randka taka nieudana
Spałam wyjątkowo dobrze, lepiej niż wcześniej w Forks. Ale męczyły mnie myśli: co gdybym pozwoliła mu zostać? Czy to na pewno była dobra decyzja? Co Edward sobie o tym pomyślał?
Spałam lepiej. Chciałam skupić się tylko na tym, ale nie było to łatwe.
Nic sobie chyba złego nie pomyślał, skoro zaprosił mnie na randkę. Randkę. Czy to była randka? Baseball z jego rodziną. Zwykłej dziewczyny by chyba nie zaprosił? No nie oszukujmy się, nie będą przecież grać w to jak śmiertelnicy. Ciekawiło mnie jak będą się zachowywać, kiedy będą prawdziwymi sobą. Kiedy będą mogli biegać tak szybko jak chcą, używać siły takiej, jakiej chcą. To było takie fascynujące, podobnie jak możliwość spędzania czasu z Edwardem - nie - creepem.
No, trzeba by było tylko powiedzieć o tym tacie. Nigdy nie mówił nic złego o Cullenach, wydawał się nawet lubić Carlisle'a. Może nie będzie tak źle?
Kiedy mu o tym powiedziałam, nieco zadziwił się, ale starał się udawać nie aż tak wzruszonego, nadal załadowując swoją wiatrówkę. Może wybrałam jednak zły moment?
- Nie jest dla ciebie za stary? - zapytał, a ja miałam ochotę parsknąć śmiechem.
Trafiłeś w sedno, pomyślałam. Wyjaśniłam, że jesteśmy w tej samej klasie. Dodałam również, że czeka na zewnątrz i chciałby go oficjalnie poznać, co było prawdą. To było jednocześnie i urocze i staroświeckie, ale jednak chyba bardziej urocze. Tata obiecał, że będzie dla niego miły, a ja, z bolącym ze stresu brzuchem, poszłam po Edwarda. Kiedy go przyprowadziłam, ojciec wstał i do nas podszedł. Przełknęłam ślinę, licząc, że nie dojdzie do żadnej konfrontacji.
- Juniper nie wróci późno - obiecał wampir - Zagramy w baseball z moją rodziną.
- Baseball? - zdziwił się Charlie - Juniper gra w baseball? No to... powodzenia.
- Zaopiekuję się nią - przysiągł poważnie Edward, jakby miał co najmniej bronić mnie przed jakąś mafią, a nie iść spędzić czas z jego rodziną.
Uśmiechnęłam się nerwowo, ale w końcu udało się nam wyjść. Miałam tylko nadzieję, że Charlie nie pomyśli sobie żadnych dziwnych rzeczy, już mama przecież to robiła. No i nie byłam nawet pewna czy z Cullenem mogłabym... no wiecie.
***
- Od kiedy to wampiry lubią baseball? - spytałam, kiedy chłopak nałożył mi na głowę czapkę.
- To ulubiona rozrywka Amerykanów - zauważył trafnie - A my możemy grać tylko podczas burzy.
Kiedy dołączyliśmy do jego rodziny, znowu poczułam się nieco nieswojo. Chcieli w ogóle ze mną grać. Rosalie, drocząc się z Emettem, nie wydawała się zwracać na mnie większej uwagi, co mi naprawdę odpowiadało. Nie będą z nas żadne psiapsióły.
- Cieszę się, że tutaj jesteś - uśmiechnęła się Esme - Potrzebujemy sędziego.
A więc o to w tym chodziło...
Ciężko mi było porządnie skupić się na grze. Ale kto mógłby mnie winić? Byli tacy szybcy, zwinni, silni... Czasem ledwo można było dostrzec ich ruchy, jakby się teleportowali. Wpatrywałam się w nich zahipnotyzowana do momentu, kiedy Alice kazała nam się zatrzymać.
Nie rozumiałam o co chodzi. Wszyscy, jak jeden mąż, spojrzeli się w tą samą stronę, a po chwili wrócili do nas. Wydawali się kompletnie spanikowani i przerażeni.
- Odchodzili, ale nas usłyszeli - rzuciła szybko Alice.
Kto to mógł być? Policja? Może mój tata myślał, że to oni stoją za tymi atakami. Tysiące myśli zaczęło zalewać mi głowę, miliony czarnych scenariuszy. Edward objął mnie i zaczął gdzieś prowadzić. Chciał uciekać, ale Carlisle stwierdził, że już i tak za późno. Zdziwiłam się, kiedy chłopak kazał mi rozpuścić włosy, ale to zrobiłam. Rosalie mruknęła, że to nic nie pomoże, a ja zszokowana nie wiedziałam o co chodzi. Wyszli na przód, każąc mi stać za nimi i się nie wychylać, co także zrobiłam.
Trójka ludzi wyszła zza krzaków. Nie, nie wyszli. Wypłynęli. To właśnie dało mi do zrozumienia, że nie miałam do czynienia z ludźmi. Miałam do czynienia z wampirami, możliwe nawet, że z tymi, które stały za tymi morderstwami.
Stanęli jakiś metr przed nami. Czarnoskóry mężczyzna stojący w środku, uniósł w dłoni baseballową piłeczkę. Carlisle zwinnie ją złapał, robiąc dobrą minę do złej gry.
- Jestem Laurent - przedstawił się i wskazał na swoich towarzyszy - To Victoria i James.
- Wasze polowania komplikują nam życie - stwierdził doktor, a ja mimowolnie rozszerzyłam oczy ze zdziwienia.
Przez ten cały czas wiedział, że są tu inne wampiry? Czemu nic nie powiedział? Może nie mógł zgłosić tego policji, ale mógł zrobić przecież cokolwiek! Jezusie, czułam się taka bezsilna.
- Przykro nam - odparł Laurent, ale nie wydawał się szczerze zasmucony - Nie wiedziałem, że to wasze terytorium - Nie będziemy już sprawiać kłopotów. Jesteśmy przejazdem.
- Tropili nas, ale skierowaliśmy ich na wschód - dodała rozbawiona i dumna z siebie Victoria - Jesteście bezpieczni.
- Nie przydałoby się wam trzech graczy? - zapytał czarnoskóry. Cullenowie nie wydawali się specjalnie przekonani - No weźcie. Tylko jeden mecz.
- Jasne - odparł doktor niechętnie - Zajmijcie miejsce tych, co odchodzą. Odbijamy pierwsi.
Już mieliśmy wrócić grać, ale stało się. Ktoś, James, w końcu zauważył. Zauważył mnie. Jego oczy pociemniały, kiedy wdychał jakiś zapach. Mój zapach.
- Przyprowadziłeś przekąskę - ucieszył się i ruszył w moją stronę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro