili Taria, wyraźnie zirytowana. — Czemu im przerwałeś?!

— Oni mieli tu romantyczny moment! — Niespodziewanie poparł ją Ronul. — W końcu otrzymaliśmy dowód, że nie są jak kamienie pod tym względem! To pewnie wiele dla nich znaczyło, a ty musiałeś zepsuć ten piękny moment miłości, najwspanialszego uczucia danego nam przez bogów...

— Przestańcie, bo was dźgnę — mruknąłem gniewnie, posyłając wszystkim ponure spojrzenie. — Przynajmniej nie świergoczę ciągle „moje słoneczko, gwiazdeczko najkochańsza, kwiatuszku milutki" — stwierdziłem znacząco do Arwara.

Ten w odpowiedzi uśmiechnął się nerwowo i zaczerwienił, uciekłszy wzrokiem.

— No rzeczywiście mogłeś jeszcze chwilę poczekać, chciałem zobaczyć, jak to się rozwinie — dodał kpiąco Mir, rzuciwszy na ziemię spory stos gałęzi. Przykucnął obok nich i zaczął tworzyć miejsce na ognisko.

— A co, mało ci twoich własnych miłostek? — rzuciła Darelia ostrym tonem, splótłszy ręce na piersiach, ewidentnie niezadowolona. Jej mina spochmurniała, a oczy ciskały gromy w stronę zwierzołaka.

Nic dziwnego, i mnie zirytował jego ton. Ja rozumiałem, że zazwyczaj z Dari nie okazywaliśmy sobie uczuć w sposób taki, jak inne pary, a dla kogoś z zewnątrz sprawialibyśmy pewnie wrażenie bliskich przyjaciół, ale to nie uzasadniało tonu Mira. Doskonale wiedział, a przynajmniej na pewno zaobserwował już, że żadne z nas po prostu nie czuło aż takiej potrzeby pokazywania miłości czy też zauroczenia tak, jak Arwar i Taria. Ja sam nie myślałem nawet o tym zbytnio i wydawało mi się, że Darelia albo miała podobne podejście, albo szanowała moje granice na tyle, by nie naciskać na nic więcej.

— Nic dziwnego, że niektórzy jeszcze sobie nikogo na dłużej nie znaleźli, skoro skupiają się tylko na jednym — burknąłem na tyle głośno, że wszyscy mnie usłyszeli.

— Dobra, spokojnie, nie unoście się tak! — Mir uniósł ręce w uspokajającym geście, śmiejąc się nieco nerwowo. Przestąpił z nogi na nogę. — Przepraszam, serio, nie chciałem was urazić, nie musicie się tak denerwować! — Szybko skupił się na rozstawianiu drewna na wieczorne ognisko, jakby chciał zapomnieć o całej sprawie.

Taria pokręciła głową. Szybko podała chłopakom ich porcję suszonego mięsa, a sama w tym czasie z pomocą Ronula wbiła w ziemię dwa grube kije, chyba pnie jakichś młodych drzewek. Przywiązali do nich konie, upewniwszy się, że Rillen znalazł się jak najdalej od spokojnie żującej trawę Idlil, spacerującej radośnie na wolności. Klacz tylko spojrzała na nich ze złośliwą wyższością i parsknęła cicho. Zaraz potem położyła uszy i wydała gniewne prychnięcie, gdy ogier Arwara wyciągnął ku niej tęsknie szyję i próbował dosięgnąć jej łbem.

Tak, zaloty ewidentnie mu nie szły. Moja Idliś szanowała się i nie zadawała z byle wierzchowcami. Zresztą była czystej krwi złośliwą ciemną klaczą, a Rillen stanowił stereotypowego wręcz konia jasnego księcia, białego, dobrze zbudowanego rumaka z gęstą grzywą i ogonem, teraz nadal nieco nierównym po ostatnim spotkaniu z zębami Id. Ona po prostu nie tolerowała jego zalotów, on zaś najwyraźniej nawet jak na zwierzaka nie grzeszył intelektem, skoro nie rozumiał, że ewidentnie nic z tego nie będzie.

Naiwny.

Westchnąłem cicho i ponownie usiadłem, po czym od niechcenia zerwałem źdźbło trawy i zacząłem unosić je w powietrzu przed twarzą. Najwyższa pora, by wykorzystać tę przerwę w podróży i ponownie poćwiczyć trochę telekinezę. W końcu zaraz obok tego, co powiązane z mrozem i śniegiem, stanowiła mój wrodzony dar.

Zamknąłem na moment oczy i wziąłem głęboki oddech, po czym wypuściłem powietrze, tym samym się wyciszając. Skupiłem się na magii wewnątrz mnie, tej rzece płynącej w żyłach, na zewnątrz zamarzniętej, lecz w środku pędzącej wartkim nurtem przez żyły, a także znacznie głębiej, owiniętej wokół duszy, z sercem ukrytym głęboko, jasno świecącym mocą niczym lodowy kryształ wprawiony w nieprzerwane wibracje.

A później zacząłem ćwiczenia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro