akt drugi ~słuch~
NARUTO AU
*****
Dla każdego shinobi najważniejsza była sprawność fizyczna. I oczywiście sprawne zmysły.
Jednakże, o ile utrata któregoś ze zmysłów, lub którejś z kończyn nie musiała jeszcze oznaczać skreślenia całej kariery cichego mordercy, o tyle utrata słuchu kwalifikowała takiego delikwenta na dożywotni urlop. Niepłatny, tak dla ścisłości.
Nie było więc żadnej przesady w stwierdzeniu, że to właśnie słuch był dla shinobi najważniejszy ze wszystkiego.
~***~
Victor Nikiforov urodził się pod prawdziwie szczęśliwą gwiazdą. Obdarzony tytułem dziedzica i niespotykanymi pokładami chakry i potencjału, już jako czterolatek zaskarbił sobie miano geniusza. I prawdziwie nim był. Czegokolwiek się dotknął, pojmował w lot i nierzadko dokładał coś od siebie. Nie lubił wpisywać się w schemat i to go niestety zgubiło.
Podziwiany przez młodszych, wychwalany przez starszych, bardzo szybko zatracił się w tej sile. Nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca w świecie utartych reguł, gdzie najważniejszym było wpasowanie się w szereg, w poczuciu odrzucenia i niezrozumienia opuścił swoją rodzinną wioskę i wyruszył w podróż.
I w gruncie rzeczy skończył, jak każdy wielki ninja. Schodząc ostatecznie z dobrej drogi.
Trafił do Akatsuki. Organizacji najgroźniejszych płatnych morderców na świecie; organizacji pełnej zbiegłych i niebezpiecznych shinobi, którzy wyrzekli się świata i których wyrzekł się świat.
Pogrążony w ciemności Victor nigdy by nie przypuszczał, że do tego samotnego miejsca, w którym ostała się jego dusza, dotrze jeszcze kiedykolwiek jakiś dźwięk.
~***~
Z każdym dniem jesień coraz bardziej spowijała krajobraz Kraju Ognia, zamieniając go w masy bezlistnych drzew i szaroburej egzystencji. Dzisiejszy dzień był jednak zaskakująco wręcz pogodny. Słońce wyzierało nieśmiało zza chmur, pokładając się po pogniłej trawie, a Victor i Jurij szli spokojnie jedną z szos, kierując się w stronę Konohy, gdzie czekał ich nowy cel.
– Ej, łysolu, zimno mi – burknął nagle Plisetsky, kopiąc jakiś Senninowi winny kamień, a Victor spojrzał na niego krótko z lekkim uśmiechem.
– Mam cię przytulić? – rzucił niewinnie, na co młodszy chłopak omal się nie opluł.
– Pochrzaniło cię do reszty?! – ofukał go niczym rasowe kocię i zgarbił nieco ramiona. – Tak tylko powiedziałem.
– Niedaleko powinna być jakaś gospoda. Możemy się tam zatrzymać i nieco rozgrzać – zaproponował tymczasem Victor, niekoniecznie zwracając uwagę na humorki Jurija. Był do nich aż za bardzo przyzwyczajony. Jednak nawet jeśli nie do końca się dogadywali, to potrafili ze sobą współpracować, co dla ich Lidera Yakova było najważniejsze.
– Jasne. – Jurij zapewne prędzej, by sobie język odgryzł, niż przyznał, że od początku to było jego celem, ale teraz przynajmniej miał wymówkę, że to Victor zaproponował kolejny postój, a nie on.
– Hai, hai.
Victor przymknął na chwilę oczy, by za chwilę otworzyć je gwałtownie.
Spiął odruchowo ramiona i obrócił się na pięcie, w mgnieniu oka dobywając swojego miecza. Wdzięczny swojemu refleksowi, w ostatniej chwili odbił trzy ostre jak diabli igły. I zapewne zatrute, wnioskując po charakterystycznych, fioletowych końcówkach. Nastolatek obok niego sapnął cicho, również się obracając i w jednej chwili wypatrując zagrożenia.
Zdawać, by się jednak mogło, że w wielkim lesie byli zupełnie sami.
– Odważny – mruknął na to Victor, skanując wzrokiem pobliskie drzewa. – Żeby tak w biały dzień.
– Albo głupi jak but – parsknął Plisetsky. – Chyba nie wie, z kim właśnie zadarł.
– Doskonale wiem – poniosło się nagle w powietrzu, a Victor zmrużył bardziej oczy. Albo zaczynał wariować, albo rzeczywiście kojarzył ten głos. Tak melodyjny i czysty, chowający w sobie jednak pewną nutę drapieżności.
– Pokaż się, a nie! – ryknął w odpowiedzi Jurij, wymachując dziko kunaiem, który wyciągnął z kabury, a Victor przeszedł kilka ostrożnych kroków. – Tchórzysz, ty świnio?!
– Skądże. – Tuż przed stopami Nikiforova wbiły się kolejne igły, dosłownie o milimetry mijając jego palce. Tajemniczy nieznajomy ewidentnie z nimi igrał. Z taką precyzją nie wyglądał na amatora. Musiał być co najmniej jouninem. Czyżby łowca głów?
Victor cały czas nasłuchiwał, nie mogąc nadziwić się nad znajomą barwą głosu, która wydawała się przywodzić stanowczo zbyt wiele wspomnień.
Nim jednak sam zdążył się odezwać, po jego lewej stronie rozległ się cichy szelest. Zareagował instynktownie. Uniósł swoją katanę, tylko po to, by zderzyć się z wysokim mężczyzną w stroju ANBU.
– Co– wyrwało mu się, gdy tuż przed twarzą ujrzał białą maskę lisa. Nie miał jednak zbyt wiele czasu, bo jego napastnik nie zamierzał się z nim bawić. Dzierżąc w dłoniach krótki wakizashi, odepchnął Victora z niespotykaną lekkością i wyprostował się bardziej.
Był wysoki, ale nie tak, jak Victor. Miał również krótkie, czarne włosy i jeśli wierzyć temu obcisłemu strojowi ninja, to całkiem przyjemną dla oka sylwetkę.
– ANBU! – prychnął tymczasem Jurij. – I to jeszcze z Konohy. Swoją drogą, to chyba twoja dawna wioska, ne, łysolu.
– Tak – odparł mimowolnie Victor, na co członek elitarnej grupy uniósł swój miecz i nie odzywając się już ani słowem, zaatakował po prostu drugi raz.
Ścierając się z Victorem, zmrużył bardziej oczy, co przez maskę i tak nie było widoczne, a zgrzyt ostrzy wypełnił ich uszy. Przez następne kilka minut było to jedyne, co słyszeli.
Jurij się nie wtrącał, bo wiedział, że Victor i tak sobie poradzi, więc obaj mężczyźni walczyli jedynie we dwóch, tańcząc wokół wszechobecnych drzew tylko sobie znany taniec. Atakując i parując swoje uderzenia, cofali się i nacierali raz za razem, i nawet las zamarł, w ciszy ich obserwując.
– Wciąż mnie to nurtuje – przyznał Victor po kilku kolejnych atakach, przez cały czas wpatrując się w białą maskę. – Czy my się znamy?
– Szczerze w to wątpię – padła chłodna odpowiedź, ale nabrzmiały od emocji głos zdawał się temu zaprzeczać.
– A ja nie. – Victor odskoczył gwałtownie do tyłu, przyklękając przy okazji na jedno kolano. Z jakichś powodów nie chciał na razie korzystać z ninjutsu. To powiększyłoby tylko dystans pomiędzy nim, a nieoczekiwanym zabójcą. – Mam doskonały słuch.
– Kto, by pomyślał – prychnął na to nieznajomy i korzystając z chwilowej przerwy, przeniósł ciężar ciała na prawą nogę, odchylając nieco głowę w tył. – Wielki geniusz ma doskonały słuch. Ma wszystko doskonałe. Każda z jego rąk, nóg i każdy durny palec to czysty cud. Nikt, by się nie spodziewał.
Kpina w jego głosie była aż nazbyt wyczuwalna, a drwina paliła każdą z wymienionych kończyn.
– Powiedz, Victor. Skoro jesteś tak doskonały, to dlaczego twoje serce jest tak bardzo upośledzone?
Mężczyzna uniósł niedbale rękę i zdjął z twarzy maskę. Wtedy też wszystko stało się jasne. Victor zapomniał, jak się oddychało.
Przed nim stał Yuuri Katsuki, jego najdroższy narzeczony, którego zostawił przed laty odchodząc z wioski.
Doprawdy, chyba był beznadziejnym shinobi, skoro przez tyle lat nie docierały do niego jego słowa wsparcia i miłości.
*****
Panda melduje się na służbę! Dziś zdecydowanie później niż wczoraj, ale jest! Łooho! Idziemy na żywioł, bo wszystkie plany wzięły w łeb i piszę na bieżąco XD
Zachęcam jednocześnie do zajrzenia do innych challengowych prac i od razu przepraszam wszystkich autorów, ale sama zacznę czytać wasze rozdziały dopiero we wrześniu, bo póki co mam małe urwanie głowy. Ale spokojnie, przybędę i zostawię pandzi spam, macie to jak w banku! <3
A już jutro SMAK! Tym razem bez spojlerów!
(Limit przekroczony o jakieś 70 słów, gomen)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro