1. Un viejo Amigo
1. Stary Przyjaciel
Sobota. Godzina szósta nad ranem. Całe miasto jeszcze spało. Nikt nawet nie pomyślał, żeby wyjść z lokum przed dziesiątą, zwłaszcza, że dzisiejszy dzień zapowiadał się wyjątkowo upalnie.
Wszędzie cisza. Lubiłem Andaluzję właśnie za ten nieoceniony spokój, lenistwo powoli płynącego dnia. Nikt się nie spieszył, nie poganiał, nie złościł.
Tak to wyglądało na pierwszy rzut oka, kiedy przyjeżdżało się w to miejsce. Rzeczywistość była inna. Miasto spało, a podziemie budziło się do życia.
Zamknąłem bagażnik. Huk rozniósł się po okolicy. Dosłownie nikogo nie było. Rozejrzałem się jeszcze raz.
Musiałem być pewny, że nikt nie wpadnie na pomysł, żeby mnie śledzić. Nie miałem ochoty na zabójstwo o poranku.
Wsiadłem za kierownicę i odpaliłem samochód. Około godziny trzeciej w nocy dostałem cynk od jednego faceta, że mam się stawić przed siódmą rano w biurze pewnej prestiżowej firmy. Już za samo powiedzenie "okej", dostałem niezłą zaliczkę. Sprawa musiała być poważna, a klient zdesperowany.
Mogłem to nieźle wykorzystać. Biurowiec przypominał trochę szklaną pułapkę. Promienie słoneczne odbijały się od moich ciemnych okularów, kiedy podszedłem bliżej budynku.
Mogłem się przejrzeć w lustrzanych ścianach. Wyglądałem nieźle.
Nie rób z siebie pajaca.
Wszedłem do wnętrza biurowca, gdzie nikt nie zwrócił na mnie większej uwagii.
- Proszę Pana.
Spojrzałem na małą blondynkę, która ledwo co wystawała ponad recepcję. Uniosłem brew.
- Proszę Pana, nie może Pan wejść bez identyfikacji.
- A tak - sięgnąłem do kieszeni czerwonej marynarki. Kobieta cały czas patrzyła na mnie jakbym miał zaraz jej uciec. Uśmiechnąłem się pod nosem i pokazałem dokument tożsamości.
- Rafael Botello - moje imię brzmiało w jej ustach jak wyrok. Uniosłem pewniej podróbek, aby wydać się bardziej pewny siebie. - Jest Pan umówiony z Bruno Sina na godzinę szóstą dwadzieścia.
Kiwnąłem głową na potwierdzenie.
- Dziękuję. Pan Sina czeka na Pana w sali konferencyjnej. Ósme piętro, przeszklone ściany, wielki stół. Trafi Pan.
Oddała mi dokumenty, a ja podziękowałem skinieniem głowy, po czym prężnym krokiem udałem się w kierunku windy. Miałem trzy minuty na znalezienie sali i udało mi się to.
Pierwszy raz miałem okazję zobaczyć Bruno Sinę we własnej osobie. Był tam, czekał na mnie. Garnitur od Versace, włosy na żelu i ta dumna postawa.
Wszedłem przez szklane drzwi i chociaż moje buty wcale nie wydawały głośnego dźwięku, a zawiasy były naoliwione, Sina wiedział, że jestem w środku.
Jego profil wyglądał jak posąg. Potężne rysy twarzy, niczym nie zmącona mimika i kamienne spojrzenie, które przewiercało moje oczy na wylot.
- Rafael - powiedział głębokim tonem, a ja przysięgam, że ściany zaskrzypiały.
- Panie Sina - kiwnąłem mu uprzejmie głową i podszedłem na matr odległości między naszymi ciałami. Bezpieczna odległość.
Mężczyzna wstał ociężale z wcześniej zajmowanego miejsca przy stole i zapiął guzik od garnituru. Wyglądał jakby właśnie był w ciągu poważnego spotkania, chociaż byliśmy sami na sali.
- Spodziewam się, że masz mało czasu.
- Wystarczająco - oparłem niemalże od razu.
Spojrzał na mnie wymownie, a ja uniosłem brew. Ewidentnie grał ze mną w podchody, a ja bardzo nie lubiłem tej zabawy. Chciałem mieć wszystko wyłożone na stół. Tylko tak mogłem pracować.
- W takim razie nie obrazisz się, jeżeli wykonam jeden telefon?
Oblizałem usta, przyglądając mu się uważnie. Powoli skinąłem głową, a on zgodnie z tym co powiedział, zadzwonił. Nie odszedł ani na krok, więc chciał, żebym słyszał całą rozmowę.
- Dzwonię zgodnie z planem - powiedział do słuchawki. Nie byłem w stanie usłyszeć drugiej osoby, dlatego skupiłem się na tym, co mówił Bruno. - Tak, mam go przy sobie. Stoi trzy kroki ode mnie.
Mój umysł podpowiadał mi, że coś tu nie gra. Dłoń automatycznie wsunęła się pod marynarkę, gdzie złapałem kaburę broni.
Sina zrobił nagły ruch, przez co wycelowałem w niego Taurusem PT. Nie wyglądał na zaskoczonego, ani przerażonego. Po prostu stał tam z telefonem wciągniętym w moją stronę. Przełknąłem ślinę i posłałem mu ostrzegawczy wzrok. W słuchawce nie było słychać ani jednego dźwięku, ale mimo to przyłożyłem go do ucha. Sina opuścił dłonie, ale ja nadal w niego celowałem.
Nie jeden sukinsyn w tym mieście chce mnie zabić i każdy sposób byłby dobry.
- Halo - odezwałem się jako pierwszy.
- Opuść broń.
Znałem ten głos. Kojarzyłem go skądś, ale musiało to być bardzo dawno temu. Jednak przysięgam, że rozpoznałem ten dźwięk.
- Kto mówi?
- Na dziewiątym piętrze budynku Believer Tower jest snajper i właśnie w ciebie mierzy - mówił ze spokojem, chociaż moje serce wybiło poza rytm. Spojrzałem ponad ramię Siny, gdzie za oknem znajdował się właśnie ten budynek. Był dość daleko, ale mimo to widziałem odblask słońca, który prawdopodobnie był z lufy snajpera. Oblizałem usta. Byłem w dupie. - Opuść broń - powtórzył. Tym razem posłuchałem. Sina nadal nie wyglądał na wzruszonego. Skuninsyn o wszystkim wiedział.
- Kim jesteś?
- Un viejo amigo (stary przyjaciel). Sina przekaże ci adres, na który masz się udać za godzinę. Nie później i nie wcześniej. Masz być sam, lepiej, żeby tak było, bo nie zamierzam mieć obstawy.
Połączenie zostało zakończone właśnie tymi słowami, a ja zostałem w szoku. Sina faktycznie wyciągnął do mnie dłoń z jakimś świstkiem.
Wymieniłem się z nim telefonem na kartkę. Zobaczyłem dokładny adres, pod który musiałem się udać w ciągu godziny. I to dokładnie sześćdziesięciu minut.
- Na miejscu wszystkiego się dowiesz. Ode mnie miałeś dostać tylko rozmowę i tą kartkę.
- Czemu od razu nie mogłem się z nim spotkać?
- Zależało mu, żebyś znał swojego pracodawcę - uśmiechnął się cwaniacko. Miałem ochotę zmazać mu ten uśmiech z twarzy.
Wyszedłem z biura jak strzała. Adres był oddalony ode mnie o około godzinę drogi, więc musiałem się pospieszyć, jeżeli chciałem mieć tą robotę. Za takie pieniądze mogłem jeździć gdzie tylko by sobie zażyczyli.
Już kiedyś pracowałem dla tego sukinsyna Siny. Gość miał nierówno pod sufitem. Lubił znęcać się nad ludźmi, a w szczególności nad kobietami. Z tego, co wiem, jego żona niedawno wyszła ze szpitala po tym jak zafundował jej wstrząs mózgu.
Cieszyłem się, że nie miał dzieci. Zdarzyło mi się uderzyć kobietę. Robiłem to bardzo często, ale nie ze względu na przyjemność. Wymuszanie informacji czy samoobrona, tak, dla takich celów byłem w stanie unieść dłoń na kobietę.
Sina był jednym z tych, którzy krew swoich wrogów pijali zamiast kawy na śniadanie i to właśnie budziło respekt wśród reszty ludzi podziemia. Ja też miałem do niego... Nie można powiedzieć, że szacunek, bo dla mnie był zwyczajnym śmieciem. Nie mógł uważać się za jednego z MOICH. Lub NASZYCH. My wiedzieliśmy jakie są zasady, a on uważał, że sam może je ustalać. Dlatego trzeba było na niego uważać.
Sukinsyn się do ciebie uśmiecha, a w dłoni trzyma nóż. Wyciąga dłoń, żeby cię podnieść, chociaż zaraz po tym rzuca cię z mostu prosto w kanion.
Po przyjeździe na podany adres okazało się, że to port Santa Marina, który jeszcze pół wieku temu stanowił jedyne połączenie wodne między Andaluzją, a Morzem Alborańskim. Port nie był duży, ale bardzo zadbany. Chociaż od pięćdziesięciu lat nikt się nim nie zajmował, port nadal miał ślady użytkowania. Takie jak działające światła ostrzegawcze, które nadal dawały sygnał o zbliżającym się statku. Zaparkowałem samochód niedaleko betonowego spadu i wysiadłem. Woda była tak czysta, że mogłem się przejrzeć w tafli. Gdyby nie zadanie, mógłbym wskoczyć i korzystać z ciepłej pogody. Jednak wiedziałem, że nie jestem w porcie sam.
Odwróciłem głowę w prawo, gdzie zauważyłem mężczyznę w garniturze. Trzymał ręce w kieszeniach i patrzył na mnie, a na jego ustach mogłem zauważyć znajomy uśmiech. Natychmiast go rozpoznałem.
- Rafael - powiedział. - Czy Eddy? - przekrzywił głowę, wykonując pierwszych parę kroków w moją stronę. Odwróciłem się do niego.
- Cesar - uśmiechnąłem się na widok starego znajomego, który kiedyś pomógł mnie i mojej rodzinie, kiedy to całe chujostwo się zaczęło.
- Dzieciaku, nic się nie zmieniłeś - zaśmiał się i podszedł do mnie jeszcze bliżej aż w końcu był w stanie położyć dłoń na moim policzku. - Wyglądasz jak matka. Masz te same kości policzkowe. Ale błysk w oku... - wskazał palcem na moje oczy. - To masz po ojcu.
- Masz z nim kontakt?
- Rok temu powiedział, że musi się ukryć, bo ma ogon. Od tamtego czasu nic o nim nie słyszałem.
Pokiwałem głową. Wiedziałem, że Ranve żyje. To nieśmiertelny dupek, od którego kule odbijają się jak od Kevlaru.
- Z tobą się miałem spotkać?
- Tak - odsunął się ode mnie i przybrał poważną minę. Czas przejść do interesu.
- Myślę, że nie chodziło Ci o spotkanie towarzyskie. Chyba, że aż tak Ci na tym zależało, że mi zapłaciłeś - prychnąłem, a on mi zawtórował.
- Kiedy się dowiedziałem, że jesteś w Hiszpanii, myślałem, że serce mi stanie. Pomyślałem "kurwa, Eddy? Ten Eddy? Ten sam, który omal nie dał się zabić na moich oczach?". Nie wierzyłem, że jesteś w Hiszpanii z powodu podziemia. Ale później Zack Manson powiedział mi, że kawał z ciebie sukinsyna. Masz krew na rękach, kasę na koncie i kałasznika w kieszeni. Strach się bać.
- Zack Manson?
- Nie znasz? - uniósł brew, jakby to był jakiś grzech. - Informator. Jeżeli chcesz wiedzieć cokolwiek o kimkolwiek w Andaluzji... On wie - uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, a ja to odwzajemniłem. Cholera, dobrze było go widzieć. Jedyna pewna osoba w tym miejscu. - Twój ojciec prawdopodobnie nie wie, że jesteś w Hiszpanii. Nadal myśli, że siedzisz z matką.
- Cesar, co chciałeś, żebym dla ciebie zrobił? - przeszedłem już do spraw czysto zawodowych. Nienawidziłem o sobie mówić, zwłaszcza na otwartym terenie, gdzie każdy mógł usłyszeć.
- Kiedy dowiedziałem się, że jesteś w stanie zrobić wszystko, za co masz zapłacone, postanowiłem, że nie znajdę lepszej osoby do tej roboty - machnął na mnie dłonią, więc poszedłem za nim do jego samochodu, który stał ukryty między kontenerami. - Potrzebuję zaufanego człowieka. Mam nadzieję, że mogę ci ufać, Eddy - spojrzał na mnie wymownie, a ja skinąłem do niego głową. Honor był dla mnie ważniejszy niż cokolwiek innego.
Cesar otworzył bagażnik samochodu, a naszym oczom ukazała się zbrojona skrzynia z małymi dziurkami po bokach. Uniosłem brew.
- Potrzebuję przewieźć to do Szwajcarii. Bezpiecznie, bez świadków. Nie chcę, żebyś zaglądał do środka.
- Co tam jest? - wskazałem głową na walizkę. - Wygląda jak bomba. Nie będę woził C4, nie ma chuja.
- To nie bomba. Jeżeli się zgodzisz, powiem ci co to. Ale tylko wtedy.
Musiał zobaczyć, że nie wyglądam na przekonanego.
- Dam ci siedem cyfr.
- Jeżeli to bomba, musiałbyś dać osiem cyfr i gwarancję, że jeżeli to będzie chciało mnie zabić, znajdę cię - wskazałem na niego palcem, mówiąc śmiertelnie poważnie. Nauczyłem się już, że w tym świecie nie jest ważne pokrewieństwo, przyjaźń czy nawet małżeństwo. Ludzie, to ludzie. Sukinsyny.
- No, naprawdę jesteś twardym chujem - zaśmiał się. - Dobra, dostaniesz dziesięć milionów. ALE! - uniósł palec wskazujący ku górze. - Jeżeli nie dostarczysz tego lub dowiem się, że zajrzałeś do środka... Będę bardzo. Bardzo zły. Jasne? - wskazał na mnie palcem, a ja uśmiechnąłem się do niego ładnie.
- Jak słońce.
Odwzajemnił mój uśmiech. Jego dłoń otworzyła się, a ja ją uścisnąłem.
- Pakt z diabłem uważam za zawarty.
Pokiwałem głową. Zobaczymy czy się wpieprzyłem w perły czy gówno.
- Co tam jest?
- Jakiś czas temu skontaktował się ze mną dyktator Korei Północnej z niemożliwą ofertą. Ochrona w zamian za kody do broni jądrowej.
Pogłaskał walizkę jak najdroższe dziecko. Moja mina mówiła sama za siebie.
- Co ty kurwa chcesz zrobić z kodami do broni jądrowej?!
- Na szczęście to nie twoja sprawa, więc nie musisz się tym martwić - zamknął pokrywę samochodu. - Walizka zostanie dostarczona do twojego mieszkania o północy. Dwoje moich ludzi umieści ją w garażu, gdzie ma zostać.
- Lepiej dajcie ją do mojej sypialni. Jeżeli tam naprawdę są kody do rozpierdolnika, lepiej mieć je na oku.
- Nie, walizka ma być w miejscu, gdzie nie będziesz musiał jej oglądać. Ważne jest to, że masz wyjechać w drogę do Sion o trzeciej nad ranem i ani minuty później. Droga zajmie Ci około dziewiętnastu godzin, podczas których nie wolno ci się zatrzymać ani na chwilę.
- Samolot?
- Samochód.
- Mam prowadzić dziewiętnaście godzin? - uniosłem brwi.
- Wypijesz kawę i będzie - spojrzał na swój zegarek na nadgarstku i poprawił mankiety garnituru. - Rozumiemy się?
- Tak - w duchu wiedziałem, że ta misja będzie cholernie trudna, ale skurwysyńsko opłacalna. Za taką kwotę będę mógł skończyć z tym życiem i zacząć inne. Na przykład na Hawajach z jakąś kobietą lub facetem. Nie będę musiał już nigdy pracować, ani martwić się o swoje życie. Potrzebowałem wykonać to zadanie jak najlepiej.
Na tym zakończyła się nasza rozmowa. Wszystko było jasne, więc Cesar odjechał, a ja mogłem podziwiać tylko kurz z pod jego opon.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro