Rozdział 3.
Gdy w końcu rozmowa w komnacie króla dobiegła końca, z ulgą ruszyłem do przydzielonego mi pokoju, by odpocząć przed obiadem. Po kilku godzinach dyskusji na temat naszej misji naprawdę miałem dosyć, a wiedziałem, że to jeszcze nie koniec, wręcz przeciwnie. Nadal pozostawało ustalić liczne szczegóły. Na szczęście Arwar postanowił kolejne spotkanie zwołać dopiero za dwa dni, aby cała nasza grupa przemyślała i wstępnie zapisała sobie, czego potrzebuje do dalszej podróży. Zdecydowanie planowałem wykorzystać tę możliwość i wypisać jak największą ilość ziół oraz gotowych lekarstw, a także niepokojąco dużą liczbę bandaży oraz igieł. W końcu te ostatnie dość łatwo mogły się złamać, a, jak mawiali, przezorny zawsze ubezpieczony. Nie chciałbym odkryć, że nie mam jak zszyć rany, bo ktoś poprzedniego wieczoru zniszczył ostatnią igłę podczas próby załatania płaszcza.
Westchnąłem i przeczesałem włosy, rozglądając się po korytarzu. Musiałem przyznać, że sam zamek należał do wyjątkowo pięknych budowli. Przy jego zdobieniach z pewnością pracowali nawet jeśli nie sami mistrzowie, to ich najlepsi czeladnicy. Nic zresztą dziwnego. Chociaż nie dało się ukryć, że trochę za bardzo rozpędzili się z tym całym złotem. Och, z pewnością ukazywało ono bogactwo i prestiż rodziny królewskiej, ale niebezpiecznie balansowało na granicy z... cóż, kiczem. W każdym razie, gdyby obecny król wpadł na pomysł dodania jeszcze chociaż jednego złotego zdobienia, zdecydowanie przekroczyłby granicę dobrego smaku.
W pewnej chwili poczułem na karku dziwne mrowienie, tak, jakby ktoś mnie obserwował. Zwolniłem, na pozór po to, by dokładniej przyjrzeć się jednemu z ornamentów. Kątem oka jednak rozglądałem się po korytarzu.
Z trudem powstrzymałem chęć uniesienia brwi, gdy dojrzałem sprawców. Za jedną z nielicznych rzeźb schowała się jakaś piątka dzieci, z których najstarsze mogło mieć około dziesięciu lat. Jedna z dziewczynek wydawała się bardzo znajoma.
— Griana, widzę cię — ogłosiłem głośno, przewracając oczyma. — Nie jesteście zbyt subtelni. — Odwróciłem się w stronę posągu, oparłszy ręce na biodrach.
Odpowiedział mi chichot dziewczynki i odgłosy przepychania. Nie minęło dziesięć sekund, a pięciolatka rzuciła się w moją stronę. Dwa jasnobrązowe warkocze latały na boki, gdy uderzyła o mnie i z całej siły uściskała, cały czas uśmiechając się szeroko.
Cóż, nie dało się ukryć, że była dość silnym dzieckiem... a przynajmniej takie wrażenie odnosiły moje biedne kości. Na sekundę zamarłem, ale zaraz uniosłem ręce i odwzajemniłem uścisk.
Reszta dzieci, która też zdołała wygrzebać się zza rzeźby, nieco ostrożnie stanęła kilka kroków od nas, niepewna, co robić. Jedno z nich, to na oko najstarsze, będące chłopcem wyjątkowo podobnym do Griany, westchnęło niecierpliwie.
— Cześć, Wasza Wysokość! — zaświergotała dziewczynka, ostentacyjnie go ignorując. Odsunęła się odrobinę i dla odmiany złapała w dłoń materiał mojej tuniki.
Pokręciłem głową z rozbawieniem. Cieszyłem się, że mała wydawała się być w dobrym stanie. Chociaż ciekawe, że nikt ich nie pilnował...
— Cześć, cześć — odparłem miękko. — I starczy Firmil, Wasza Wysokość sprawia, że czuję się stary — stwierdziłem z lekkim rozbawieniem. Nie widziałem większego powodu, by dziewczynka zwracała się do mnie jakimkolwiek tytułem, szczególnie w sytuacjach prywatnych, takich jak ta.
Griana zastanowiła się przez chwilę, marszcząc czoło w wyrazie głębokiego zamyślenia.
— Cześć, wujku Firmilu! — rzuciła w końcu radośnie z szerokim uśmiechem, a na jej policzkach pojawiły się dołeczki.
Nie mogłem nic na to poradzić, ale wytrzeszczyłem oczy, jakbym widział tę małą pierwszy raz w życiu. Tego się zdecydowanie nie spodziewałem. Cóż, byłem jej krewnym, ale jakoś nie przyszło mi do głowy, że mogłaby mnie tak nazywać. Zresztą do niedawna w ogóle nie brałem pod uwagę opcji, że poznałbym kogokolwiek z moich jasnych krewniaków No, może przy dobrym wietrze spotkałbym króla lub księcia koronnego. Życie jednak postanowiło kolejny raz przypomnieć mi o tym, jak nieprzewidywalne bywało.
Któreś z pozostałych dzieci zachichotało. To sprawiło, że przyjrzałem się im uważniej. Dwóch chłopców, na oko mających około dziesięciu i ośmiu lat i tyle samo dziewczynek, które wydawały się w podobnym wieku do księżniczki. Czyżby kolejne wnuczęta króla i królowej?
— Ech... — westchnąłem w końcu, machnąwszy na to wszystko ręką. — A kogo ty ze sobą przyprowadziłaś?
Griana odsunęła się jeszcze odrobinę, by dumnie wskazać na chłopca, który wcześniej westchnął. Miał płowe włosy, ale poza tym wyjątkowo przypominał księcia koronnego.
— To jest Leifin, mój brat! — ogłosiła, dumnym tonem, potwierdzając tym samym moje przypuszczenia. A to Neivin, Meita i Haina, moi kuzyni! Są dziećmi cioci Kial, pewnie już ją spotkałeś.
Neivin był drobnym chłopcem o nietypowych dla Irwańczyków, czarnych włosach i oliwkowej cerze zdradzającej wyspiarskich przodków. Stał nieco z tyłu, dość niepewnie, jakby obawiał się podejść bliżej, a w błękitnych oczach miał ostrożny błysk.
Jego siostry odziedziczyły za to złociste loki matki, choć ich skóra wciąż pozostawała odrobinę ciemniejsza od złocistej karnacji kuzynostwa, jakby cały czas przebywały na pełnym słońcu. Obserwowały mnie z wyraźną ciekawością, która gdyby nie miały jakichś pięciu czy sześciu lat, sprawiałaby, że poczułbym się nieswojo.
— Miło was poznać — odezwałem się z uśmiechem i przykucnąłem. Odpowiedział mi chór mniej i bardziej energicznych głosów. — A czemu biegacie tu sami? Nie powinien was ktoś pilnować? — zadałem w końcu nurtujące mnie pytanie. Naprawdę nie mogłem uwierzyć, że po niedawnym wydarzeniu rodzina dzieci tak po prostu zostawiłaby je samopas, bez jakiejkolwiek ochrony. A tymczasem w zasięgu wzroku nie widziałem ani jednego strażnika.
— Uciekliśmy! — ogłosiła dumnie Griana, sprawiając tym samym, że z trudem powstrzymałem westchnienie. Zaczynałem odnosić wrażenie, że ta dziewczynka to istne zagrożenie. Wydawała się niesamowicie zadowolona z tego, że wymknęła się pilnującym ją osobom.
— Niestety — mruknął wyraźnie mniej entuzjastyczny Neivin, który sprawiał wrażenie nerwowego, jakby się czegoś obawiał. Nie wiedziałem tylko, czy martwił się potencjalnym niebezpieczeństwem, czy tym, że ktoś ich w końcu nieuchronnie złapie i ukarze za tę psotę.
— Nie bądź nudny, Nei! — parsknęła Griana tak bardzo upominająco, jak tylko mogła zrobić to pięcioletnia księżniczka.
— I nie baliście się tak uciec? — zapytałem, unosząc lekko brwi. W sumie ciekawiło mnie to. Ja na ich miejscu raczej nie zdecydowałbym się na taki krok przynajmniej przez kolejny tydzień.
Cała grupka spojrzała po sobie.
— Trochę, ale tak baaardzo się nudzę! — przyznała w końcu Griana marudnym głosem, wykrzywiając drobne usteczka w nadąsanym grymasie. Oparła ręce na biodrach, a ja z trudem powstrzymałem chęć wybuchnięcia śmiechem. W końcu dla niej była to poważna sprawa. Nawet dla dorosłego nuda potrafiła być nieznośna, a co dopiero dla małego dziecka.
— Mam nóż! — ogłosiła za to dumnie Meita, prezentując niewielki, delikatnie wyglądający sztylet, który sprawiał wrażenie bardzo ostrego.
Podejrzewałem, że zabrała go komuś innemu, bo jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić, by ktokolwiek dał na oko pięcio albo sześcioletniej dziewczynce tak niebezpieczną broń. Na pewno nie bez nadzoru, szczególnie w Irwanii, gdzie nawet na dorosłe kobiety uczące się używania ostrza patrzono niezbyt chętnie.
— A Nei może zrzucić kogoś ze schodów! — dodała pomocnie dziewczynka, tym samym sprawiając, że chłopiec jakby zapadł się w sobie. Wydawało się, że nie lubił, gdy o tym wspominano.
— To był wypadek! — jęknął obronnym tonem, a na jego policzki wstąpił rumieniec.
— Wiemy — zgodziła się z nim Griana z całą powagą pięcioletniego dziecka. — W końcu to były tylko dwa schodki. Ja bym go zrzuciła z dziesięciu.
— Griana... — westchnął jej brat z dezaprobatą. Wyglądał tak, jakby nie wiedział, czy powinien się śmiać, czy martwić morderczymi zapędami młodszej siostry. Ja za to zacząłem się cieszyć, że to jej kuzynka, a nie ona trzymała sztylet. Chociaż z drugiej strony nie wiedziałem, czy Meita nie miała podobnych skłonności.
Stop, nie, przecież znałem odpowiedź.
Zdecydowanie miała.
— Też byś to zrobił!
— Żałuję, że ci o tym powiedziałem — wycedził Leifin.
— Pff — prychnęła Griana. — Też byś go zrzucił, prawda? — zwróciła się niespodziewanie do mnie. Jej oczy błyszczały od ciekawości, gdy przechyliła lekko głowę na bok, niczym zainteresowany czymś pisklak.
— Kogo? — zapytałem z lekkim zdziwieniem, próbując domyślić się, któż to zaszedł dzieciom za skórę tak bardzo, że życzyły mu wypadku.
— Generała — wyjaśniła szybko Haina. — Tego starego i siwego, co dużo krzyczy i jest niemiły. — Wydęła usteczka z niesmakiem. Reszta gromadki pokiwała zgodnie głowami.
— Cóż, raczej nie jestem zwolennikiem zrzucania ze schodów... — zacząłem, ale nim dzieci zaczęły wyrażać swoją dezaprobatę, dodałem: — ale chętnie bym go dźgnął.
— Dać wujkowi nóż? — zaproponowała od razu Meita. Wyglądała na wyjątkowo chętną, by to zrobić.
Niemal współczułem jej wrogom. Szczególnie jeżeli z czasem nie wyrośnie z tych morderczych skłonności, które przejawiała. Wtedy biada każdemu, to by z nią zadarł, bo prawdopodobnie bez większego wahania wbiłaby mu ostrze między żebra. Przynajmniej na to się chwilowo zapowiadało.
Z drugiej strony – pewnie sami by sobie na to zasłużyli. Jakoś wątpiłem, by dziewczynka wyrosła na osobę mordującą innych bez powodu. Nie z rodziną, która wydawała się ją bardzo kochać i uczyć tego, co dobre.
— Nie, mam swój — odparłem całkowicie zgodnie z prawdą. Nawet jeśli co niektórzy strażnicy patrzyli na mnie krzywo, nie miałem najmniejszego zamiaru poruszać się po irwańskim zamku bez ostrza przy boku, a także co najmniej trzech ukrytych sztyletów oraz noży do rzucania. Może i byłem naiwny, ale nie aż tak. Poza tym broń to część mnie, nie wyobrażałem sobie zrezygnowania z niej, by komukolwiek się podporządkować. Żadne szanujące się Dziecko Nocy by tego nie zrobiło. Nie tylko dlatego, że to wręcz zaproszenie wroga do ataku, ale i posiadanie oręża przy sobie tak głęboko zakorzeniło się w naszych życiach, że większość Eliończyków wolałaby umrzeć z bronią w ręku, niż dobrowolnie zrezygnować z niej w miejscu, gdzie nie czuli się bezpiecznie, nawet jeśli mieli oficjalnie zapewnioną ochronę osoby, która władała danym terenem. Nie pozostawałem wyjątkiem. — Poza tym obiecałem, że będę w miarę grzeczny — dodałem z lekkim uśmieszkiem.
— Nudy — skwitowała Haina z całym obrzydzeniem, które czuła na samą myśl o byciu grzecznym dzieckiem. — A skąd w ogóle jesteś? — zapytała z ciekawością, przechylając lekko głowę na bok. Bujała się piętach, a w palcach gniotła materiał ciemnożółtej sukienki.
— Z Elionu — odparłem. Ciekawiło mnie, jak grupka na to zareaguje. Czy zdążyli już nabrać typowych dla jasnych uprzedzeń do naszego narodu, czy może te ich jeszcze nie dosięgły? Musiałem przyznać, że moi irwańscy krewni jak do tej pory zachowywali się wyjątkowo miło, ale doskonale zdawałem sobie sprawę, że są tylko wyjątkami, a w dużym stopniu do ich akceptacji przyczyniły się moje dotychczasowe czyny.
— Ooo... — wydusiła Griana, a jej oczy rozszerzyły się, gdy patrzyła na mnie z mieszaniną niedowierzania i zaintrygowania. Z ust pozostałych wydostały się westchnienia i pomruki, które jednak trudno było rozszyfrować. — Jesteś ciemny? — Upewniła się. — Masz skrzydła?
— Aha. — Pokiwałem głową. — Staram się walnąć nimi Arwara.
— Ja też chcę — ogłosiła dziewczynka bez wahania przy aprobacie pozostałych dziewcząt, a jej brat i kuzyn zgodnie westchnęli.
— Jesteś małym potworem, wiesz? — zapytałem, unosząc brwi, a księżniczka natychmiast się rozpromieniła.
— I zagrożeniem! — ogłosiła dumnie.
Jakoś się temu stwierdzeniu nie dziwiłem. Wręcz przeciwnie, całkowicie je popierałem. I w pewnym stopniu podziwiałem, a przynajmniej szanowałem tę małą. Inne dziecko na jej miejscu bałoby się wyściubić nosa z pokoju nawet w towarzystwie rodziców, a ta już biegała po całym zamku, sprawiając kłopoty i umykając gwardzistom, którzy mieli jej pilnować.
— Niestety — mruknął Leifin.
— A mogę zobaczyć twój nóż? — wyrzuciła z siebie niespodziewanie Meita, patrząc na mnie błagalnie. — Masz tylko jeden, czy więcej? Używasz innej broni?
— Ej, ej, ej, jedno pytanie na raz — przystopowałem ją, kręcąc głową z rozbawieniem. — Tak, oczywiście, że możesz. Mam więcej i używam innej broni, ale trzymam to wszystko w komnacie. — A także w dużej części ukryte przy sobie, ale tego akurat maluchy wiedzieć nie musiały.
Niemal zapomniałem już, jak gadatliwe i ruchliwe bywały dzieci. Ech, gdzie one całą tę energię skrywają? Bo sam nie pogardziłbym jej odrobiną, bo z każdym kolejnym rokiem schody w zamku ojca zaczynały stanowić coraz większe wyzwanie, mimo że biegałem po nich dzień w dzień. O wstawaniu rano lepiej nawet nie wspominać, niezależnie od tego, o której godzinie położyłem się spać, i tak budziłem się niewyspany i zniechęcony samą wizją obowiązków. Cóż, przynajmniej teraz nie musiałem wypełniać żadnych dokumentów...
— Pójdziemy z tobą! — zaproponowała natychmiast dziewczynka, z oczyma, które wręcz świeciły się na samą myśl o tym.
Westchnąłem. Powinienem kazać im natychmiast wrócić do rodziców, a najlepiej odprowadzić do nich całą gromadkę, lub przynajmniej przekazać ich strażnikom, którzy nawet jeśli jeszcze nie zorientowali się, że dzieci zginęły, zaraz to zrobią. Mogłem się założyć, że nawet gdyby nie przyznali się od razu przełożonym i nie wszczęliby oficjalnego alarmu, zapewne przyzwyczajeni do kłopotów z podopiecznymi, i tak najedliby się strachu podczas poszukiwań.
Ale z drugiej strony... naprawdę? Ja rozumiem, gdyby to była sama Griana, ale przede mną stała cała piątka dzieci, w dodatku najstarsze z nich miało może z dziesięć lat! Przypilnowanie ich nie byłoby aż tak trudne. Co one, przez otwory wentylacyjne się przecisnęły? Przecież nawet jeżeli strażnicy nie mieli ich na oku cały czas, a stali przed drzwiami komnaty, to wciąż wymknięcie się nie należało do łatwych.
Taaak, drogim strażnikom należała się mała nauczka za niedopilnowanie dzieci. Szczególnie że jedno z nich dopiero co prawie zostało zabite. Odrobina strachu nie zaszkodzi temu, który jakimś cudem nie dopilnował królewskich pociech.
Jednak nie chciałem, by ich rodzice się martwili tym, że gromadka nagle zniknęła. To, że gwardziści nie podołali zadaniu, nie oznaczało, że ktokolwiek poza nimi powinien umierać z niepokoju.
— Zrobimy tak: zaprowadzicie mnie do swoich rodziców, żeby nie martwili się waszym zniknięciem — zadecydowałem, nie chcąc odmawiać dzieciom. Zresztą w ten sposób miałbym przynajmniej pewność, że nic im nie grozi i nie zrobią czegoś wyjątkowo głupiego. — Powiemy im, że jesteście ze mną, bo inaczej zaczną was niepotrzebnie szukać.
— Mhm — mruknęła Griana z niezbyt zadowoloną miną.
— Mogę powiedzieć — zaproponowała niespodziewanie Haina. — I tak mam za chwilę lekcję, powinnam iść.
Reszta spojrzała na nią współczująco. Ja jednak odniosłem wrażenie, że dziewczynka wcale nie martwi się perspektywą spędzenia czasu na nauce, zamiast bieganiu z rodzeństwem oraz kuzynostwem.
— Jesteś pewna? — upewniła się jej siostra z pewnym zmartwieniem, a młodsza księżniczka szybko pokiwała głową, uśmiechając się lekko.
— Tak — odparła krótko, ale bez większego smutku, miętosząc w palcach materiał sukienki.
— Pójdę z tobą, powiem mamie — odezwał się Leifin. — Najwyżej dołączę do was chwilę później — zwrócił się do siostry, która już chciała zaprotestować.
Zastanowiłem się przez chwilę, rozważając wszystkie za i przeciw. Wątpiłem, by komukolwiek groziło teraz niebezpieczeństwo – ostatni atak miał miejsce zbyt niedawno, by teraz ryzykowano kolejny. Mimo to sięgnąłem do buta i wyjąłem z niego mały sztylet. Mogłem się założyć, że Leifin znał już przynajmniej podstawy używania broni. W końcu chłopcy w jego wieku zaczynali już służyć u boku rycerzy, przygotowując się do zostania giermkami.
Rzeczywiście, chociaż chwyt księcia był trochę sztywny i niepewny, a do tego jeszcze nie do końca prawidłowy, było widać, że nie trzyma ostrza w dłoni po raz pierwszy. Wydawało się, że ma już całkiem solidne podstawy, które przy odpowiednim treningu w ciągu najbliższych lat zaowocowałyby całkiem przyzwoitymi umiejętnościami.
— Tylko uważajcie na siebie — nakazałem obojgu, a zarówno Haina, jak i Leifin pokiwali głowami z wyjątkową powagą.
— Będziemy bezpieczni — obiecał chłopiec. — A... — zaczął, ale zawahał się na moment. — Dziękuję — mruknął, patrząc na ornamenty na ścianie.
— Nie masz za co — odparłem bez wahania. — Biegnijcie już, zanim zaczną się o was wszystkich martwić — nakazałem, a dwójka dzieci pokiwała głowami i szybko ruszyła korytarzem w stronę schodów. — A wy chodźcie, pokażę ci te noże — westchnąłem, a Meita od razu się rozpogodziła. Pozostała dwójka również; nawet cichy Neivin uśmiechnął się lekko.
— Wujku — zaczęła nagle Griana cichym, dość niepewnym tonem — tak myślałam... Bo ja... Co wtedy zrobiłeś? — zapytała niespodziewanie, wpatrując się cały czas w ziemię. — On się dusił, prawda? — wyrzuciła z siebie szybko. — Wiem, że nie powinnam o tym myśleć, ale nie potrafię — mruknęła z rumieńcem na twarzy, obejmując się ramionami.
Westchnąłem już chyba po raz dziesiąty tego dnia i zatrzymałem się na środku korytarza. Odwróciłem się twarzą do dziewczynki i przykucnąłem, po czym położyłem dłoń na jej barku.
— I nie będziesz potrafić — stwierdziłem, sprawiając tym samym, że księżniczka spojrzała na mnie ze zdziwieniem. — Griana, to, co przeżyłaś, było straszne i nigdy nie powinno się wydarzyć. To nie jest coś, o czym możesz tak po prostu zapomnieć i nie ma w tym nic złego. Kiedyś to minie, ale to niestety nie trwa dzień czy dwa — wyjaśniłem miękkim tonem. — Powinnaś porozmawiać o tym z rodzicami, to może trochę pomóc.
— Naprawdę? — zapytała z rozpaczliwą wręcz nadzieją.
— Obiecuję — odparłem poważnie, ściskając lekko jej bark. — To kiedyś minie. Ale nie ma nic dziwnego w tym, że to przeżywasz, wręcz przeciwnie. Chociaż, nie będę ukrywał, jesteś wyjątkowo odważna, skoro już biegasz po całym zamku, każąc gwardii cię szukać — stwierdziłem niezobowiązująco, by nieco poprawić humor Griany.
To zresztą udało się, bo córka księcia koronnego uśmiechnęła się lekko.
Ja jako dziecko na szczęście nigdy nie byłem w bezpośrednim niebezpieczeństwie. Mimo to do tej pory przechodziły mnie ciarki, gdy miałem zmierzyć się z szerokimi marmurowymi schodami, które były tymi głównymi w większości dworów. To sprawiało, że jeszcze bardziej podziwiałem odwagę dziewczynki.
— Są głupi, że nie zauważyli, kiedy uciekliśmy — ogłosiła Meita pełnym pogardy tonem.
— Wykorzystaliśmy chwilę, gdy ten, który nas akurat pilnował, odszedł na moment — wyjaśnił Neivin cicho, a na jego policzkach pojawił się rumieniec zawstydzenia.
Ach, to nieco wyjaśniało. Prawdopodobnie strażnik odbiegł na moment za potrzebą lub coś w tym stylu, a dzieci wykorzystały okazję i tyle je było widać.
— Ach, wy zagrożenia. — Pokręciłem głową z rozbawieniem i ruszyłem powoli dalej. — Odpowiadając na twoje pytanie, użyłem magii — zwróciłem się do Griany, a cała trójka spojrzała na mnie z szokiem.
— Magii? — wyszeptał Neivin tonem pełnym sprzecznych emocji, które pojawiły się również na jego twarzy.
— Tak — potwierdziłem nieco ostrożnie. Nie wiedziałem, co o tym sądzić.
— Używasz magii? — zapytała Meita z ciekawością, przechylając lekko głowę na bok. Szła obok brata dziarskim krokiem, najpewniej już wyobrażając sobie, jak przegląda moją broń.
— Oczywiście — potwierdziłem. Czemu miałbym tego nie rob... — przerwałem, gdy nagle coś do mnie dotarło. — Ach, no tak. U was nie lubi się zbytnio męskich magów. Chociaż czy wy w ogóle lubicie jakiegokolwiek maga? — zapytałem ze szczerym zaintrygowaniem, marszcząc brwi. Owszem, słyszałem o szanowanych oraz potężnych czarodziejkach z Irwanii, ale były one bardzo nieliczne, a wzmianki o nich to bardziej plotki niż jakiekolwiek potwierdzone informacje.
— Nie mam nic przeciwko magom — odparła bez wahania Griana. — Podoba mi się magia. Pomaga pozbyć się złych i głupich ludzi. Na przykład można zrzucić ich ze schodów. — Niespodziewanie spojrzała znacząco na kuzyna, który wręcz zapadł się w sobie.
— Neivin jest magiem — ogłosiła pomocnie Meita, a chłopiec automatycznie zaczął protestować:
— Ja nie... — Zaraz jednak zamilkł i jedynie westchnął głęboko, najwyraźniej uznawszy, że ukrywanie prawdy nie ma sensu.
— Wiecie co? Po prostu wyjaśnijcie mi to wszystko, gdy już spokojnie usiądziemy — zarządziłem, po czym spojrzałem na Neivina z dezaprobatą. — A ty, drogi chłopcze, powinieneś się wstydzić. Jeśli już masz zamiar kogoś skądś zrzucać, to porządnie. I nie przypadkiem — zganiłem go, sprawiając tym samym, że chłopiec otworzył szerzej oczy i niemal się potknął.
— Słyszysz? Wujek Firmil mówi, że zrzucanie kogoś ze schodów wcale nie jest takie złe! — ucieszyła się Griana, a ja natychmiast posłałem jej ponure spojrzenie, które sprawiło, że dziewczynka tylko wzruszyła ramionami z miną niewiniątka.
— Tego nie powiedziałem — odparłem twardym tonem. — Najlepiej nie zrzucaj nikogo. Ale jeśli już musisz, to raz, a porządnie. I nie ze schodów. Z wieży jest lepszy efekt. — Uśmiechnąłem się do chłopca z przekąsem. — I..a tak poważnie, zdecydowanie powinieneś ćwiczyć. I tak się tego nie pozbędziesz.
— Ale ja nie mogę... — zaczął książę zmartwionym tonem, który sprawił, że coś zakuło mnie w okolicy serca.
— A co, rodzina ci zabrania? — zapytałem, chociaż tak naprawdę znałem odpowiedź, przynajmniej częściowo. Bardzo wątpiłem, by matka lub dziadkowie Neivina posunęli się do czegoś takiego. Wydawało mi się, że starają się nieco zwalczyć wiele przekonań zakorzenionych w swych poddanych. Jednak nie mogli w ciągu kilku czy nawet kilkunastu lat zmienić funkcjonującego od wieków sposobu myślenia.
— N..nie! — zaprotestował natychmiast chłopiec. — Ale reszta dworu jest niemiła — przyznał ciszej — i gwardziści często też.
Przeklęte irwańskie stereotypy. Wciąż miały się dobrze i niszczyły życie niewinnym dzieciom. To nie wina chłopca, że urodził się z mocą. Jego dar powinno się cenić i pielęgnować za to, jak niezwykły był, a nie traktować z pogardą. Przecież i tak nie dało się go w żaden sposób usunąć. Ci dranie, którzy nie potrafili tego zrozumieć, prawdopodobnie w chwili zagrożenia jako pierwsi udaliby się o magów, nawet płci męskiej.
Mam nadzieję, że będą cierpieć tak samo jak każdy chłopiec, który musiał ukrywać swoją naturę, by nie zostać odrzuconym przez społeczeństwo.
A jeżeli któregoś z nich dorwę w swoje ręce, nich modli się do Jalii, by zmusiła mnie do okazania mu litości. Szczególnie jeśli okaże się pewnym około sześćdziesięcioletnim białowłosym generałem.
— Mówiłam, że ich dźgnę — powiedziała Meita z niezadowoleniem, ściskając swój sztylet.
— Chcę pomóc — wycedziła Griana.
— Zrzuć ich z wieży — prychnąłem. — Lub po prostu ich zignoruj. Ludzie zawsze znajdą coś, co im się w tobie nie podoba i często nie jest to coś, co możesz zmienić. Nie pozbawiaj się przewagi, tylko dlatego, że komuś ona nie pasuje — poradziłem dzieciakowi. — Magia jest niesamowitym darem, bardzo przydatnym i potrzebnym. Nie możesz jej tak po prostu się wyprzeć, a brak ćwiczeń poskutkuje kolejnymi wypadkami.
— To co mam robić? — wyszeptał chłopiec rozpaczliwie, patrząc na mnie z czymś, co niepokojąco przypominało błaganie.
W normalnych warunkach spróbowałbym przekonać matkę chłopca do tego, by wysłali go do eliońskiej szkoły – może magia Dzieci Nocy różniła się od tej używanej przez inne istoty, ale i tak mieliśmy w akademii co roku kilkoro jasnych dzieci, głównie z Denestru lub wysp. Obecnie jednak nie chciałem narażać chłopca, więc to rozwiązanie odpadało do czasu, aż upewnię się, że moja ojczyzna jest bezpieczna tak bardzo, jak to tylko możliwe.
— Przede wszystkim dojść do mojego pokoju — zadecydowałem. — Gdzieś tam mam pergamin, spróbujemy coś wymyślić, skoro i tak będę tu przebywał przez kilka dni. — Jednocześnie już próbowałem sobie przypomnieć pierwsze lekcje, które sam przechodziłem, gdy byłem nieco młodszy od Neivina.
Nauczyciel był ze mnie żaden, ale postanowiłem, że postaram się przynajmniej pomóc chłopcu w poznaniu podstaw, żeby nie błądził całkowicie we mgle już na samym początku. To było niemal tak samo niebezpieczne, jak całkowite zamykanie się na szalejącą we wnętrzu magię. Na niedoświadczonego maga czekało wiele zagrożeń, z których on sam nie zdawał sobie sprawy. No i może porozmawiam z rodziną księcia o tym, by spróbowali zatrudnić jakąś czarodziejkę do udzielenia mu lekcji, przynajmniej na jakiś czas.
I przy okazji upewnię się, że Meita naprawdę wie, jak dźgnąć tym sztyletem kogoś, a nie siebie samą.
***
Westchnąłem z ulgą, spoglądając w niebo, które przybrało złotawo-fioletową barwę, tak znamienną dla zachodu słońca. Popołudnie spędziłem, zwiedzając stolicę Irwanii w towarzystwie reszty drużyny i Jarnisa, który robił z przewodnika. Okazał się przy tym świetnym gawędziarzem, a liczne informacje historyczne na temat poszczególnych miejsc przeplatał z anegdotami z życia swojego oraz reszty królewskich dzieci. Wiele z nich dotyczyło zresztą Arwara, którego słaba głowa i całkowity brak orientacji w terenie stanowiły mieszankę nader wybuchową.
Sam dowódca naszej nieszczęsnej drużyny posyłał bratu mordercze spojrzenia i powoli, aczkolwiek nieustannie przeobrażał się w dojrzałego pomidora. Nie pomagało to, jak gorąco Taria śmiała się z jego młodzieńczych wybryków, kręcąc czasami głową z politowaniem. Mimo to czasem spojrzenie dziewczyny miękło, a Arwar obdarzał ją uśmiechem pełnym radości graniczącej z błogim odurzeniem. Wydawało się wtedy, że rzeczywistość nie ma dla nich najmniejszego znaczenia; w ogóle prawdopodobnie nie widzieli tego, co działo się wokoło. A może wręcz przeciwnie, po prostu mieli teraz swoje własne światy, których centrum znajdowało się w miękkich oczach ich ukochanych. Skryte w źrenicach odbicia otaczającej nas rzeczywistości były zbyt drobne, by w pełni ukazać grymas zniecierpliwienia Darelii, przewracanie oczami Jarnisa, i moje wszechobecne znudzenie oraz irytację, gdy Taria i Arwar odcinali się od naszej rzeczywistości, zagubieni w swoich uczuciach.
Bogini, ich miłość do siebie była jednocześnie piękna i denerwująca.
Dlatego z ulgą przyjąłem koniec spaceru i ogłosiłem, że dla odmiany przejdę się teraz sam, by jeszcze lepiej poznać miasto i jego najciekawsze zakamarki. Poza tym tam był teraz rynek, a ja wręcz pływałem w irwańskim złocie. I chociaż nie planowałem wydać zbyt wiele, nie wyobrażałem sobie też nie kupić niczego. Na przykład jednej z tych pięknych plecionych bransoletek, albo kolejnego sztyletu do kolekcji w zamian za ten, który wręczyłem Leifinowi. Co prawda, chłopiec próbował go oddać, ale machnąłem na to ręką, stwierdziwszy, że przyda mu się dobra broń. A że tutaj sprzedawano całkiem zgrabne ostrza, to uznałem, że to podarowane warto zastąpić nowym. No i mieli bardzo ładne dzienniki, a ja z pewnością potrzebowałem notatnika.
— Ej, ty! — usłyszałem nagle za sobą. Spojrzałem przez ramię ze zdziwieniem. Zaraz potem odwróciłem się, by w pełni stanąć naprzeciw dwóch gwardzistów.
— Panowie do mnie? — zapytałem niewinnym głosem, zastanawiając się, o co może im chodzić. Nieco nerwowym ruchem poprawiłem podwinięte do łokci rękawy ciemnej koszuli, odsłaniające brązowawą już nieco skórę, decydowanie niepasującą do szanującego się Syna Nocy. Jeszcze trochę tego irwańskiego słońca i zacznę wyglądać jak mieszkaniec wysp, po prostu cudownie.
Wiedziałem, że nic mi nie grozi, ale i tak nie podobała mi się ta sytuacja.
— A do kogo? — mruknął gburowato jeden z gwardzistów, o wyjątkowo długich, popielatych włosach i migdałowych oczach, zdradzających domieszkę elfickich genów. Pewnie gdyby ściągnął hełm, okazałoby się, że jego uszy są nieco zaostrzone, choć nie tak, jak u czystej krwi elfa.
— Jak się nazywasz, chłopcze? — zapytał tymczasem drugi, przyglądając mi się uważnie. Ten był z kolei niższy od towarzysza i dobrze zbudowany, ciemnowłosy, ale jasnooki, pewnie rdzenny Iwańczyk. W przeciwieństwie do półelfa wydawał się też całkowicie przyjaźnie nastawiony. Tak, jakby spotkał znajomego i chciał po prostu porozmawiać z nim o pogodzie lub innych równie błahych tematach.
Mimo nerwów posłałem mu szeroki, nieco zawadiacki uśmiech i odgarnąłem z czoła kilka loków, które uwolniły się z niechlujnego nieco kucyka.
— Farin, proszę pana. Farin Hairin, syn Jaana i Maryanny — odpowiedziałem pierwsze, co przyszło mi do głowy, kłaniając się teatralnie, z zamaszystym pochyleniem i stuknięciem obcasami. W końcu jeśli wszystko pójdzie dobrze, już nigdy w życiu nasze drogi się nie skrzyżują, a ja nie miałem ochoty na kłopoty, w które niechybnie wpadłbym, gdybym podał moje prawdziwe nazwisko.
Ciemnowłosy zachichotał cicho, a półelf posłał mi spojrzenie pełne dziwnego połączenia politowania i pogardy. Ktoś tu zdecydowanie był zbyt poważny, nawet jak na urodzonego generała. Stawiałem zresztą, że nie miał aż tak wysokiej pozycji, choć nie dostrzegłem żadnych emblematów zdradzających to, z kim mam do czynienia. Odnosiłem z to wrażenie, że mężczyzna już z łona matki wyszedł w zbroi i z kijem w tyłku.
— Wiesz może, gdzie jest jakaś dobra gospoda, Farin? — odezwał się Irwańczyk.
Wzruszyłem ramionami. Wiedzieć wiedziałem, bo w przeciwieństwie do Arwara książę koronny miał świetną orientację w terenie i naprawdę oprowadził nas po całym mieście, ignorując marudzenie najmłodszego brata, że na pewno nie obchodzi mnie, gdzie co dokładnie się znajduje. No dobra, może rzeczywiście nie potrzebowałem informacji, jak dotrzeć do burdelu, ale rynek i karczmy oraz gospody już mnie jak najbardziej interesowały.
Tymczasem gwardzista posłał wymowne spojrzenie popielatowłosemu partnerowi i mimo jego niechęci wydobył z sakiewki złotą monetę. Rzucił ją, a ja bez wahania złapałem zapłatę zręcznym ruchem.
— Za dużo! — jęknął natychmiast gbur, gdy odwróciłem się, by ruszyć przodem. Posłałem mu ostre spojrzenie przez ramię.
— Panie, ja nie chodzę codziennie po ekskluzywnych gospodach, a daleko to, więc zapłata się należy! — zaprotestowałem, całkiem sprawnie naśladując południowy akcent. Czy on wiedział, jak niektórzy by się z tej monety ucieszyli?! Poza tym przepraszam, jak na mnie to i tak była wyjątkowo mała opłata za usługę.
— Nie marudź, Elten, należy się dzieciakowi — zganił go zresztą zaraz Irwańczyk. — Zaprowadź nas do najlepszej gospody, a resztę dostaniesz na miejscu — dodał w moją stronę, a półelf aż otworzył usta z oburzenia.
Ach, jacy ci Irwańczycy mili, jednak potrafią wyczuć, ile powinno się zapłacić biednemu ciemnemu za przysługę!
— Jak sobie panowie życzą. — Uśmiechnąłem się szelmowsko i ruszyłem wybrukowaną ulicą, mając przy tym cichą nadzieję, że prowadzę ich w dobrą stronę. Moneta przyjemnie chłodziła wnętrze dłoni, a ja zastanawiałem się, czy nie podrzucić jej może opiekunkom pobliskiego sierocińca.
— Tutaj — ogłosiłem, gdy stanęliśmy przed dużym budynkiem z szyldem przedstawiającym liść, który miał należeć do dębu. A przynajmniej tak sugerowała nazwa gospody: Pod złotym dębem. Oczywiście rzeczonego drzewa, nawet nie tyle złotego, ile jakiegokolwiek, w pobliżu nie było, a deski tworzące ściany przybytku bardziej przypominały jakiś mahoń, ale cóż, nazwa to nazwa, nie mnie wnikać. Może po prostu właściciel nie miał lepszego pomysłu.
Z zadowoleniem przyjąłem pozostałą część zapłaty i ruszyłem powoli w drogę powrotną. W pewnym momencie jednak wzruszyłem ramionami i skierowałem kroki w stronę najbliższej karczmy. Jakoś nie miałem ochoty na tak szybki powrót do zamku, gdzie ciągle jedno spotkanie przechodziło w drugie, a nawet w chwilach pozornej samotności czułem na sobie ciekawskie i nieufne spojrzenia. Chociaż nie miałem nic przeciwko towarzystwu innych osób, czasami to odrobinę za dużo. Przynajmniej, gdy cały czas obcowałem z ludźmi. Chociaż na pozór niewiele różnili się od Dzieci Nocy, a ich życie toczyło się podobnym torem, różnice kulturowe dawało się zauważyć na każdym kroku.
Coraz bardziej docierało do mnie, jak dużym szokiem musiało być dla babci porzucenie Irwanii i zamieszkanie na zawsze w tak odmiennym państwie. Bo nawet jeśli nie zgadzała się z wieloma przyjętymi w jej kraju zasadami, z innych nie zdawała sobie nawet sprawy, a otoczenie nie stawało się przez to mniej nieznane. Ciekawiło mnie nieco, jak teraz, po tych wszystkich latach odnalazłaby się w dawnej ojczyźnie. Chociaż może lepiej tego nie sprawdzać, bo wtedy na Irwanię spadłby niespodziewanie prawdziwy terror skryty w śmiertelnym ciele.
Tak, jeszcze godzinka czy dwie z dala od zamku raczej wyszłyby mi na dobre. Odrobina słodkiej anonimowości pozwalająca na łatwe obserwowanie toczącego się dookoła życia i, miejmy nadzieję, lepsze zrozumienie panujących w nim zasad, momentami jakże odmiennych od tych w moim rodzinnym kraju.
Wszedłem do podobno całkiem przyzwoitej, choć taniej karczmy, która stała na skrzyżowaniu dwóch ulic. Sam budynek malował się raczej niepozornie, choć należał do zadbanych, zarówno z zewnątrz, jak i w środku. Solidne stoliki oraz krzesła i ławy sprawiały całkiem miłe wrażenie, a z sufitu zwisał prosty, żelazny żyrandol, na tyle nisko, by dało się zapalić wetknięte w niego świece, stanąwszy na jednej z ustawionych pod ścianą skrzyni, pełniących prawdopodobnie formę przede wszystkim dekoracyjną.
W środku znajdowało się już sporo osób, głównie młodych, które chciały odpocząć po całym dniu ciężkiej pracy. Wiele z nich pogrążyło się w rozmowach ze znajomymi, a ze wszystkich stron co rusz dochodziły wybuchy śmiechu. Na swój dziwny, paradoksalny wręcz sposób działało to uspokajająco – świadomość, że zasadniczo świat wciąż jest taki sam i istnieją miejsca, w których nawet nikt nawet przez chwilę nie myśli o pradawnych bóstwach, demonach czy mrocznych klątwach. Błogie zapomnienie o ciążącym nade mną – a przy okazji większością kontynentu – widmem zagłady, nawet jeśli działało tylko na moment.
Zamówiłem sobie kubek niezbyt mocnego wina, po czym usiadłem przy wolnym stoliku w kącie karczmy, skąd miałem widok na całą salę. Wśród licznych mieszkańców miasta dało się dostrzec kilku najemników czy niższych stanowiskiem urzędników, w większości przypadków jednak odgadnięcie zawodów przybyłych graniczyło z niemożliwością; wszyscy mieszali się w jeden kolorowy, hałaśliwy tłum, stanowiąc tym samym jedynie jego niewyróżniające się niczym elementy.
Podziękowałem dziewczynie, która podała mi zamówienie, po czym upiłem łyk napoju. Oczywiście, jak stwierdziłem bez najmniejszego zdziwienia, wino było dość mdłe, w sposób typowy dla irwańskiej kuchni. Niestety, najwyraźniej nawet alkoholu to nie ominęło.
— Dobrze tu spotkać rodaka — usłyszałem nagle przed sobą beztroski głos. Uniosłem wbity dotychczas w kubek wzrok, by ujrzeć stojącą po drugiej stronie stolika dość młodą kobietę. Na pierwszy rzut oka wziąłbym ją za mieszkankę Irwanii, lub może Denestru. Na to drugie państwo szczególnie wskazywał jej strój, składający się z prostej koszuli, bryczesów i wysokich butów, dość nietypowych dla noszących głównie suknie Irwanek. Jednak jej oczy miały nieludzki kolor ciemnej żółci, a uśmiech osłonił nieco zbyt ostre kły, które jasno dały mi do zrozumienia, z kim mam do czynienia. Przynajmniej w pewnym sensie.
Och, słyszałem już o Wielolicych, w końcu każdy mieszkaniec Elionu znał baśń o sprytnym złodzieju Reganie, którego przez całe lata nikt nie mógł schwytać z powodu jego niezwykłego daru. W szkole też uczono o tym rodzaju mocy. Jednak co innego usłyszeć i zdawać sobie sprawę z istnienia czegoś, a co innego zobaczyć to samo na własne oczy. Osoby obdarzone tym konkretnym magicznym talentem potrafiły niemal całkowicie zmienić swój wygląd w sposób, którego nie by osiągnięto żadnym przebraniem albo iluzją, nieważne, jak dopracowaną. To dlatego, że ich przemiany były całkowicie prawdziwe. Jedynym ograniczeniem było to, że mogli przybrać cechy przedstawiciela rasy, którą już spotkali. No i oczywiście ich moce ograniczały się tylko do form podobnych rasom rozumnym – przynajmniej w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Żadnych zwierząt.
— Odważne stwierdzenie — odparłem, unosząc kubek i biorąc kolejny łyk.
— Taa, może i tak. — Kobieta zachichotała, zaraz potem jednak skrzywiła się i skuliła nieco, kaszląc w chusteczkę. — Ale od miesiąca nie widziałam nikogo z naszych i bałam się, że już ciebie nawet nie znajdę — ogłosiła w sposób, który sprawił, że zrobiłem się jeszcze bardziej nieufny. Nie wiedziałem, czego ona ode mnie chce. Wyraźnie mnie szukała, ale po co? Po czyjej stronie stała? Wątpiłem, by sojusznicy Idiahii działali tak otwarcie, ale to mógł też być sposób na zdobycie mojego zaufania. A może to wszystko zaraz okaże się jednym wielkim nieporozumieniem.
Ukradkiem sięgnąłem do jednego z noży, gotowy w każdej chwili dźgnąć nim nieznajomą.
— Hmm? — mruknąłem niezobowiązująco, choć z pewnym zaciekawieniem.
— Zanim mnie zadźgasz — zaczęła kobieta, doskonale świadoma, że planowałem już, jak ją zaatakować w razie niebezpieczeństwa — powiedzmy, że to wycieczka w ramach ucieczki przed kotem, który wykorzystuje swoją nagłą umiejętność mówienia na słowa wyjątkowo niewybredne. — Uniosła brew, po czym mrugnęła do jednej ze służących, a ta uśmiechnęła się lekko, nie mogąc ukryć rumieńca, który wstąpił jej na policzki.
Gadający kot to coś, czego nie potrafiłem w żaden sposób zapomnieć. Szczególnie że ten konkretny, którego poznałem, był połączony z wyrocznią, a o naszym spotkaniu nie wiedział tak naprawdę nikt. Nawet reszta drużyny nigdy nie poznała jego szczegółów. Zwyczajnie wyleciało mi z głowy, by o tym opowiedzieć, a potem uznałem, że nie ma to już większego znaczenia.
— Powiedz mi jeszcze, że ma głupie imię — rzuciłem, wciąż jednak trzymając dłoń na rękojeści ostrza.
— Fidelius — odparła kobieta z wyraźną pogardą, przewracając przy tym oczyma. Nie wiedziałem, czy nie podobało jej się to imię, czy bardziej nie znosiła jego właściciela.
Tak, to zdecydowanie ten sam kot.
— Nadal wykorzystuje swój dar na ciągłe przekleństwa? — zapytałem z lekkim rozbawieniem, a moja rozmówczyni pokiwała głową.
— Czasem śpiewa sprośne piosenki.
— Słodka bogini — wydusiłem współczująco. Nie miałem pojęcia, co prawda, jak brzmi śpiew przemawiającego w naszym języku kota, ale dość nasłuchałem się odgłosów wydawanych przez jego mniej rozgadanych krewnych, by nie być zbyt dobrej myśli.
— Chroń uszy swych biednych wiernych przed tym wyciem. — Potwierdziła moje przypuszczenia kobieta z pełną ubolewania miną. Zaraz potem znów wyrwał jej się kaszel. Brzmiał dość niepokojąco.
Zanim jednak zdążyłem wyrazić zaniepokojenie, machnęła ręką.
— Ale ja nie o tym. Tak w ogóle, Sore jestem — przedstawiła się, po czym pomachała lekko kolejnej ze służek. Pochyliła się nieco w moją stronę. — Biedaczka, jej mąż w ogóle nie ma pojęcia o tym, jak sprawić kobiecie przyjemność — stwierdziła z wyraźną niechęcią, a ja niemal się zakrztusiłem.
Kobieta wybuchnęła śmiechem.
— Tego wiedzieć akurat nie musiałem — wycedziłem do wtóru jej chichotu, gdy już odzyskałem normalny oddech. — Nie tylko nie musiałem, ale i nie chciałem.
— Wiem — odparła lekko. — Ale twoja reakcja była bezcenna. — Wydawała się wyjątkowo tym wszystkim rozbawiona.
— Baw się dalej moim kosztem, baw — zasyczałem, mordując ją spojrzeniem.
— Niewiele innego już mi pozostało — odparła dość tajemniczo, jednak w sposób, który sprawił, że ciarki mi przeszły po plecach. — No, może poza jeszcze jednym. — Wzięła głęboki oddech, jakby przygotowując się do czegoś. — Mam propozycję.
Skinąłem głową na znak tego, że słucham.
— Mam do przekazania wiadomość od naszej wspólnej znajomej zielarki. Ale wolałabym to zrobić w innym miejscu. Najlepiej nad rzeką poza miastem.
Uniosłem brwi. Ani trochę nie widziało mi się opuszczać miasta. To jak proszenie się o kłopoty i pójście potulnie niczym jagnię w jakąś pułapkę. Szczególnie że nikt nie wiedział, gdzie obecnie jestem.
— Przekażę wiadomość, a ty zrobisz coś dla mnie. Nic trudnego czy niebezpiecznego — szybko zapowiedziała, unosząc pokojowo ręce. — Uznaj to za równą wymianę. Po prostu nie chcesz robić tego na oczach innych, a potem i tak byłoby za dużo fatygi — ogłosiła dość tajemniczo, co wcale mnie nie przekonało.
Sore też doskonale o tym wiedziała.
Nagle zdjęła z palca pierścionek i, nim zdążyłem mrugnąć, przecięła opuszek kciuka ostrym kamieniem tkwiącym w jego oczku.
— Na Der an naart — ogłosiła, przesuwając pierścień przez stolik w moją stronę.
Wciągnąłem gwałtownie powietrze. Tego się nie spodziewałem. W dzisiejszych czasach mało kto przysięgał w ten sposób z jednego prostego powodu – tej obietnicy, podpisanej krwią wręczoną drugiej osobie, nie dało się złamać. Do tego druga osoba nie musiała odwzajemnić przyrzeczenia, jak to często miało miejsce w przypadkach innych wiążących przysiąg.
Mówiąc prosto, w tych czterech słowach kobieta oddała mi całkowitą władzę nad swoim życiem i zarazem obiecała absolutną lojalność. Gdyby teraz spróbowała mi w jakikolwiek złamać daną przysięgę, prowadząc mnie w pułapkę, nie tylko nic by z tego nie wyszło, za to ona sama poniosłaby srogie konsekwencje. A gdyby próbowała zaatakować, to ona zostałaby ranna, a nie ja.
Westchnąłem głęboko i wstałem, dopijając wino. Założyłem pierścionek na palec, czując dreszcz przechodzący mi po plecach. Mimo wszystko nie czułem się o wiele bezpieczniej, choć miałem przynajmniej pewność, że to nie podstęp, a ze strony Wielolicej nie groziło mi nic złego. Zresztą na pewno nie szukała mnie z błahego powodu, szczególnie jeśli miała za zadanie przekazać wiadomość. Wyrocznia raczej nie wydawała się osobą fatygującą innych bez poważnej przyczyny.
Z drugiej strony Sore wyraźnie odetchnęła z ulgą. Ruszyła w stronę drzwi karczmy, a ja poszedłem za nią. Razem wyszliśmy na pogrążające się w mroku ulice Terionu, wciąż pełne kręcących się we wszystkie strony ludzi. Gdzieś rozbrzmiały odgłosy dzwonów nawołujących do ostatniego tego dnia nabożeństwa w świątyniach, rozbrzmiewające wyjątkowo głośno, tak, by każdy bez wyjątku je usłyszał.
My jednak szliśmy w przeciwną stronę, skradając się wręcz ku jednej z bocznych bram miasta, których najpewniej nikt obecnie nie pilnował. W końcu nawet nie wszyscy mieszkańcy wiedzieli o istnieniu dodatkowych przejść, zamkniętych na duże, proste kłódki, z którymi bez problemu poradziłby sobie każdy złodziej lub mag.
Sore co jakiś czas kaszlała niepokojąco, ale mimo to szła dość żwawo, aż zatrzymaliśmy się przed ledwo widoczną furtką. Szybko ją otworzyła i uchyliła na tyle, byśmy dali radę przejść. Przez cały czas jednak wydawała się dziwnie napięta, jakby coś ją bolało.
Po chwili byliśmy już poza bramami miasta. Ciemność, dotychczas rozpraszana przez złociste światło pochodni, stała się jeszcze bardziej wszechobecna. Tylko chłodny, srebrzysty blask księżyca rozpraszał ją i rzucał jasne refleksy na szumiące spokojnie fale płynącej nieopodal rzeki. W górze, na drzewie przysiadła sowa, która pohukiwała od czasu do czasu, rozpraszając na moment delikatny niczym pajęczyna welon ciszy.
Bez słowa usiedliśmy pod wierzbą. Smukłe, przypominające lamentującą dziewicę drzewo skłaniało się ku wodzie, zanurzając w niej swe pokryte zielenią włosy. Spokojny nurt rzeki zdawał się przeczesywać je w próbach matczynego pocieszenia, niestety jednak najwyraźniej bezowocnego.
— Więc? — przerwałem w końcu ciszę.
Sore westchnęła cicho i znowu boleśnie zakaszlała.
— Tak, cóż... — zaczęła — oni wiedzą. — Jej ton był dobitny.
Sprawiło to, że mimowolnie zadrżałem, chociaż nie wiedziałem, co dokładnie oznaczają jej słowa.
— Co? — zapytałem ostrożnie, obserwując uważnie kobietę. Dopiero teraz dostrzegłem cienie pod jej oczami, które świadczyły o dużym zmęczeniu.
— Oni wiedzą — powtórzyła. — O kruku.
Poczułem się, jakby ktoś uderzył mnie w klatkę piersiową, wyrywając z płuc całe powietrze. Gwałtownie pobladłem, gdy w pełni dotarło do mnie znaczenie tych słów.
— Kurwa — wychrypiałem tylko, próbując się uspokoić. Oni wiedzieli. Aż i tylko. To nie oznaczało, że go złapali. Na razie jedynie zdawali sobie sprawę z tego, że on żyje. Musiałem go jak najszybciej ostrzec, żeby się ukrył. Byłby bezpieczny.
— Widzę, że rozumiesz, o co chodzi — stwierdziła Sore z czymś na kształt współczucia.
— Aż za dobrze — zgodziłem się ponuro.
— I oczywiście wiedzą też o tym, gdzie jesteś.
Tego już się spodziewałem, choć nie sprawiło to, że w jakikolwiek sposób poczułem się lepiej. Wolałbym, żeby Idiahia i jej sojusznicy nie zdawali sobie sprawy z tego, gdzie obecnie przebywam, choć ukrycie tego przed nimi należało do bardzo mało prawdopodobnych. Nie, gdy uparcie próbowałem wraz z resztą drużyny zniszczyć ich plan.
— Oczywiście, bo jeśli ma się walić, to wszystko na raz — mruknąłem posępnie, odgarniając włosy z czoła.
— Mogło być chyba gorzej? — rzuciła Wielolica w formie pocieszenia. Co prawda niezbyt pewnego, ale nadal.
— Taaa, mogło — przyznałem. Jeśli się pospieszę, w gruncie rzeczy uda mi się zniwelować złe skutki tego, w posiadaniu jakich informacji była moja matka. Miałem jeszcze czas na działanie. — To wszystko?
— Tak — odparła kobieta przepraszająco. — Wybacz, ale więcej nie mamy. Wizje są dość niewyraźne... — zaczęła tłumaczyć, ale przerwałem jej szybko:
— To i tak więcej, niż mógłbym sobie wyobrazić. Czego chcesz w zamian? — W końcu nie robiła tego za darmo. I chociaż obawiałem się tego, czego mogła zażądać, informacje, które mi dała, były wyjątkowo ważne.
— Umieram — wyparowała niespodziewanie kobieta.
Otworzyłem szerzej oczy, zszokowany tym wyznaniem.
— Och... — Wydostało się tylko z moich ust. Nie miałem pojęcia, co powiedzieć. Zresztą, czy istniały jakiekolwiek sensowne słowa w takim momencie?
— Nie tego się spodziewałeś, co? — spytała zresztą z kpiącym uśmieszkiem. — To trwa już od dawna, powiedzmy, że do tej pory po prostu przesuwałam odrobinę nieunikniony wyrok. — Wzruszyła ramionami, jakby mówiła o pogodzie. — Ale w drodze tutaj... cóż, miałam kilka niezbyt miłych spotkań i jeden z tych drani mnie dość mocno drasnął. — Skrzywiła się, rozplątując jednocześnie kilka górnych wiązań koszuli. — Nie wiem, czym, ale nic tego nie uleczy.
— Jesteś pewna?
W odpowiedzi pokazała miejsce cięcia, tuż pod obojczykiem. Ranę pokrył już szkarłatny strup, jednak skóra dookoła niej przybrała przeraźliwie niezdrowy, czarny odcień, który przeniósł się też na żyły, nadając im upiorny odcień na bladej, pokrytej tylko białymi wzorami skórze. Mogłem się domyślać, że na, początku obszar działania trucizny był znacznie mniejszy, ale obecnie chorobliwie ciemne naczynia krwionośne pokrywały całą widoczną mi skórę na torsie kobiety, a prawdopodobnie nawet więcej.
— Próbowałam wszystkiego — odezwała się w końcu tonem ponurej ostateczności. — Oboje wiemy, że Wissa to doskonała zielarka, nie mogłam być lepiej wyposażona. — Uśmiechnęła się bez większej radości. — Ale nic nie pomaga. Dosłownie. Nie dam rady wrócić do domu. — Nie mogła ukryć lekkiego smutku, który zabarwił jej głos. — Już teraz ledwo stoję, to gówno pali mnie od środka.
— Czego pragniesz? — westchnąłem z ponurą rezygnacją, chociaż w moich myślach już formowało się podejrzenie. Ani trochę mi się ono nie podobało.
— Przecież znasz odpowiedź — stwierdziła zresztą, odczytawszy poprawnie moją minę. — Tego jednego, ostatniego zaszczytu. Tylko proszę, oddaj to Wissie. — Zdjęła z szyi prosty, jednak starannie wykonany wisiorek przypominający jakiś amulet. Splecione szczurki podtrzymywały mosiężne kółko w miejscu, nie pozwalając mu na zbytni ruch.
Ostrożnie schowałem przedmiot do sakiewki.
— Sore, ja... — zacząłem desperacko, gotowy prosić ją, by szukała jakiegoś innego rozwiązania, ale natychmiast mi przerwała:
— Nie każ mi błagać. Jeśli mam umrzeć, to z godnością. Na własnych warunkach — ogłosiła twardo. Na jej twarzy wymalowana była ostateczność i wiedziałem już, że nic nie odwiedzie kobiety od tej decyzji.
— Jesteś pewna? — zapytałem mimo to. Byłem gotowy zrobić niemal wszystko, byle tylko istniała jakaś inna opcja. Sama myśl o tym, czego ode mnie chciała, przyprawiała mnie o dreszcze i powodowała, że miałem ochotę wyć, uciekając przy tym jak najdalej.
— Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo — odparła wyjątkowo spokojnie, w przeciwieństwie do mnie pogodzona już ze swoim losem. — O, i jeszcze jedno. Gdybyś w przyszłości mógł się przyjrzeć odrobinę zarobkom, które dostają osoby egzekwujące długi w imieniu magów... — dodała lekkim tonem, ale widziałem po jej twarzy, że jest to mimo wszystko ważna dla niej kwestia.
Natychmiast pokiwałem głową. To mogłem zrobić.
— Poza tym lepiej, by nie złapali mnie w drodze powrotnej — dodała niespodziewanie.
— Czemu?
— Bo wszystko bym im powiedziała — stwierdziła z ponurym uśmiechem. — Przysięga czy nie, znaleźliby pewnie sposób. A nawet jeśli nie, niezbyt lubię tortury.
Nie mogłem powiedzieć, że nie ceniłem tego, jak łatwo się przyznała. Większość osób na jej miejscu zaklinałaby się, że za nic nie zdradzi sekretów, ale oboje wiedzieliśmy, jak malowała się rzeczywistość. Nawet nie miałbym jej tego za złe. Każdy z nas miał swoje granice, a ja nie chciałem nawet, by ktokolwiek cierpiał, próbując mnie kryć. Sore przynajmniej była szczera i najwyraźniej wystarczająco znała siebie, by nie próbować zgrywać bohaterki.
Zresztą nie miała nic do stracenia.
— Na pewno nie da się tego wyleczyć? — zapytałem mimo wszystko po raz ostatni, jakby w tym czasie pojawiła się nagle jakaś inna opcja. Chociaż to bezsensowne, czułbym się źle, gdybym nie spróbował jeszcze ten jeden raz.
Jej smutny uśmiech starczył mi za odpowiedź. Przełknąłem z trudem ślinę. Nie chciałem tego, ale nie miałem prawa odebrać jej decyzji. Zresztą widziałem, jak wyglądała skóra wokół rany, ukazująca tylko ułamek tego, co czyniła trucizna – to był koniec. Coś, czego nawet niemal wszechmocna sogia nie mogłaby wyleczyć. Zresztą Sore na pewno próbowała.
I chociaż nienawidziłem jej wyboru, musiałem go uszanować. Na jej miejscu chciałbym tego samego. Jeśli umrzeć, to na własnych warunkach. Takie ostatnie małe zwycięstwo, którego nikt nie mógłby już odebrać.
Zelet rehent. Ostatni honor.
Delikatnie pomogłem Sore oprzeć się o pień wierzby, wraz z nami pogrążonej w cichym smutku, na który nie było leku. Przysiadłem obok i miękkim ruchem pogłaskałem policzek kobiety, nim objąłem ręką bok jej twarzy, czując pod palcami niezdrowy gorąc skóry. Drugą dłonią sięgnąłem do jej szyi, gdzie nie dało się przegapić szalejącego pulsu.
Pochyliłem twarz w jej stronę i spojrzałem w żółte oczy o rozszerzonych źrenicach, które nie próbowały ukryć już w żaden sposób cierpienia. Mimo wszystko miały w sobie dziwny spokój i jakąś ponurą radość, a może bardziej satysfakcję.
— Tylko ta jedna, jedyna przysługa — wyszeptała, a nasze oddechy zmieszały się w jeden.
Wiedziałam, czego chciała.
Złączyłem nasze wargi w ostatnim wyrazie szacunku, gdy pierwsza łza spłynęła mi po policzku. Na ustach czułem gorzki posmak trucizny i mróz śmierci.
Ostrze w mojej ręce pokryło się czarną w słabym świetle księżyca krwią.
***
Wiii, jest kolejny rozdział! Dość długi, a w nim sporo przemyśleń, odrobina uroczych dzieci (już wiemy, kto odziedziczył częściowo geny Almadii XDDD) i trochę ciemnej kultury, bo czemu by nie. Mam nadzieję, że spodobał się wam tak samo jak mi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro