Rozdział XXIX: Nie oceniaj książki po okładce
Leżąc na łazienkowej podłodze, rozmyślałam, czy by jednak na niej nie zostać. Kontynuować pielęgnację bólu, który z uwielbieniem gładził duszę. Tylko że to by było zbyt proste. Tchórzliwe. Rzeczywistość oznaczała komplikacje. Choć całe życie próbowałam zaprzeczyć tej prostej prawdzie, wreszcie się jej poddałam. Ciosy losu spadały na każdego, bez wyjątku, jednak to ja decydowałam, czy pod ich naporem upadnę, czy podniosę się, gotowa na kolejne.
Zanim wróciłam do sypialni, minęło dużo więcej czasu, niż początkowo zakładałam. Po części przypuszczałam, że Josepha już w niej nie będzie. W końcu specjalizował się w znikaniu. Niemal podskoczyłam, gdy zobaczyłam go przeglądającego stojące na parapecie książki. Koszulka ciasno opinała jego szerokie ramiona, a spodenki odsłaniały prawie całe umięśnione uda. Wciąż mokre włosy ułożyły się w delikatne fale. Venator pomachał opasłym tomem.
— To tą oberwałem?
Odstawiłam kubki na szafkę nocną. Zebrałam się w sobie, by powiedzieć coś, co już dawno powinnam.
— Przepraszam. I dziękuję. Nie zasłużyłam sobie na to, byś znowu mnie ratował. — Zerknęłam na podłogę. — Jasno dałam ci w kawiarni do zrozumienia, co myślałam o twojej pomocy.
Z ociąganiem wsunął książkę na jej miejsce. Obrócił głowę.
— Gdybym żył jak ty, też bym tak myślał.
Zaskoczenie wykiełkowało na tyle szybko, że staranowało kwitnące do tej pory emocje.
— Dlaczego?
Ponownie zmierzył spojrzeniem zakurzone tomy. Pobliźnione palce rozpoczęły wędrówkę po ich grzbietach.
— Od najmłodszych lat wiedziałem, kim jestem i czego się ode mnie oczekuje. Znałem też konsekwencje sprzeciwu. — Zatrzymał dłoń tuż przed bordową okładką. — Nikt nie chce być mordercą, Annabelle, ale każdy venator musi się nim stać, by przetrwać.
Nie spodziewałam się takiego wyznania. Nie posądzałam go o jakikolwiek żal odnośnie własnego losu. O żadne wahanie. Myślałam, że wypełniało go przekonanie, iż krwawymi czynami ratował ludzkość przed przesiąkniętymi złem demonami. Miałam go za fanatyka, który dla potęgi przekroczył granice moralności.
Czyżby był kolejną osobą, którą przedwcześnie oceniłam?
Usiadłam na łóżku, które stanowiło namacalne odzwierciedlenie panującego w mojej głowie chaosu. Pościel, skręcona w kulkę, leżała w rogu, a narzuta walała się przy jednej z nóg, więc materac zasłaniało jedynie wymięte prześcieradło. Zaledwie kilka tygodni wcześniej nie potrafiłabym się powstrzymać, żeby tego czym prędzej nie posprzątać. Teraz wśród ładu czułabym się brudna.
Sięgnęłam po herbatę i upiłam długi łyk. Ciepło rozeszło się po klatce piersiowej, pożerając przy okazji lodowaty węzeł, który się w niej tworzył.
— Czy ktoś... — Poruszyłam się niespokojnie. — Czy ktoś każe ci zabijać?
Zaniechał obserwacji książek, by skupić uwagę na rozgardiaszu, wśród którego siedziałam. Wydawał się zaciskać zęby, gdy zajął miejsce tuż obok.
Świetlisty rycerz boi się bałaganu?
Podałam mu kubek. Uśmiechnął na widok tego w kształcie kota, który właśnie objęłam dłońmi. Ja, Alex i Vic kupiłyśmy sobie takie w Meow Café już kilka dobrych lat temu. Mimo że nie udawało nam się odtworzyć żadnej z ich kaw, takie naczynie w magiczny sposób poprawiało smak każdego napoju. Niestety Will nie podzielał naszej fascynacji ani tym lokalem, ani kofeinowymi pysznościami.
— Można to tak ująć — odparł, gdy kącik jego ust znowu opadł w dół. — Zebrana energia nie należy tylko do mnie. Zabieram ją do Cynaeyi i... — Skrzywił się, po czym uniósł brwi, jakby właśnie dotarło do niego coś oczywistego. — To temat na dłuższą rozmowę, a ty musisz być wykończona.
Zerknęłam z niechęcią na poduszkę. Adrenalina wciąż krążyła w moich żyłach, gnana przez krwawe wspomnienia. Sen był ostatnim, na co miałam ochotę.
— Tym się nie przejmuj — mruknęłam.
Przechylił głowę i delikatnie opuścił powieki. Obserwował mnie uważnie, ale nienachalnie, jakby bał się, że gdy spróbuje sięgnąć po zbyt dużo szczegółów naraz, szybko się na niego zamknę. Cisza kłębiła się w powietrzu, przypominając gryzący dym. Wsuwała się między wargi, by uciszyć niepewne słowa i do własnej melodii zatańczyć ze zwątpieniem.
— Co się tak w ogóle dzisiaj stało? — zapytał po dłuższej chwili. — Czemu byłaś na tym przystanku?
Wzięłam łyk herbaty, by uciec przed jego wzrokiem. Joseph widział, co wcześniej miałam na sobie. Kto tak po prostu wychodził w środku nocy z domu w balowej sukni?
Zerknęłam w stronę wciąż leżącej na biurku księgi. Znajdowała się tam przez ten cały czas, gdy próbowałam dojść do siebie. Gdyby tylko venator ją otworzył, zrozumiałby, gdzie się tej nocy udałam.
Może już to zrobił.
Nie chciałam uciekać. Nie towarzyszyła mi senność, ale na kończynach owinęły się niewidzialne sznury kamieni. Nawet trzymanie kubka stanowiło wyzwanie. Ręce zaledwie po kilku sekundach unoszenia ciężaru zaczynały drżeć i zmuszały do oparcia naczynia o udo.
Nie tylko walka z przeciwnikiem potrafiła zmęczyć. Walka z samym sobą bywała jeszcze bardziej wykańczająca.
— Czemu mnie nie zabijesz? — zapytałam z dużo mniejszym lękiem, niż podejrzewałam. Żywy strach wymagał zbyt dużo energii. — Wiem, że nie jestem venatorem. Ty też to wiesz. Dlaczego mi pomogłeś? Dlaczego jeszcze żyję?
Nie ruszył się z miejsca. Jego twarz wyrażała jedynie głębokie zamyślenie. Zero złości czy smutku. Spokojną kontemplację.
— Staram się zabijać tylko tych, którzy na to zasługują — odrzekł w końcu. — Poza tym naprawdę sądzę, że wiesz mniej, niż ci się wydaje. I tak się składa, że teraz mogę to udowodnić.
Poruszył ustami, a wtedy powietrze przecięła długa smuga światła, którą chwycił wolną dłonią. Gdy blask zelżał, wyłonił się z niego miecz.
Syknęłam i zerwałam się na równe nogi. Herbata chlusnęła na sweter, ale ledwo zwróciłam na to uwagę. Oczy Josepha emanowały widmowym światłem, przed którym cofałam się krok za krokiem. Nie widziałam nic poza nimi.
— Annabelle? Nie zrobię ci krzywdy.
Zamrugałam. Venator marszczył czoło, pod którym odnalazłam jeszcze więcej oznak zmartwienia.
— To po co to? — zapytałam nienaturalnie wysokim głosem i machnęłam kubkiem w stronę broni, wylewając resztki naparu.
Westchnął ciężko.
— Mówiłem ci już, że aby sprawdzić, czy jesteś venatorem, musisz dotknąć jakiejkolwiek broni. Tak się składa, że mam tu jedną sztukę.
Odpowiedzi. Zaledwie na wyciągnięcie ręki znajdowały się rozwiązania. Jednak czy z ciekawością nie wiązała się zbyt wysoka cena?
— Co, jeśli nim nie jestem?
Wzruszył ramionami.
— Twoje życie będzie prostsze.
Ta, jasne.
Okłamałam go. Wcale nie wiedziałam, że nie byłam venatorem. Nie miałam pojęcia, kim byłam. Przeżyłam podróż przez Ostium, ale jako wampir energetyczny już dawno powinnam przejść przemianę. Co, jeśli tak naprawdę przeistaczałam się nie w demona, a w jego naturalnego wroga? Co, jeśli przekroczyłam portal dzięki temu, że aktualnie nie należałam w pełni do żadnego świata, niczym duch albo... Luna?
Wciąż błądziłam po omacku, polegając na niczym więcej jak domysłach.
Zacisnęłam usta.
Ile tym razem zapłacę za odwagę?
Odstawiłam kubek na szafkę i wytarłam mokre dłonie o spodnie. Utkwiłam wzrok w roztaczającym jednostajne światło ostrzu. Gdy się do niego zbliżyłam, zauważyłam wyżłobiony na śnieżnobiałej klindze napis. Lekko pochyłe litery układały się w pięć słów, z których sączył się złoty blask.
Shah esh shaeynah, shaah'xish shiiiq
Oczywiście nie zrozumiałam z tego zupełnie nic. W szkole uczyłam się tylko francuskiego. Nikt mnie nigdy nie uprzedził, że bardziej od niego przyda mi się znajomość mowy istot z obcych wymiarów.
— Co to znaczy? — zapytałam ze słyszalną irytacją.
Uśmiechnął się tajemniczo. W połączeniu z szafirową łuną wciąż bijącą od jego tęczówek przypominał potężnego dżina, chętnego spełnić twoje trzy życzenia w sposób, który to on uważał za słuszny.
— Wyjaśnię ci to innym razem — odparł. Pochylił głowę i posłał mi spod długich rzęs zaciekawione spojrzenie. — Gotowa odkryć prawdę?
Tym razem zacisnęłam też zęby.
Zdecydowanie tak.
Dotknęłam grzbietu miecza. Błogie ciepło przesunęło się wzdłuż skóry, a potem wsiąknęło w jej warstwy, jakby stanowiła dla niego gąbkę. Pieściło tkanki, które już po pierwszym kontakcie stanowczo odmawiały rozłąki. Zaborczo przyzywało je do siebie, a one tak samo intensywnie odpowiadały na wezwanie. Chciwie. Natarczywie. Pożądliwie. Nie zamierzały rezygnować z nasycenia, które im oferowało. Nie godziły się na głód, który dotychczas nieświadomie odczuwały.
Były uzależnione od potęgi. I przerażało mnie to.
— Teraz mi wierzysz?
Odnalazłam oczy Josepha, a w nich odbicie uczuć, które wciąż szalały w moim wnętrzu.
— Tak — szepnęłam.
***
Rozmawiałam z Josephem dopóki nie zrobiło się jasno. Chłodną noc wypełniła opowieść o zupełnie jałowej planecie, na której za sprawą czterech słońc nigdy nie zapadał zmrok. Ciężkie budowle o grubych murach ratowały życia, które się na niej rodziły. Zaledwie kilka sekund poza ich bezpiecznymi granicami oznaczało śmierć w męczarniach. Samo schronienie nie zapewniało jednak pożywienia. Świetliści łowcy za pomocą jednego z odkrytych zaklęć otwierali Ostium, które umożliwiało podróż między ich rodzimym wymiarem, Cynaeyą, a Milenth. Albo Shih, jak sami nazywali wymiar należący do ludzi. Szukali w nim tych, których śmierć uaktywniała żądzę, ale przy okazji przynosiła energię. Gdy wreszcie ją pozyskali, wracali do młodszych braci i sióstr, a także sierot, by z pomocą czarów wytworzyć dla nich jedzenie. Odwiedzali skryte między murami szklarnie i wspomagali rośliny we wzroście, na który nie miałyby szans bez ich wkładu. Dzieci dostawały szansę, by dokończyć naukę i w odpowiednim czasie, z użyciem broni, odblokować żądzę. Wtedy przychodziła ich pora, by zająć miejsce zmarłych i odpowiadać za przetrwanie kolejnych pokoleń.
Próbowałam skupić się na wszystkim, tylko nie na tym, co to dla mnie oznaczało. Z uporem maniaka wyszukiwałam luki w ponurej opowieści i wypytywałam o nie Josepha. Prezentował wtedy taką minę, jakbym właśnie oskarżyła go o bycie półgłówkiem.
Tymczasem czułam się nim ja.
— Nie możemy przemycać jedzenia do Cynaeyi — rozwiał moje wątpliwości, pocierając przy tym czoło. — Wszystko, co organiczne, psuje się przy przenoszeniu przez Ostium. Niektórzy uważają, że jest to związane z zabezpieczeniami nałożonymi przez Luny. Jak myślisz, dlaczego?
Popchnęłam szare komórki do pracy. To nie był pierwszy raz, kiedy venator rzucił im tej nocy wyzwanie. Ewidentnie zależało mu, bym część prawdy odkryła sama. Odkopałam wiedzę z lekcji biologii.
— Może zabezpieczenia odbierają je jako obcy organizm ze względu na związki chemiczne, które je budują?
— Tłuszcze, cukry i białka — podsumował i popatrzył na mnie z uznaniem.
Wejście w rolę nauczyciela przyszło mu zaskakująco łatwo. Joseph pozostawał wymagający, ale starania zawsze nagradzał pochwałą. To pozwoliło mi myśleć, że nie po raz pierwszy kogoś uczył.
Czyżby w wolnym czasie szkolił dzieci?
Szybko rozjaśnił i tę kwestię.
— Każdy venator musi po polowaniu odwiedzić którąś ze szklarni, a potem wypełnić powierzone mu zadania. Należą do nich szkolenie młodszych w zakresie medycyny i zaklęć, drobne prace w bibliotece, pomoc badaczom czy naprawa murów.
Uniosłam brwi, jednocześnie się krzywiąc.
— Czy wy kiedykolwiek odpoczywacie?
— My — poprawił mnie. Jego oczy już dawno przygasły, ale i tak niemal się wzdrygnęłam pod ich bezpośrednim spojrzeniem. — Czasami tak. Kiedyś musimy spać.
W przeciągu kilku godzin prawie zupełnie zmieniło się to, jak postrzegałam venatorów. Uzależnieni od potęgi zabójcy okazali się walczącymi o przetrwanie pracoholikami, którzy najpierw godzinami zdobywali wiedzę, by potem otrzymać za nią całą górę obowiązków. Od dziecka wiedzieli, że będą zmuszeni zabijać, by ich rodacy mogli żyć. W takim scenariuszu lepiej było wierzyć iż wampiry energetyczne to demony, a nie niewinne istoty, których główny grzech stanowił fakt, że się urodziły.
Jednak wampira z przystanku ani trochę nie żałowałam. Nie potrafiłam. Za każdym razem, gdy przypominałam sobie ten obrzydliwy dotyk, cieszyłam się, że nikt już go nigdy nie poczuje. Zasługiwał na śmierć w męczarniach, które zgotował zapewne nie tylko mi.
Więc dlaczego obraz wyciekającej z jego gardła krwi wciąż przyprawiał mnie o mdłości?
— Nadal nie rozumiem — mruknęłam, gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca wykorzystały białą framugę okna jako płótno i pomalowały na brzoskwiniowo. Powstrzymałam ziewnięcie. — Dlaczego venatorzy nie przeniosą się na Ziemię? Przecież tutaj jest jedzenia pod dostatkiem.
Podążył za moim spojrzeniem, by zaraz potem westchnąć ciężko. Przeczesał suche już włosy, których proste kosmyki sięgały do uszu.
— Zadajesz dobre pytania — odparł — ale czas na mnie. Może odwiedzę cię po południu i wtedy na nie odpowiem?
Nafaszerowany informacjami umysł nie działał już tak, jak bym tego oczekiwała. Prawie zrobiłam zeza, uświadamiając sobie, że była sobota, a mama miała wrócić za zaledwie kilka godzin. W towarzystwie Josepha senność powróciła. Początkowo niepostrzeżenie wkradała się między myśli, by na koniec objąć je w miażdżącym uścisku.
— Jasne — wydukałam.
Chłopak zebrał swoje spodnie, koszulkę i kurtkę, które rozwiesił wcześniej na obrotowym krześle. Nadal nosiły kilka rozległych, ciemnych plam.
— Możesz wrócić w moich ubraniach. Oddasz mi je kiedy indziej — zaproponowałam.
Zmarszczył czoło, ale w policzkach uwidoczniły się dołeczki.
— Dobrze, że potrafię otworzyć Ostium prosto do mojej sypialni. Na korytarzach zrobiłbym w tym wydaniu niezłą furorę.
Przejechał dłonią po pomarańczowym materiale, który o mało nie pękał w szwach z powodu rozciągających go mięśni. Palce zatrzymały się na krawędzi i pociągnęły za nią, by podjąć próbę zasłonięcia dołu brzucha. Nieskuteczną. Szybko odwróciłam wzrok, ale niedostatecznie prędko, by nie zamienić się w pomidora.
— Nie dostaniesz jakiejś kary za uchylanie się przez tyle godzin od obowiązków? — wyrzuciłam z siebie, by trochę ochłonąć. Zmęczenie mieszało mi w głowie.
— Najwyżej będę krócej spał.
Pokiwałam głową, wciąż nie patrząc na venatora.
— Do zobaczenia — dodał.
Nim zdążyłam rzucić na niego okiem i cokolwiek odpowiedzieć, już go nie było. W pokoju zrobiło się ciemniej. Mroczniej. Albo tylko to sobie wyobraziłam. Strach nie czekał, aż otworzę drzwi i go wpuszczę. Wsunął się przez dziurkę od klucza i rozjaśnił umysł, by wytknąć mi to, o co zapomniałam zapytać.
Skąd Joseph wziął się na tym przystanku?
................................................................
Jak oceniacie po tym rozdziale Josepha? I co sądzicie o venatorach? Czy ich czyny można usprawiedliwić, czy jednak pozostają niewybaczalne?
Czy Annabelle faktycznie jest jedną z nich?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro