Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

20 | POCZĄTEK CZEGOŚ CUDOWNEGO


               Ostre zimowe powietrze w nich uderzyło, przez co wszyscy poczuli, jakby na ich skórę spadał lód, nawet pomimo grubych warstw odzieży. Niebo było szaro-niebieskie, gdzieniegdzie poprzecinane pomarańczowymi plamami powoli zachodzącego słońca.

Gracze pomimo zmęczenia, zimna i brudu, mieli na twarzach dumne, podekscytowane uśmiechy, dzieląc się z innymi opowieściami ze swojej wcześniejszej przygody.

Kiedy zapadła noc, niebo przybrało piękny odcień ciemnoniebieskiego, będąc wymalowane najbardziej ekstrawaganckimi gwiazdami, jakie kiedykolwiek widzieli mieszkańcy Avonlea, a księżyc nieśmiało zerkał zza niewielkiej plamy chmur, która unosiła się wokół. Wtedy rozpoczęło się prawdziwe ognisko.

— Dobrze, Avonlea! Zbierzcie się tutaj, proszę! Nadszedł czas, by rozpalić ognisko! — ogłosił radośnie pan Barry. Rozproszony tłum skupił się w szerokim kole, otaczając wielki stos drewna pośrodku. — Dziękuję wszystkim za przyjście na pierwsze Zimowe Ognisko w Avonlea! W imieniu rodziny Barry oficjalnie oświadczam, że ognisko...

Na chwilę zamilknął, aby rozpalić zapałkę i rzucić ją na drewno. Po chwili pojawiły się na nim płomienie, tańczące razem z nocną bryzą. Ogień rósł tak szybko, że z każdą sekundą stawał się coraz wyższy.

— Się rozpoczęło! — zakończył mężczyzna, a wszyscy zawiwatowali. Zaczęli bić brawo, chłopcy gwizdali, a podekscytowanie było wyczuwalne w powietrzu.

Przez chwilę jak zahipnotyzowani wpatrywali się w ogień i jedli jedzenie przyniesione z różnych gospodarstw. Ania szczęśliwie skakała, żując kolbę kukurydzy. Uśmiechała się i witała mijanych ludzi, jednak to nie było prawdziwym celem jej wędrówki. Po prostu lubiła patrzeć, jak wszyscy ludzie się spotykają i zapamiętywała te cudowne sceny w swojej głowie, by móc pamiętać o nich przez lata.

Kiedy ugryzła ostatni kawałek warzywa, zauważyła pana Harrisona siedzącego samotnie na pniu drzewa. Ludzie przechodzili obok niego, nawet nie zadając sobie trudu, by rzucić mu drugie spojrzenie. Mężczyzna siedział wyprostowany, smutno wbijając wzrok w przechodzących mieszkańców.

Poruszył się niespokojnie i skrzyżował ramiona, żeby się rozgrzać. Ania zatrzymała się, z litością wydymając usta. Ostrożnie do niego podeszła.

— Cześć, panie Harrison! — powitała go z uśmiechem. Mężczyzna podniósł wzrok i również uśmiechnął się smutno.

— Cześć, Aniu. Gratuluję zwycięstwa twojej drużyny.

Rudowłosa uśmiechnęła się szeroko i usiadła obok niego.

— Dziękuję. To była ciężka wyprawa, ale świetna zabawa.

Skinął głową, wpatrując się w ogień.

— Dobrze.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, a Ania nie była pewna, co jeszcze może powiedzieć. Nagle westchnęła współczująco.

— Wygląda na to, że nie bawi się pan zbyt dobrze, panie Harrison. Wszystko w porządku?

Mężczyzna w zamyśleniu wbił wzrok w swoje buty. Westchnął, zanim w końcu przemówił.

— Cóż... Po prostu zwykle nie przychodzę na takie spotkania. W—wiesz? Trudno mi rozmawiać z innymi ludzi przez obawę, że ocenią mnie jeszcze zanim mnie poznają. Często się tak zdarza. Poza tym jestem dziwny.

— Wcale nie jest pan dziwny, panie Harrison. Jest pan bardzo dobrym rozmówcą. Rozmawialiśmy przez wiele godzin! Nie ma pan absolutnie żadnych powodów do zmartwień — uspokoiła go Ania, jednak on potrząsnął głową.

— Nie. Z tobą było inaczej, bo ty potrafisz mówić bez przerwy i naprawdę, to miał być komplement. Ciągnęłaś rozmowę... Zawsze miałaś coś ciekawego do powiedzenia, nigdy się nie powtarzałaś.

Ania uśmiechnęła się.

— Cóż, doceniam te miłe słowa, panie Harrison, ale naprawdę dość łatwo jest ciągnąć rozmowę. Trzeba po prostu użyć swojej wyobraźni!

— Och, przecież wiesz, że jej nie mam, dziecko! — powiedział, sfrustrowany samym sobą. Spuścił wzrok na ziemię, marszcząc brwi.

— A co z hobby? Jakie jest pana hobby?

Pan Harrison popatrzył na nią pytająco.

— Nie wiem, ja...

— Cóż, musi się coś znaleźć.

— Nikt tego nie wie, ale lubię malować... Wiesz, w wolnym czasie. Po prostu lubię, kiedy... Kiedy pędzel gładko przesuwa się po płótnie i jestem w stanie uchwycić piękne, zapamiętane krajobrazy, wiesz?

Ania uśmiechnęła się, gdy mówił o malowaniu z tak wielką pasją, doskonale znając to uczucie.

— Mogę sobie wyobrazić, że odczuwa pan dreszczyk emocji podczas malowania, prawda?

Pan Harrison uśmiechnął się, nawet nie zawracając sobie głowy jej pytaniem.

— Tak.

Shirley uśmiechnęła się szeroko, gdy wpadł jej do głowy pewien pomysł.

— Cóż, tam jest pan Meyer! Był jednym ze stróży stacji podczas gry. Jest malarzem. Chodź, przestawię pana.

— Oszalałaś, dziecko? Nie wiem nic o malowaniu! Jestem amatorem, nie mielibyśmy o czym rozmawiać!

— Cóż, dzięki temu łatwiej będzie pociągnąć rozmowę! Może go pan zapytać o rzeczy dotyczące malowania. Poprosić o wskazówki i w ogóle. Na pewno bardzo by się ucieszył. W końcu jest wielbicielem sztuki.

Mężczyzna przez chwilę się zastanawiał, rozważając wszelkie plusy i minuty. W końcu się zgodził.

— Och, w porządku.

Ania uśmiechnęła się i złapała go za rękę, prowadząc do pana Meyera, który rozmawiał z innymi artystami.

— Przepraszam — powiedziała uprzejmie, przez co cała grupa zwróciła na nią uwagę. — Dobry wieczór, panie Meyer!

— Cóż, dobry wieczór, panienko Shirley-Cuthbert. — Uśmiechnął się. — Gratuluję dobrej roboty. Doprowadziłaś swój zespół do zwycięstwa i muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem twojej strategii.

— Dziękuję. To był wysiłek całego zespołu, więc nie sądzę, że uczciwie byłoby przywłaszczać sobie całą wygraną. W każdym razie nigdy nie widziałam grupy tak bardzo utalentowanych artystów w jednym miejscu, więc pomyślałam, że przedstawię mojego przyjaciela, pana Harrisona. Przeprowadził się tutaj na początku tego roku.

Mężczyzna podszedł bliżej grupy i krótko skinął głową.

— U-uch, miło was poznać.

— Mi również. — Pan Meyer uśmiechnął się szeroko. — Jestem Merlin Meyer, a to moi towarzysze, Hester Klaus i Peter Moss.

Pan Harrison uścisnął im dłonie, uśmiechając się uprzejmie.

— Pan Harrison też jest malarzem.

— Och, naprawdę?

— Ja... Nie. Cóż, tak, ale... Jestem tylko amatorem.

— Wszyscy od czegoś zaczynamy.

— Hm, właściwie to pan Harrison chciałby zadać pytania dotyczących niektórych dylematów związanych z malowaniem.

Pan Harrison popatrzył na Anię z szeroko otwartymi oczami, a ona tylko zachęcająco skinęła głowa.

— Ja... Cóż, tak. Jak wymieszać farbę, by uzyskać dokładne odcienie?

— Och — zaczął pan Meyer, chętny do podzielenia się swoją wiedzą. — Cóż, istnieje koncepcja wynaleziona w 1700 roku, zwana teorią kolorów.

— Ta autorstwa Sir Isaaca Newtona?

— Tak, dokładnie! Chodzi o to, że...

Ania uśmiechnęła się usatysfakcjonowana i pozwalając dorosłym na rozmowę, po cichu odeszła. Wyrzuciła swoją zjedzoną kukurydzę do wiadra z odpadkami i dalej wędrowała po dużym okręgu. Nuciła pod nosem wymyśloną melodię, poszukując swoich przyjaciół, gdy zobaczyła jak Jerry niemalże wkłada twarz do jagodowego ciasta pani Andrews.

Stał przy długim stole w zewnętrznej części koła z napuchniętymi, wypełnionymi policzkami oraz okruchami na swojej brodzie. Ania potrząsnęła głową z rozbawieniem i również wzięła sobie kawałek.

— To obrzydliwe, Jerry.

Chłopak złapał za kolejny kawałek, nawet nie zadając sobie trudu, by unieść wzrok.

— Przez ten cały wyścig strasznie zgłodniałem.

— Mm, a właśnie. Chciałabym ci podziękować, Jerry. Twój plan był perfekcyjnie wymyślonym oszustwem. Jesteś geniuszem.

Baynard nonszalancko wzruszył ramionami, tym razem sięgając po maślaną bułeczkę.

— To naprawdę nic takiego.

— Nic takiego? Jerry, byłeś genialny! Bez ciebie byśmy nie wygrali!

— Nie, naprawdę. To tak po prostu wpadło mi do głowy, na ogół nie jestem taki bystry. — Podniósł wzrok, nagle coś sobie przypominając. — Ale Ruby była świetna! Znalazła fajerwerki, prawda?

— Tak, rzeczywiście! Była bardzo czujna. Ale pozwól, że cię zapytam, jak wymyśliłeś ten plan?

— Nie wiem, ale Ruby bardzo dobrze sobie poradziła, nie sądzisz? Nie spodziewałem się tego po niej, bo jest bardzo... Hm, jakby to powiedzieć, drobna? Jest bardzo wdzięczna, ale och, gdybyś widziała ją podczas gry, też byś się na to nabrała! Kulała i płakała, aby drugi zespół jej współczuł. To było dość przekonujące.

— Tak, Ruby rzeczywiście jest bardzo utalentowana, szczególnie jeśli chodzi o płacz. Robi to tak często, że może płakać na zawołanie! — Zachichotała Ania. — Ale naprawdę, Jerry. Twój plan pochodził z najwyższych intelektów. Ja sama nigdy bym o tym nie pomyślała...

— Jasne... Och, a Ruby była dziś taka miła. Kiedy przegraliśmy pierwsze wyzwanie, uspokoiła mnie, co było bardzo miłe z jej strony. A widziałaś, jak ukryła fajerwerki pod tym wielkim płaszczem? Była taka dyskretna!

Ania uśmiechnęła się przebiegle, rozpoznając w oku chłopaka ten znajomy błysk uwielbienia.

— I bardzo dobrze poradziła sobie również podczas bitwy na śnieżki! Widziałaś, jak ich unikała?

— Stała bez ruchu i chowała się z tyłu, Jerry.

— Tak, ale wciąż. A wiesz, że też bardzo dobrze tańczy? Tańczyliśmy na balu i...

— Jerry, podoba ci się Ruby?

— Co? Ja... Ja... Nie! To niedorzeczne, dlaczego tak myślisz?

— Och, Jerry. Zbyt dobrze znam ten ton.

Ania drażniąco klepnęła go po głowie, a Jerry posłał jej rozgniewane spojrzenie, natychmiast wyciągając dłoń z zamiarem poprawienia czapki.

— Och, błagam. To, że Gilbert napisał ci list miłosny, nie czyni cię ekspertem od miłości.

Szczęka dziewczyny opadła niemal do ziemi.

— To oczywiste, Aniu. Nie jesteście zbyt dobrzy w ukrywaniu swoich uczuć.

— Cóż, ty też nie! Doskonale wiedziałam, że jesteś zainteresowany Ruby!

— Wcale nie!

— Nie rób ze mnie idiotki! Jesteś.

— Nie jestem!

— Jesteś!

— Nie!

— Tak, razy nieskończoność.

Jerry popatrzył na nią zaskoczony.

— Co?

Westchnął pokonany i oparł się o stół, krzyżując ramiona oraz unikając jej wzroku.

— Okej, a co jeśli tak?

Ania wydała z siebie podekscytowany pisk.

— Ale to nic nie zmienia! Nigdy nie będzie chciała być widziana z chłopcem na wynajem.

— Żądam, abyś przestał wygadywać takie bluźnierstwa, Jerry Baynardzie! Ruby jest dziewczyną o zdrowych zmysłach i jestem pewna, że byłaby bardzo zadowolona, gdyby ci się podobała.

— Ale co, jeśli ja nie podobam się jej? — zapytał nieśmiałym i roztrzęsionym głosem. Ania westchnęła, układając dłoń na jego ramieniu.

— Słuchaj, tak naprawdę nie jestem ekspertką od romansów, pomimo mojej miłości do nich, ale... Jesteś świetnym facetem, Jerry — zapewniła go szczerze. — I jestem pewna, że Ruby również to dostrzeże. Po prostu bądź dla niej uprzejmy i szarmancki. Liczą się te małe gesty. Ale kim jestem, by mówić takie rzeczy? Nie wiem dokładnie jak oczarować dziewczynę, więc...

Jerry popatrzył na nią z wdzięcznym uśmiechem, uświadamiając sobie, jak bardzo pokochał tę uprzejmą dziewczynę przed nim i zaczął traktować ją jak rodzinę.

— Dziękuję, Aniu. Merci. — Na chwilę zamilkł, zanim znowu się nie odezwał. — Może zapytam Gilberta, jak zdobyć dziewczynę.

Shirley zaśmiała się, żartobliwie uderzając go w ramię.

— Zamknij się.

— Aniu, Jerry, tutaj jesteście! — Nagle podeszła do nich Diana. Miała na twarzy podekscytowany uśmiech, który od razu odwzajemnili. — Zaraz będziemy grać w „prawda czy wyzwanie". Chcecie dołączyć?

Przyjaciele spojrzeli na siebie i wzruszyli ramionami.

— Tak, jasne.

— Świetnie! Chodźcie.

Ania złapała Jerry'ego pod ramię, razem ruszając za Dianą. Po chwili spotkali się z grupą znajomych z klasy, którzy siedzieli na ziemi. Józia Pye skrzyżowała nogi i przewróciła oczami, gdy pojawili się obok.

Ruby nagle się wyprostowała, a kiedy Jerry na nią popatrzył, ona natychmiast spojrzała mu prosto w oczy, przez co odwrócił wzrok.

Pomiędzy Moodym a Karolem siedział Gilbert, który ożywił się od razu po przybyciu Ani. Uśmiechnął się do niej, czując potrzebę rozmowy, ale ona tego nie zauważyła.

— Ruszcie się — mruknął do przyjaciół i lekko ich popchnął, by zrobili więcej miejsca po jego obu stronach, ale ku jego rozczarowaniu, Ania, Jerry i Diana usiedli naprzeciwko nich, zamykając mały krąg.

— Teraz mamy wystarczającą liczbę graczy.

W skład grupy wchodzili Ania, Jerry, Diana, Józia, Gilbert, Moody, Karol, Ruby, Tillie, Janka i Billy — każde z nich uśmiechało się podekscytowane.

— W porządku, jak się zaczyna? — zapytała Ania.

Józia parsknęła.

— Czy żadne z was nigdy wcześniej nie grała w tę grę? — Wszyscy potrząsnęli głowami, a ona przewróciła oczami. — Jakże zaskakujące. To proste. Kręcimy tą butelką i osoba, na którą wskaże szyjka, musi wybrać prawdę lub wyzwanie. Każdy, kto odmówi, otrzyma karę.

— Ch-chwila, nikt nie mówił nic o żadnej karze — powiedziała przerażona Ruby.

— Ciekawe. Jaka jest kara? — zapytała odważnie Ania, co zirytowało Józię. Dziewczyna zmrużyła oczy.

— Ta osoba musi być w Nawiedzonym Lesie przez dziesięć minut.

To był kluczowy punkt dla wszystkich, bo nikt nie odważył się pójść do lasu po zachodzie słońca — zazwyczaj był pięknym, zachęcającym do siebie miejscem, wypełnionym najbardziej ekstrawaganckimi drzewami i pięknymi zwierzętami. Było w nim słychać szum wiatru oraz śpiew ptaku, dzięki czemu był spokojnym miejscem do odpoczynku. Ale w nocy to wyglądało zupełnie inaczej.

Mieszkańcy twierdzili, że widzieli białe duchy i słyszeli płacz zagubionych, torturowanych dusz. Mrożące krew w żyłach opowieści o przebywających w nim istotach nadprzyrodzonych jeszcze bardziej zmniejszały chęć pójścia tam w nocy. Jednak Ania była przyzwyczajona do lasu, więc się uśmiechnęła.

— Umowa.

Przez to Józia przygryzła wnętrze policzka, nie czując się usatysfakcjonowana.

— Ch-chwila, już nie chcę grać — przyznała Ruby, będąc na skraju łez.

— Uspokój się, Ruby. Nie będziesz musiała tego robić, jeśli nie odmówisz wykonania żadnego zadania. — Józia przewróciła oczami.

— Obie jesteście szalone — wtrącił Jerry.

— To żadna gra bez wyzwania! — odparł Moody.

— Gra sama w sobie jest wyzwaniem! — dodał Karol.

Wszyscy zaczęli się sprzeczać na temat tego, czy ich zdaniem ta kara jest adekwatna.

— W porządku, już wystarczy. Każda gra ma jakieś konsekwencje. Po prostu zagrajmy — powiedział stanowczo Gilbert i tym razem nikt się nie sprzeciwił, wyraźnie wyczuwając jego autorytet.

Ania przewróciła oczami.

— Och, czyli kiedy Gilbert coś powie, to automatycznie staje się prawem!

— Aniu!

Chłopak tylko potrząsnął głową z rozbawieniem.

— W porządku, a więc ustalone. Jeśli trzykrotnie odmówisz wykonania zadania, zostaniesz ukarany — podsumowała Janka, a wszyscy skinęli.

— Ja zakręcę pierwsza — stwierdziła Tillie i obróciła butelką, na co cała grupa się pochyliła.

Pusta butelka po mleku powoli zaczęła zwalniać, ukazując pierwszą ofiarę.

— Billy... Prawda czy wyzwanie?

Chłopak oparł się o kłodę i chłodno odpowiedział;

— Wyzwanie.

— Hm... — mruknęła Tillie w zamyśleniu, dramatycznie stukając się po brodzie. — Wyzywam cię, byś... Rzucił swój szalik w ogień.

Billy wytrzeszczył oczy, a wszyscy się zaśmiali.

— Co? To niedorzeczne! Jest lodowato!

— Co z tego? Masz płaszcz!

— Ale moja babcia mi go zrobiła...

— W porządku, więc odmawiasz?

— Cóż, moja babcia bardzo by się zdenerwowała, więc tak, odmawiam.

Józia roześmiała się.

— Wow, pierwsze wyzwanie i już zmarnowałeś jedno życie.

— Cokolwiek — mruknął i sięgnął po butelkę. Po zakręceniu wylądowała na Moodym. — Prawda czy wyzwanie, stary?

— Wyzwanie.

— Wyzywam cię... Byś zapytał Molly Cooper, czy możesz pożyczyć sukienkę.

Wszyscy zaśmiali się, a Moody podrapał po karku. Z wahaniem wstał i podszedł do Molly — wysokiej brunetki z ich klasy. Rozmawiała ze swoją przyjaciółką, podczas gdy on się do niej zbliżał.

Grupa nie była w stanie usłyszeć, co mówił, ale pomimo tego chichotała. Zanim się zorientowali, Molly stanęła Moody'emu na nogę i odeszła wściekła. Chłopak wrócił do nich skulony.

— Nie chcecie wiedzieć — stwierdził i usiadł, by zakręcić butelką. Wylądowała na Jerrym. — Jerry Baynard. Prawda czy wyzwanie.

Jerry podrapał się po karku.

— Um... Prawda?

— Uch... Chcę, żebyś powiedział na głos, która dziewczyna tutaj jest według ciebie najładniejsza.

Józia wywróciła oczami po raz tysięczny.

— Ugh, to strasznie żałosne.

— J-ja, uch... — Oczy Jerry'ego wylądowały na Ruby przez krótką sekundę. — Myślę, że każda dziewczyna jest piękna na swój własny sposób.

— Och, bzdury! Kłamiesz!

Wszyscy zaczęli mu dokuczać, jednak Ruby pozostała cicho. W końcu Jerry postanowił się poddać. Jego spojrzenie nerwowo wędrowało dookoła. Jednak to głos Józi przebijał się najbardziej.

— JÓZIA PYE! — wypalił nagle bez myślenia. Przez to cała grupa zamilkła, siedząc zszokowana. Wszyscy patrzyli na niego z szeroko otwartymi oczami, jednak żadne nie były większe od tych Józi.

Ruby nadal siedziała bez słowa, próbując ukryć swój zawód. Moody odchrząknął i postanowił przerwać ciszę, czując się winny.

— Cóż... Kontynuujmy.

Właśnie tak zrobili, a każda prawda i wyzwanie stawały się coraz cięższe niż poprzednie. Osoby, które śmiertelnie bały się ciemności (Diana, Janka, Tillie, Moody i Karol) nie chcieli odmawiać wyzwań w obawie przed karą. Strategia Diany polegała na ciągłym wybieraniu prawdy, pomimo wyjawiania swoich najgłębszych sekretów (Na przykład podczas pytania, czy podoba jej się Karol). Odpowiadała z łatwością, nie martwiąc się, co pomyślą o niej pozostali. Reszta po prostu uroczyście przyjmowała każde wyzwanie, godząc się z nadchodzącym upokorzeniem.

Byli jednak tacy, którzy mieli więcej godności i dumy niż strachu przed lasem.

Zazwyczaj Ruby, która obawiała się właściwie wszystkiego, robiłaby co tylko może, by uniknąć wspomnianej kary. Ale co zaskakujące, odmówiła odpowiedzi na każde zadanie bez wahania. Ilekroć przychodziła jej kolej, ona po prosto kręciła głową.

Niektórzy jednak ze smutkiem trzymali dumę blisko piesi, nie chcąc robić takich rzeczy, jak bieganie w kółko jak chuligani lub odpowiadanie na pytania typu „kto z tej grupy jest twoim wymarzonym partnerem?".

— Nie odpowiem na to! — stwierdziła Ania.

— W porządku, to twój wybór. To już drugie życie — powiedziała Józia Pye, a na jej usta wstąpił kpiący uśmiech.

Shirley przygryzła policzek od środka, walcząc z chęcią kłótni. Miała dość Józi i jej złośliwości. Dziewczyna przez całą grę próbowała uprzykrzyć Ani życie i upewniała się, by reszta robiła to samo. Kiedy tylko blondynka losowała Anię, zadawała jej pytanie związane z Gilbertem, bo wiedziała, że to będzie dla niej niekomfortowe.

— Dobrze, moja kolej! — Ania obróciła butelkę i ku jej zadowoleniu, wylądowała na Józię.

Krew odpłynęła jej z twarzy, gdy zdała sobie sprawę z konsekwencji swoich działań, ale dobrze ukryła strach.

— Józio Pye — zaczęła z psotnym uśmiechem. — Prawda czy wyzwanie?

Dziewczyna uniosła brew, próbując wyglądać na pewną siebie.

— Wyzwanie.

— Wyzywam cię, byś zjadła całe jedzenie ze stołu.

— Co?! Czy ty postradałaś zmysły! Tym stołem można byłoby nakarmić całe wojsko!

— Więc?

— Więc nie zrobię tego! Jesteś szalona!

— W porządku, twój wybór. Szokujące.

Józia posłała jej mordercze spojrzenie. Przez resztę gry obie dziewczyny obrzucały się ciężkimi zadaniami, dopóki im obu nie zabrakło żyć.

Trzecie życie Gilberta zniknęło, gdy został wyzwany przez Dianę, by przez resztę gry siedział obok Ani — pozornie łatwe wyzwanie, które Gilbert wykonałby z przyjemnością, ale Ania była uparta i ostro się sprzeciwiła.

— Nie! Diano, czy ty zwariowałaś? Nie ma już tu miejsca.

— Możemy się zamienić — zasugerował Jerry.

— Nie! Nie będę celem twoich dziecinnych przekomarzanek!

— Och, ucisz się. To wyzwanie Gilberta, nie masz prawa do swojego zdania.

Gilbert zacisnął usta i postanowił uszanować decyzję Ani. Pomimo tego, że wiedział, iż dziewczyna również go lubiła, to wiedział również, iż mogła nie czuć się zbyt komfortowo z tym pomysłem. Posłał jej niewielki uśmiech.

— Okej, w takim razie odmawiam.

Ania wypuściła wstrzymywany oddech z wyraźną ulgą. Jej serce przyspieszyło, gdy zauważyła uśmiechniętego Gilberta. Posłała mu krótki uśmiech wdzięczności i odwróciła wzrok.

— W porządku, to twoje ostatnie życie — oznajmiła Janka.

Ostatecznie osobami bez żadnego życia zostali Ania, Józia, Gilbert, Ruby, Jerry i Billy.

— Okej, przegrani. Czas na karę — zadrwił Karol.

— Czekaj, obawiam się, że pójście do lasu o tej godzinie jest bardzo niebezpieczne. Mogą się zgubić! — zauważyła zaniepokojona Diana.

— Diana ma rację, powinniście iść parami. Jerry pójdzie z Ruby, Gilbert z Billym i Józia z Anią.

Józia i Ania zaprotestowały, jednak zostały zignorowane.

— To był wasz pomysł.

— Ale...

— Janka ma rację, Aniu. Poza tym to tylko kilka minut.

Pozostali już ruszyli do lasu, rozchodząc się z różnych kierunkach.

— Ugh, nienawidzę swojego życia — mruknęła do siebie Janka. — Chodź, miejmy to za sobą.

Ania westchnęła pokonana i ruszyła za dziewczyną.

Jerry i Ruby ruszyli na wschód. Umówili się na dwieście kroków od grupy, więc szli razem, a brunet cicho szeptał liczby pod nosem. Ruby zaś milczała, zachowując znaczną odległość pomiędzy nimi.

Napięcie w powietrzu wyraźnie dało się wyczuć, a żadne z nich nie odważyło się powiedzieć ani słowa. Ruby westchnęła niecierpliwie, wsuwając ręce do kieszeni płaszcza.

Jerry szybko na nią zerknął, by sprawdzić, czy wszystko w porządku i dalej liczył. Minęło zaledwie kilka minut, ale przez nieznośną ciszę to wydawało się trwać wieki.

— Dziewięćdziesiąt osiem, dziewięćdziesiąt dziewięć, sto — powiedział w końcu, zatrzymując się przy dużym, uschniętym dębie. — Okej, już jesteśmy. Sto kroków na wchód. Jak długo szliśmy?

Ruby wzruszyła ramionami.

— Nie wiem. Pięć minut?

— A jak długo musimy tu zostać?

— Dziesięć minut.

Jerry odetchnął głęboko i oparł się o drzewo. Jego spojrzenie powędrowało gdzie indziej, kiedy cicho gwizdał, a Ruby przewróciła oczami i usiadła na śniegu.

— To głupie — mruknęła cicho do siebie, by chłopak jej nie usłyszał, jednak nie udało się jej.

Baynard wydął wargi, czując pieczenie w piersi przez poczucie winy. Westchnął i pozwolił sobie usiąść obok blondynki.

— Ruby, przepraszam — powiedział uroczyście, ale ona zmarszczyła brwi, udając, że nie wie, o czym mówił.

— Za co przepraszasz?

Jerry zawahał się, niepewny jak odpowiedzieć.

— Ja... Um... Za powiedzenie tego... Um, podczas gry.

— Co? Och, chodzi o Józię? Dlaczego miałbyś mnie za to przepraszać?

— Ja... Ponieważ skłamałem.

Ruby spojrzała na niego pytająco, próbując zignorować przyspieszone bicie serca.

— Co masz na myśli?

— Kłamałem, kiedy powiedziałem, że według mnie Józia jest najładniejsza. Wszyscy mi dokuczali, śmiali się i... I nie wiem, jej głos był najgłośniejszy, więc powiedziałem jej imię, żeby przestała...

Pomiędzy nimi zapadła cisza, dopóki Ruby się nie odezwała.

— Och.

— Tak.

Jerry niezręcznie podrapał się po karku. Zauważył, jak twarz dziewczyny nieco się rozjaśnia, przez co poczuł nagły przypływ odwagi.

— Myślę, że jesteś... Um... Tak.

Ruby powstrzymała uśmiech.

— Och.

Tymczasem Billy i Gilbert przeszli sto kroków na zachód. Szli obok siebie od niechcenia, licząc we własnych głosach. Billy trzymał swoje dłonie w kieszeniach, a Gilbert skrzyżował swoje za plecami.

Pomiędzy nimi panowała cisza, przerywana jedynie nielicznymi mlaśnięciami oraz cichym gwizdaniem świątecznej melodii.

Kiedy pokonali sto kroków, usiedli na dużej kłodzie tuż obok małej rzeczki. Siedzieli obok siebie, zachowując jednak pomiędzy sobą dużą odległość.

— Więc... — Westchnął Billy. — Ty i Ania, co?

Jego spojrzenie było wbite przed siebie. Gilbert skinął głową, również wpatrując się w przestrzeń.

— Tak.

— Dobrze.

Gilbert poczuł nagłą potrzebę dowiedzenia się całej prawdy, więc odważnie zapytał;

— Podoba ci się, prawda?

— C-cóż, tak. Trochę.

— Trochę?

— Tak. Podoba mi się. Bardzo.

Blythe zacisnął szczękę.

— Ale dokuczałeś jej. Dlaczego teraz ci się podoba?

Billy wbił wzrok w swoje buty z zawstydzeniem.

— Nie wiem. To znaczy, to po prostu we mnie uderzyło. Nie bardzo... Nie wiem... Ona... — Zachichotał. — Nie jest taka, jak ktokolwiek, kogo wcześniej spotkałem.

— Tak. Wiem.

— Tak... Właśnie o to chodzi z Anią, prawda? Zawsze znajduje jakiś sposób, byś poczuł, jakby była właścicielką twojego serca. Jest taka... Inna i z ogromną pasją i...

— Tak, rozumiem. Dokładnie wiem, co masz na myśli — przerwał mój Gilbert, nieco zbyt zdenerwowany, na co blondyn się roześmiał.

— Nie martw się, nie będę próbował ci jej ukraść.

— Tak, jeśli byś mógł.

— Naprawdę lubisz Anię, prawda?

— Musisz w ogóle pytać?

Billy potrząsnął głową z rozbawieniem.

— To dobrze. Po prostu... Nie zrań jej, dobrze? I spraw, by poczuła miłość, na którą zasługuje i jeszcze większą. Nigdy nie pozwól, by czuła się samotna.

— Tak zrobię. — Skinął głową. — Poza tym, przepraszam, że nadepnąłem ci na nogę podczas balu. To było celowe.

— Tak, wiem. Wybaczam ci. — Westchnął, czując się, jakby ciężar był zdejmowany z jego piersi. — Naprawdę tęskniłem za rozmową z tobą, Gilbert.

Blythe uśmiechnął się i poklepał go po plecach.

— Ja też, stary.

Ostatnią parą, która weszła do lasu była Ania i Józia. Podczas gdy pozostałe pary szły na wchód i zachód, one szły prosto. Józia przez cały czas była pięć kroków do przodu, a Ania ciągnęła się za nią. Rudowłosa wsunęła ręce do kieszeni i uniosła głowę, wpatrując się w niebo.

— Życie jest takie niesprawiedliwe — jęknęła cicho do siebie.

Józia przewróciła oczami i skrzyżowała ramiona na piersi.

— Czy ty kiedykolwiek przestajesz mówić?

— Czy ty kiedykolwiek przestajesz mi dokuczać?

— Tak, w weekendy.

Nagle Ania zatrzymała się, spoglądając na nią z irytacją. Józia wyczuła brak jej ruchu, więc się zatrzymała.

— Co?

Ania wzięła głęboki oddech, zbierając w sobie całą odwagę.

— Dlaczego tak bardzo mnie nienawidzisz?

— Och, błagam cię. Po prostu idźmy dalej.

— Nie. Chcę wiedzieć, skąd bierze się ta cała nienawiść. Ponieważ cokolwiek to jest, nie możesz ciągle jej na mnie wyładowywać.

Blondynka posłała jej sarkastyczny uśmiech.

— Naprawdę chcesz wiedzieć? — Zaśmiała się bez humoru i podeszła bliżej Ani. — Jakbyś się czuła, gdyby wszyscy oceniali cię tylko poprzez twoje nazwisko, co? Jakbyś się czuła, gdyby ludzie tak po prostu uznali, że tylko sprawiasz problemy, nawet nie zadając sobie trudu, by spojrzeć na ciebie drugi raz? „Och, ci Pye są okropni". „Ci Pye są tak samo zepsuci, jak o nich mówią". „Nie oczekuj niczego więcej od Pye". Słyszałam to wszystko. Ludzie próbują wpasować mnie w swoje wyobrażenie o mnie. Desperacko próbują przedstawić mnie jako złego dzieciaka i mam tego dość. Zrobiłam się dokładnie taka, jak mnie opisują; złośliwa i kłopotliwa. W końcu nie było sensu próbować pozbyć się nałożonych ci etykiet. Ludzie będą cię widzieć tak, jak chcą.

Ania nagle poczuła do niej ogromną empatię. Stała zszokowana z lekko otwartymi ustami, jakby próbowała wymyślić coś do powiedzenia.

— Więc przyjęłam je. I w końcu ludzie się do tego przyzwyczaili. W końcu zaakceptowali mnie po latach starania o wpasowanie. Nie znalazłam moich przyjaciół ot, tak, Aniu. Musiałam sobie na nich zasłużyć. Musiałam zasłużyć na szacunek innych ludzi, bo jestem połączona z tym głupim nazwiskiem na papierze, nad którym nawet nie mam kontroli! — Jej głos się zatrząsł, kiedy wstrzymywała łzy. — A potem ty się pojawiłaś, czarując ludzi swoimi trudnymi słowami i tymi brzydkimi rudymi włosami. I od razu cię zaakceptowali!

— Józiu, wiesz, że to nieprawda.

— Tak, może nie. Ale za każdym razem udowodniałaś, że się mylili. Właśnie o to starałam się przez całe życie! Potem zaczęłaś odbierać mi przyjaciółki, jedna po drugiej. Najpierw Dianę, potem Ruby i teraz wszyscy są po prostu tobą zachwyceni! Myślisz, że nie staram się być dobra? Myślisz, że nie próbuję sobie czegoś udowodnić? Ale się nie zmienię, wiesz dlaczego?

— Ja...

— Ponieważ jestem Pye. I to nigdy się nie zmieni.

Gdy zakończyła, pojedyncza łza spłynęła po jej policzku. Józia wypuściła drżący oddech i usiadła na ziemi. Ania poczuła lekki ból w sercu, współczując tej niewiarygodnie silnej dziewczynie.

— Józiu, ja... Przepraszam. Nie wiedziałam.

— Oczywiście, że nie. Ludzie cię kochają.

— Ciebie też ludzie kochają, Józiu.

Dziewczyna stłumiła wymuszony śmiech.

— Tak, jasne.

— Mówisz poważnie. Mam na myślisz... Myślisz, że dlaczego Ruby, Janka, Tillie i Diana i... Ja... Jak myślisz, dlaczego ciągle się ciebie trzymamy?

Józia spojrzała na Anię pytająco, marszcząc brwi.

— To dlatego, że cię kochamy, Józiu.

Blondynka przeniosła na nią swój wzrok, a łzy niekontrolowanie spływały jej po twarzy.

— N-naprawdę tak myślisz?

— Oczywiście! Od tego są przyjaciółki, Józiu.

Nagle Józia mocno przytuliła Anię, wtulając twarz w jej ramię.

— Dziękuję — powiedziała głosem stłumionym przez płaszcz Shirley. — Och, jestem w rozsypce.

— Wszystko w porządku. Każdy jest.

— Aniu, ja... Mam nadzieję, że potrafisz mi wybaczyć... Po tym wszystkim, co ci zrobiłam.

— To stare dzieje.

Józia uśmiechnęła się wdzięczna, że ma taką przyjaciółkę.

— Powinnyśmy wracać.

— Tak. — Zaśmiała się Pye. — I nikt ma się nie dowiedzieć o uścisku, rozumiesz?

— Co...

— Żartuję. — Wybuchła śmiechem. — Chodźmy, już prawie czas na występ chóru.

Dziewczyny złapały się pod ramię, a następnie wróciły na miejsce, beztrosko rozmawiając.





               Po powrocie wszyscy zagrali jeszcze w kilka gier i po prostu ze sobą rozmawiali. Całe poprzednie napięcie najwidoczniej zniknęło. Ci, którzy zostali na ognisku, byli zdezorientowani, dlaczego atmosfera między ich przyjaciółmi tak nagle uległa zmianie, ale wiedzieli, że lepiej będzie nie pytać.

— Zbierzcie się wszyscy! — zawołał pan Barry, który stał tuż przy ogniu.

Wszyscy wykonali polecenie i zebrali się wokół niego, milknąc.

— Chór szkolny Avonlea przygotował dla nas krótką piosenkę na cześć Nowego Roku. A więc bez zbędnych ceregieli, oto chór szkolny Avonlea, wykonujący utwór „Auld Lang Syne". Proszę o serdeczne oklaski.

Całe miasto zaczęło bić brawa, gdy chór zajął swoje miejsce w centrum: w jego skład wchodzili Ania, Diana, Józia, Janka, Ruby i Moody. Wszyscy wyprostowali się i unieśli podbródki, a na ich dziecięcych twarzach widniały uśmiechy. Billy usiadł za nimi i zaczął wygrywać cichą melodię na gitarze. Wszyscy trzymali przed sobą świece i zaczęli śpiewać.

Czy w niepamięć pójść ma stary druh,
Wspomnienie zgasnąć w nas?
Pójść ma w niepamięć stary druh
I dawny czas?
— zaczęła Janka. Następnie Józia i Diana dołączyły w tym samym momencie.

Za dawny, bracie, czas
Za dawny czas;
Kielichy wznieśmy jeszcze raz
Za dawny czas.

Więc pijmy, pijmy, ty i ja,
Za dawnych wspomnień blask!
Wypijmy wszystko aż do dna
Za dawny czas.

Niedługo później już cały chór śpiewał, a ich głosy idealnie się komponowały. Ich brzmienie przypominało drobno tkany jedwab lub piękny, letni wietrzyk, a tłum był oczarowany.

We dwóch zrywaliśmy ze wzgórz
Stokrotki w pełni kras.
Za stromą górą został już
Ten dawny czas.

Za dawny, bracie, czas
Za dawny czas;
Kielichy wznieśmy jeszcze raz
Za dawny czas.

Cały chór pięknie śpiewał, a ich głosy wybrzmiewały w harmonii, brzmiąc niemal anielsko. Cały tłum wyglądał jakby był pod wpływem zaklęcia, lekko kołysząc się w rytm melodii.

We dwóch brodziliśmy od zórz
W strumykach, aż dzień gasł.
Zza mórz nie można wrócić już
W ten dawny czas.

Pomimo tego, że nie miała solowej zwrotki, Ania śpiewała tak samo głośno i wyraźnie, jak zawsze. Czuła w sobie melodię oraz poetycki tekst: czuła jak chłodne zimowe powietrze szepcze jej do uszu, ogień za nimi zapewnia ciepło na plecach i jak oświetla ich światło srebrzystego księżyca. Czuła to wszystko, napawając się każdym elementem. Miała zamknięte oczy, a słowa płynnie wypadały z jej ust.

Przez cały czas Gilbert uśmiechał się o niej, podziwiając sposób, w jaki śpiewała. Patrzył, jak zaciska oczy, jak jej usta od czasu do czasu drgają w małym uśmiechu, jak kołysze się w rytm: uśmiechnął się ze świadomością, że kochałby ją, nawet gdyby się myliła.

Za dawny, bracie, czas
Za dawny czas;
Kielichy wznieśmy jeszcze raz
Za dawny czas
Kielichy wznieśmy jeszcze raz
Za dawny czas.

Ostatni refren zaśpiewało z nimi całe Avonlea, a ich głosy idealnie się zharmonizowały. Powietrze wydawało się naprawdę magiczne, będąc zupełnie jakimś punktem zwrotnym w świątecznej powieści, a Ania uwielbiała jej romans.

Za dawny, bracie, czas
Za dawny czas;
Kielichy wznieśmy jeszcze raz
Za dawny czas.

Kiedy pieśń się zakończyła, tłum zaczął głośno wiwatować, a cały chór dumnie wstał. Ania posyłała wszystkim wdzięczny uśmiech, gdy jej spojrzenie wylądowało na Gilbercie, który uśmiechał się najszerzej, jak tylko mógł i starał się klaskać jak najgłośniej. Zachichotała i odwróciła wzrok.

Cały chór odszedł z tego miejsca, jednak pozostali tam Janka, Billy i Ruby.

— Właściwie to przygotowaliśmy jeszcze jedną piosenkę — oznajmiła Janka z niespokojnym uśmiechem. — To piosenka napisana przeze mnie, poświęcona całemu Avonlea. Ruby zaśpiewa ją ze mną, a mój brat, Billy, zagra na gitarze.

Wzięła głęboki oddech, zanim ponownie się odezwała.

— Jak większość z was wie, razem z moją rodziną w lecie wyjechaliśmy, by zamieszkać w mieście, ponieważ mój tata chciał zobaczyć jak to będzie i rozważyć stałe zamieszkanie tam. Wiem, że nie okazuję tego wystarczająco, ale naprawdę, naprawdę, naprawdę kocham Avonlea. Uwielbiam tę ciszę. Jest spokojnie, inaczej niż w mieście, gdzie dzieje się dosłownie wszystko.

Tłum zachichotał.

— Tutaj uwielbiam też ludzi. Uwielbiam moich przyjaciół i wszystkich pozostałych. Myślę, że wyjazd do miasta pomógł mi to sobie uświadomić. I... Później razem z moją rodziną odkryliśmy, że wszyscy czuliśmy się tak samo; tęskniliśmy za Avonlea. Po prostu nie wiedzieliśmy, jak to powiedzieć. Właśnie o to chodzi w tej piosence. Mam nadzieję, że się wam spodoba.

Wszyscy zaczęli klaskać, a po chwili rozległa się muzyka. Billy zaczął wygrywać powolną, melancholijną melodię, gdy Janka i Ruby wzięły głęboki oddech.

Choć daleko od ciebie, jestem przy tobie, gdziekolwiek jestem we wszechświecie. Moje serce boli od tych wszystkich dziwactw, twoich dźwięków, twoich widoków i wszystkich twoich dzieł — zaczęły śpiewać dziewczyny, a Ania natychmiast zakochała się w romansie tej piosenki, czując dreszcz w swoim sercu. — Ale choć osobno, zawsze wiem, że będziesz tak, wiosną lub śniegiem. I moje serce śpiewa, a nie kępka ruty, bo zawsze będę do ciebie wracała.

Gilbert spojrzał na Anię, która stała naprzeciwko niego. Tekst Janki idealnie pasował do tego, co czuł do rudowłosej dziewczyny, która zachwycała się muzyką. Uśmiechnął się do siebie.

Kiedy piosenka się skończyła, wszyscy zaczęli klaskać, będąc wyraźnie zachwyceni ten pokazem talentu. Wykonawcy mieli na twarzach duże uśmiechy i uprzejmie dziękowali tłumowi.

— No cóż. Co na to powiecie? To był naprawdę świetny występ. Dobra robota, dzieci — powiedział pan Barry, ponownie stając na środku. — Założę, że wszystkim się podobało.

Ludzie zawiwatowali w odpowiedzi.

— Niestety, nie mamy już kolejnych piosenek, ale może ktoś ma ukryty talent, którym chciałby się podzielić? Proszę, nie krępujcie się. Powalcie nas.

Wszyscy się zaśmiali, ale Gilbert potraktował to bardzo poważnie. Czując nagły przypływ odwagi, zmieszany z impulsem, podniósł rękę i zrobił krok do przodu.

— Chciałbym wystąpić.

Wszyscy spojrzeli na Gilberta, ale on patrzył tylko na Anię, która wydawała się tak samo zszokowana i zaciekawiona jak reszta.

— W porządku, panie Blythe. Podłoga jest twoja.

Gilbert pokornie wyszedł na środek i wyjął z kieszeni złożony kawałek papieru.

— To jest... Krótki wiersz, który ostatnio napisałem — powiedział, rozkładając notatkę. — Nosi tytuł „Sztuka niewiedzy".

Rzucił Ani ostatnie spojrzenie, a następnie odchrząknął i wbił wzrok w papier. Zaczął żarliwie czytać.

W sztuce niewiedzy jest pewne niebiańskie piękno. Wierzę, że piękno ma swoje najlepsze wydanie, gdy nie jest świadome swojej istoty.

Głos Gilberta był poważny i cichy, w przeciwieństwie do teatralnego głosu Ani, kiedy przemawiała. Czuł się tak, jakby mówił do niej, a całe miasto zamilkło, więc poza nim dało się jedynie usłyszeć trzask ognia. Wszyscy wstrzymywali oddech, nie chcąc przegapić ani słowa.

I choć wiedza jest czymś, czego musimy nieustannie szukać, nie zawsze jest tym, czego potrzebujemy. Szczęściem jest to, że ludzie są nieświadomi tego, iż ich ignorancja jest sprawcą piękna. Zachowuje swoją najbardziej surową postać. Podobnie jak ocean, który wznosi się i powala swoimi falami, przepraszając za rozległą przestrzeń, którą zajmuje, nieświadomy korzyści, jakie przynosi mieszkańcom tej ziemi. Lub słońce, które nienawidzi siebie, bo boi się, że jej światło może nas spalić, nie wiedząc, że jej blask utrzymuje nas przy życiu. Albo... Ona.

Jego oczy podniosły się znad papieru i złapały spojrzenie Ani, przez co jej serce przyspieszyło. Poczuła się, jakby ją magnetyzował i nawet nie próbował tego ukryć.

Ta, która to wypiera, jest istotna. Ta, która wierzy, że miłość, której tak pragnie, jest tą, na którą nie zasługuje. Jednak się myli.

Ponownie nawiązał z nią kontakt wzrokowy. Jej szeroko otwarte oczy były skupione na nim, przez co się uśmiechnął.

Uśmiecha się do słońca. Jej dusza płonie z żarliwą pasją i naiwnością. Oszałamia świat przed sobą, przyjmując każdy cal, każdy zakątek, każdy kąt i docenia to każdą częścią swojego ciała. Uwielbia sposób, w jaki wiatr ociera się o jej skórę, pomimo zimna. Uwielbia sposób, w jaki słońce świeci i króluje na niebie, pomimo upału. Uwielbia czerwcowe lilie i majowe kwiaty oraz lawendę. Uwielbia wiosnę. Uwielbia zimę. Uwielbia lato. Uwielbia jesień. Uwielbia. Ona. Uwielbia. Uwielbia w kółko i jeszcze dalej, a jej serce jest zbyt duże dla jej ciała. Ale szkoda... — powiedział, a jego mały uśmiech zniknął, gdy zerknął w jej kierunku. — Jaka szkoda, że nie może zrobić tego samego ze sobą.

Jego twarz wyglądała, jakby sam odczuwał ten ból.

— Patrzy na siebie i widzi tylko pęknięcia, nieświadoma, że to właśnie przez te dziury wychodzi światło jej duszy. Patrzy na siebie i widzi tylko blizny, nieświadoma, że ukazują coś pięknego: że są dowodem siły, której twierdzi, że nie ma.

Na chwilę przerwał, by się rozejrzeć. Na twarzy wszystkich widniał wyraz empatii, a niektórzy trzymali dłonie na piersi, poruszeni tym romantycznym wyobrażeniem.

I choć patrzy na świat gwieździstymi oczami, widząc nadzieję i piękno w jego wszystkich wadach, zastanawiam się, jak może nie widzieć siebie tak, jak postrzega ją świat. Jak może nie postrzegać siebie tak, jak na to zasługuje. Jak może nie kochać siebie tak, jak kocha wszystko i wszystkich wokół.

Ania rozpoznała ten fragment z listu Gilberta i jeśli na porządku nie była pewna, dla kogo był ten wiersz, teraz miała całkowitą pewność. Blythe popatrzył prosto na nią i z całkowitą powagą wypowiedział ostatnie zdanie:

— Więc ja zrobiłem to za nią.

Tłum milczał z otwartymi ustami i łzami w oczach, przez chwilę nie będąc w stanie odpowiedzieć. Gilbert uśmiechnął się i złożył kartkę.

— Dziękuję — zakończył niskim, zakłopotanym głosem.

Nagle wybuchły oklaski, które wydawały się głośniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Gilbert posłał krzywy uśmiech Ani, która wyglądała na bardzo poruszoną.

Ania poczuła gulę w gardle. Czuła się, jakby w każdej chwili mogła wybuchnąć płaczem. Jej serce przyspieszyło z radości, będąc przytłoczone wierszem Gilberta.

Była wdzięczna, że ktoś pokochał ją pomimo wszystkich jej dziwactw i wad. Co więcej, była wdzięczna, że tym kimś był Gilbert.

I nie chciała niczego więcej.





               Noc już dawno zapadła, a światło księżyca przebijało przez gałęzie drzew. Powietrze było chłodne i spokojne, ale ogień wciąż jasno płonął, gdy ludzie tańczyli wokół niego.

Billy wraz z Fredem Wrightem i kilkoma innymi osobami grał radosne piosenki oraz śpiewa, gdy wszyscy tańczyli.

Wszyscy śpiewali i się śmiali. Nawet Maryla obracała się i poruszała stopami.

Rytmiczny dżingiel tamburynu towarzyszył melodiom gitary, a śmiech ludzi wtapiał się w nie jak w muzykę. Pomimo późnej nocy, każdy miał dużo energii.

Jednak Ania była zmęczona i postanowiła tylko obserwować. Patrzyła na ludzi — zarówno dorosłych, jak i dzieci — którzy tańczyli przez całą noc, krążąc wokół ogniska, zupełnie jakby odprawiali jakiś rytuał.

Usiadła na ziemi pozbawionej śniegu, z kocem owiniętym wokół ramion. Przytuliła kolana do piersi oraz oparła na nich brodę.

Bolały ją nogi po bieganiu. Farby wojenne na jej twarzy były teraz rozmazane i wysuszone, przylegając do niej jak druga skóra. Jej rude włosy swobodnie opadały, ponieważ zgubiła wstążkę z lewego warkocza, więc postanowiła je całkowicie rozpuścić.

Pomimo tego, że jej ciało, umysł i dusza były zmęczone, jej serce było zadowolone. Nowy Rok powoli się zbliżał, a ona cieszyła się, że spędza ostatnie chwile roku, obserwując ludzi z miasta.

Uśmiechnęła się.

Ten rok był czasem zmian dla Ani. Zaczęło się od odejścia Gilberta, a potem zaczęła rosnąć, uczyć się i doświadczać różnych rzeczy, zdobywając niezapomniane wspomnienia.

Jednak największe zmiany nastąpiły dopiero w ciągu ostatnich kilku tygodni i chociaż ta droga była wyboista, to cieszyła się, że doprowadziła ją do momentu, w którym wszystko było na swoim miejscu.

Westchnęła zadowolona, a jej spojrzenie nagle powędrowało w kierunku księżyca. Był on okrągły i w pełni, jednak przez drzewa przebijała tylko jego połowa.

Nagle poczuła potrzebę zobaczenia go w całości, aby w pełni docenić jego piękno. Jej nogi były zmęczone, ale wydawało się jej, że księżyc wabi ją i zachęca, by miała lepszy widok.

Według Ani księżyc nigdy nie wyglądał dwa razy tak samo i stwierdziła, że ten wydawał się szczególnie piękny, więc zignorowała ból, kierując się do lasu.

Nie wiedziała, jak długo szła, ale uznała, że jest wystarczająco blisko ogniska, ponieważ nadal słyszała muzykę, choć jej dźwięk był stłumiony — zupełnie jakby była pod wodą. Natychmiast przeniosła się do innego świata.

Dotarła do znanej sobie polany i spojrzała na księżyc. Teraz widziała go w pełnej okazałości. Zamknęła oczy i pozwoliła, by mleczny blask ciała niebieskiego ucałował jej skórę, a jej usta drgnęły w uśmiechu.

Uniosła ręce do nieba, cicho dziękując Bogu za dar natury.

Jej rzęsy zatrzepotały, gdy jej twarz owiał wiatr, na co uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

— Ania?

Wyrwała się z transu i odwróciła w stronę Gilberta, który stał naprzeciwko niej z rękami w kieszeniach płaszcza.

— G-Gilbert. Co tutaj robisz?

— Ciebie też miło widzieć, Aniu.

— Nawet się nie przywitałeś.

— Słusznie.

Ania usiadła na pniu leżącym obok, a Gilbert podążył za nią.

— Skąd wiedziałeś, że tu jestem?

— Widziałem, jak wychodzisz.

— Czyli mnie szpiegowałeś?

Brunet się zaśmiał.

— Tak, zdecydowanie.

Ania potrząsnęła głową z rozbawieniem i ponownie spojrzała na księżyc.

— Jesteś wyjątkowy, Gilbercie Blythe.

— Tak słyszałem — odpowiedział chytrze, patrząc, jak dziewczyna obserwuje niebo. — Więc... Znowu tu jesteśmy, co? Kiedy ostatnio tu byliśmy, uderzyłaś mnie w oko.

— To naprawdę było tutaj? — zapytała Ania i się rozejrzała. — Nawet nie zdawałam sobie sprawy.

— Och, bardzo dobrze pamiętam tę noc.

— Gilbercie, bardzo mi przykro z powodu tej nocy. Po prostu...

— Spokojnie, tylko żartuję.

Shirley westchnęła i spojrzała na niebo.

— Ale nadal...

Zapadła cisza, która wydawała się zbyt znajoma. Gilbert obserwował, jak Ania wpatruje się księżyc, myśląc o tym, jak ślicznie wygląda, nawet z poplamioną farbą twarzą i potarganymi włosami. Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.

— Chciałam ci podziękować... — powiedziała nagle, dopiero po chwili patrząc mu w oczy. — Za wiersz.

— Nie ma za co, kochanie. Miałem na myśli każde słowo.

Dziewczyna potrząsnęła głową z uśmiechem.

— Widzę, że przeszedłeś do VI części. Teraz uczymy się zaawansowanej poezji, prawda?

— Tylko dla ciebie, kochanie. Tylko dla ciebie — przyznał z chłopięcym uśmiechem. — Ale poważnie, Aniu. Zasługujesz na cały świat i mam nadzieję, że o tym wiesz. I wszelka miłość we wszechświecie powinna być twoja. Ale nie mogę ci tego dać, więc... Mam tylko nadzieję, że moja wystarczy.

Policzki Ani zarumieniły się na czerwono, a ona odwróciła wzrok, by chłopak tego nie zauważył.

Nagle głośna muzyka zatrzymała się, ale zaledwie kilka sekund później zaczęła od nowa; tylko tym razem było słychać jedynie dźwięk gitary wygrywającej powolną melodię, która zdawała się idealnie pasować do piękna nocy.

Gilbert odchrząknął i wstał, podając Ani rękę.

— Uczynisz mi ten zaszczyt i zatańczysz ze mną?

Rudowłosa uśmiechnęła się i położyła dłoń na jego ręce.

— Z chęcią.

Stanęła twarzą do Blythe'a i ułożyła dłonie na jego ramionach, podczas gdy on położył dłonie na jej biodrach. Powoli kołysali się na boki, pozwalając muzyce ich prowadzić. Gilbert spojrzał na Anię, która uśmiechała się do siebie, ale spuszczała głowę.

Czuł radość, będąc tak blisko niej. Zakochał się w niej, kiedy tylko się poznali i teraz nie mógł uwierzyć w to, że tańczył z dziewczyną, o której względy starał się przez ten cały czas.

I możecie sobie wyobrazić jego ogromne zaskoczenie, gdy Ania podeszła bliżej i oparła głowę na jego klatce piersiowej.

Zamknęła oczy, wdychając jego znajomy zapach i natychmiast poczuła się bezpiecznie. Uśmiechnęła się.

Gilbert oparł podbródek na czubku jej głowy, mając nadzieję, że Ania nie usłyszy, jak szybko bije jego serce.

Uwielbiał sposób, w jaki była w jego ramionach: była idealnie dopasowana do jego uścisku, zupełnie jakby tam należała.

Westchnął cicho i zamknął oczy, chcąc zostać tak na zawsze.

Ich stopy poruszały się jak zsynchronizowane, gdy tańczyli, zapamiętując to uczucie już na zawsze.

Tańczyli przez wieki, a potem Ania powoli odsunęła się i podniosła głowę z jego piersi, by spojrzeć mu w oczy.

Czuł, że jego serce przyspiesza jeszcze bardziej, ale uśmiechnął się do niej, by ukryć zdenerwowanie.

Ania popatrzyła mu w oczy, od razu się w nich zatapiając. Natychmiast poczuła się szczęśliwa, odważna i zdenerwowana.

Nie wiedziała, czy to muzyka, księżyc, czy te miłe, uprzejme oczy...

Ach, te przeklęte oczy.

Jednak nagle zatraciła wszystkie zmysły i zdolności do podejmowania decyzji.

Bez namysłu podeszła bliżej.

I bliżej.

Gilbert również instynktownie się pochylił.

Ich twarze znajdowały się tylko o cal od siebie, ich ciepłe oddech mieszały się, a nosy prawie dotykały.

Ania ponownie spojrzała na te oczy, jednak kiedy była bliżej stwierdziła, że to zdecydowanie były te oczy.

Następnie postanowiła zmniejszyć odległość między nimi...

Ale tak się nie stało, ponieważ nagle muzyka się zatrzymała i rozbrzmiał głos pana Barry'ego.

— Zbierzcie się wszyscy! Już prawie północ!

Ania zrobiła krok do tyłu, a jej twarz zarumieniła się na czerwono.

— Em... Chyba powinniśmy wrócić.

Gilbert odchrząknął, pocierając kark.

— T-tak.

Wrócili na ognisko w niezręcznej ciszy, powstrzymując nieśmiałe uśmiechy i ukrywając zaczerwienione twarze.

Kiedy tam dotarli, wszyscy stali w okręgu, zostawiając na środku miejsce na ogień.

— Proszę, by zwycięska drużyna zajęła miejsca. Weźcie zapałki.

Ania przepchnęła się przez tłum, a Gilbert podążył tuż za nią. Kiedy dotarł do środka, zauważył, jak cała jej drużyna trzyma swoje zapałki.

— Och, Aniu. Tutaj jesteś, szukaliśmy cię! — powiedziała z uśmiechem Diana, ciągnąc ją do grupy.

— Pora odpalić fajerwerki.

Podała Ani zapałkę i odpaliła ja.

— Dobrze, zostało dziesięć sekund do nowego roku. Dzieciaki, odpalajcie.

Właśnie tak zrobili.

Uśmiechnęli się szeroko, gdy fajerwerki zaskwierczały.

Wszyscy zaczęli razem odliczać.

Dziesięć.

Dziewięć.

Osiem.

Siedem.

Sześć.

Pięć.

Cztery.

Trzy.

Dwa.

Jeden.

Właśnie wtedy pierwszy fajerwerk wystartował. Potem kolejny. I jeszcze jeden, aż w końcu wszystkie były na niebie.

Kiedy wybuchły, wszyscy zaczęli wiwatować i uśmiechać się jak zahipnotyzowani.

Ania zrobiła krok to tyłu, obserwując, jak fajerwerki błyszczą na niebie i jakoś znalazła się obok Gilberta.

Chłopak również zbliżył się do niej, wciąż patrząc na niego. Subtelnie przysunął do siebie ich dłonie, a Ania powstrzymała uśmiech.

Czując nagły przypływ odwagi, wykorzystała szansę i splotła ich palce.

Gilbert uśmiechnął się.

Trzymali się za ręce, patrząc, jak fajerwerki malują rozległe niebo. I choć jeszcze nie wiedzieli, co ich czeka, oboje wiedzieli, że to był początek czegoś cudownego.

I będzie to trwało bardzo długo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro