Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

11 | CIASTKA I ZŁAMANE SERCA


               Od tego incydentu minęło sześć dni, a Ania została zbombardowana pytaniami i niespodziewanymi wizytami swojej przyjaciółki, Diany.

— Halo? Czy ktoś jest w domu? — zawołała dziewczyna, gdy pewnego śnieżnego poranka zapukała do drzwi rodziny Cuthbert.

Przychodziła na Zielone Wzgórze codziennie przez ostatnie trzy dni, by odwiedzić Anię, która według panny Cuthbert nie czuła się dobrze i zaspokoić palącą ciekawość, na którą Ania odmówiła odpowiedzi.

Ponownie zapukała do drzwi i zacisnęła różowe usta, nadal cierpliwie czekając. W dłoni trzymała brązowy koszyk z pieczonymi herbatnikami, które upiekła specjalnie dla swojej przygnębionej przyjaciółki.

— Co się stało, Aniu? Nie odzywałaś się od balu. Wszystko w porządku — zapytała Diana dwa dni po przyjęciu.

Postanowiła odwiedzić Anię i zaprosić ją na herbatę, aby porozmawiać o balu, ale ta leżała w łóżku z zapuchniętymi oczami.

— Nie czuję się zbyt dobrze — przyznała Ania.

Rodzeństwo Cuthbert zakładało, że po prostu była chora, ale Diana wiedziała, iż to nie było nic związanego ze zdrowiem. To była kwestia sercowa. Od tamtej pory odwiedzała Anię i próbowała dotrzeć do powodu takiego zachowania.

— Diano, wejdź. — Uśmiechnęła się Maryla, otwierając szerzej drzwi. Dziewczyna z wdziękiem kiwnęła głową i weszła do środka.

— Czy Ania czuje się lepiej?

— Obawiam się, że nie. Nie wyszła ze swojego pokoju od śniadania. Możesz do niej wejść, ale nie podchodź zbyt blisko. Ty też możesz zachorować.

Barry uśmiechnęła się przyjaźnie, choć wiedziała, że Ania tak naprawdę nie była chora. Postanowiła jednak zachować to pomiędzy nią a jej przyjaciółką.

— W porządku. Dziękuję, panno Cuthbert.

Gdy tylko Ania usłyszała, jak Diana wchodzi po schodach, schowała się pod kołdrą i udała, że śpi. Doceniała troskę przyjaciółki i szczerze kochała jej towarzystwo, ale w tamtej chwili chciała tylko być sama i płakać.

— Aniu? — zapytała cicho brunetka.

Nie odpowiedziała.

Diana podeszła do niej i stanęła obok łóżka. Czuła obecność brunetki nad nią. Niemal czuła, że marszczy brwi.

Barry delikatnie zdjęła koc z głowy Ani i odsłoniła „śpiącą" dziewczynę. Jej włosy były tłuste i zaniedbane, nos czerwony, a na sobie miała poplamione, pogniecione ubrania sprzed dwóch dni.

— Och, Aniu. — Westchnęła, a Shirley usłyszała w jej głosie litość i zmartwienie. Prawie poczuła się winna. — Aniu.

Lekko szturchnęła ją w ramię, więc rudowłosa poruszyła się z nadzieją, że dziewczyna w końcu odejdzie, chociaż doskonale wiedziała, iż to się nie wydarzy.

— Aniu — powtórzyła, lekko potrząsając nią.

Shirley udała, że się budzi i niechętnie na nią popatrzyła. Starała się powoli otwierać oczy dla lepszej wiarygodności.

— Hm? — wymamrotała. — Diana. Co tu robisz?

Wolno usiadła, zupełnie jakby nie spodziewała się jej wizyty.

— Upiekłam ci ciastka — oznajmiła brunetka, kładąc kosz na swoich kolanach i siadając obok niej.

Ania uśmiechnęła się słabo.

— Dziękuję. — Jej głos był ochrypły i cichy.

Obie dziewczyny milczały, a ich umysły zajmowały różne sprawy. Jednak był jeden oczywisty problem, o którym nie mogły dłużej nie mówić.

— Aniu, co się z tobą dzieje? Wiem, że coś jest nie tak. Proszę.

Shirley popatrzyła niepewnie na przyjaciółkę. Nie wiedziała jak długo będzie w stanie sama dźwigać swoje ciężary.

— Nic, Diano. Nic nie jest nie tak. Po prostu mam gorączkę.

— Wcale nie. Aniu, jestem twoją pokrewną duszą, dlaczego mnie okłamujesz?

Rudowłosa odwróciła wzrok.

— Nie ufasz mi? — wymamrotała cicho Diana, a jej głos był przepełniony smutkiem.

— Oczywiście, że ufam, Diano — wyjąkała i złapała ją za ręce.

— Więc dlaczego nie powiesz mi, co jest nie tak?

Ania westchnęła i opadła na łóżko, zaczynając wpatrywać się w biały sufit.

— Sama wykopałam pod sobą grób, Diano.

— Co masz na myśli?

— Pamiętasz mojego tajemniczego wielbiciela? — zapytała, a Barry pokiwała głową. — To był Billy.

Dziewczyna westchnęła.

— Cóż, właściwie... To był Gilbert.

— Co?

— Albo Billy, kto wie?

— Aniu, o czym ty mówisz? Kto to naprawdę był?

A więc Ania opowiedziała jej o wszystkich wydarzeniach, które zdarzyły się aż do tego momentu; balu, notatce, Billym, lesie, Gilbercie.

— Och, Aniu. Nie miałam pojęcia, że to takie skomplikowane.

— Nie wiem co robić, Diana.

Brunetka zmarszczyła brwi, współczując swojej przyjaciółce.

— Zraniłam go. — Wyszlochała. — Musiałam.

— To, co zrobiłaś, było szlachetne, Aniu. Jestem z ciebie dumna.

Jednak obie wiedziały, że to nie to chciała usłyszeć dziewczyna. Rudowłosa popatrzyła na przyjaciółkę z błaganiem o powiedzenie tego, jednak ona nie mogła tego zrobić.

— Ale nie mogę powiedzieć, że to było właściwe — powiedziała w końcu. — Za bardzo troszczysz się o innych i to dlatego cię kocham. Dlatego Gilbert cię kocha.

— On mnie nie kocha, nienawidzi mnie — poprawiła ją, płacząc jeszcze bardziej.

— To myślisz, że dlaczego pozwolił ci odejść?

Ania popatrzyła na swoją najdroższą Dianę z twarzą wypełnioną łzami i rozpaczą.

— Pozwolił ci odejść, ponieważ bardzo cię kocha, Aniu. Zrobi wszystko, aby cię uszczęśliwić.

Chciałem cię uszczęśliwić. — Głos Gilberta zabrzmiał w jej uszach. — Myślałem, że zrobię to, prosząc Ruby.

To sprawiło, że zaszlochała jeszcze mocniej.

— Ćśś, w porządku, Aniu.

— Wcale nie.

— Tak będzie. Mam nadzieję.




               — Dzień dobry, panie Sebastianie! — przywitała się Ruby.

Podczas gdy Diana pocieszała złamane serce Anię wśród bezpiecznych ścian Zielonego Wzgórza, inne serce również bolało.

— Dzień dobry. W czym mogę pomóc, panienko...

— Ruby Gillis.

— Panienko Gillis. Miło mi cię poznać. Co cię tu sprowadza w ten zimny poranek? — Bash uśmiechnął się do dziewczyny stojącej w progu.

Miała na sobie różową sukienkę przykrytą grubym płaszczem, w którym jej drobna postura zdawała się topić. Blond loki były związane w kucyka za pomocą różowej, koronkowej wstążki.

— Zastanawiałam się, czy Gilbert jest w domu? Nie odzywał się od balu, a ja czułam się okropnie przez wyjście bez pożegnania.

— Och. Cóż, jest w swoim pokoju. Nie czuje się zbyt dobrze, ale możesz go odwiedzić. Wejdź, zaprowadzę cię.

Ruby nie po raz pierwszy weszła do rezydencji Blythe'a, ale wciąż rozglądała się po tym miejscu, by zobaczyć, że od czasu jej ostatniej wizyty nie zmieniło się zbyt wiele.

Pamiętała ten dzień dość wyraźnie; ojciec Gilberta właśnie zmarł, a ona wraz z Dianą i Anią postanowiły upiec mu pieczeń pasterską.

Teraz, rok później, wróciła do tego samego domu, trzymając w dłoni ten sam kosz, przynosząc temu samemu chłopcu jedzenie.

Weszła po schodach na korytarz, z którego Sebastian zaprowadził go do ostatniego pokoju po lewej i zapukał do drzwi.

— Gilbercie? Ktoś do ciebie przyszedł — zawołał.

Na początku słychać było tylko milczenie. Bash ponownie zapukał i dopiero wtedy usłyszał szuranie. Niedługo później drzwi się otworzyły, ukazując otumanionego Gilberta z opuchniętymi oczami. Jego ciemne loki były potargane i nieumyte, miał czerwony nos, a cała jego mina była ponura.

— Cześć, Gilbercie. — Uśmiechnęła się Ruby.

— Cześć, Ruby — przywitał ją i spróbował się uśmiechnąć, ale nie udało mu się to.

— Zastanawiałam się, czy mogłabym z tobą porozmawiać? — zapytała z szeroko otwartymi oczami. Blythe popatrzył na nią z wahaniem.

— W porządku, zostawię was — wtrącił Lacroix i zszedł na dół.

— U-um, jasne.

Gilbert zdecydowanie nie miał nastroju na rozmowy, ale chciał być uprzejmy, więc wpuścił wesołą blondynkę do środka. Podsunął jej krzesło, a sam usiadł na łóżku.

— Więc...

— Och, um. Upiekłam ci ciastka. — Wręczyła mu koszyk.

— Och, jak miło z twojej strony.

— Um... Gilbert, naprawdę przepraszam, że zostawiłam cię w Rushdon podczas balu. Czuję się okropnie.

Brwi Blythe'a się zmarszczyły.

— Och, nie, nie. Naprawdę było w porządku. Naprawdę. Rozumiem. Tak naprawdę to ja jestem winien ci przeprosiny. Przepraszam, że musiałaś tak długo czekać przy stole, ja tylko... — urwał, czując lekki ból w klatce piersiowej przez nagłe przypomnienie niefortunnych wydarzeń balu. — Um, musiałem załatwić... Coś. Kiedy wróciłem do Rushdon, już cię tam nie było. Przepraszam, że nie odprowadziłem cię do domu. To było okropnie niegrzeczne z mojej strony.

— Och, nie. W porządku. Właściwie to świetnie. — Ruby uśmiechnęła się, a Gilbert popatrzył na nią zaskoczony. — Widzisz, kiedy na ciebie czekałam, Jerry Baynard... Znasz Jerry'ego Baynarda? Pomocnika rodziny Cuthbert?

Gilbert skinął głową, sztywniejąc na dźwięk nazwiska Ani.

— Cóż, był bardzo miłym towarzystwem! Zaproponował, że odprowadzi mnie do domu, a robiło się już późno, więc przyjęłam tę propozycję. Mam nadzieję, że cię nie zmartwiłam, ale miło spędziłam z tobą czas!

— Och, tak. Nie martw się, w porządku. Cieszę się, że dobrze się bawiłaś.

W pokoju zapadła cisza, a po chwili Ruby westchnęła.

— Cóż, muszę już iść. Możesz oddać mi koszyk, kiedy wrócimy do szkoły. Smacznych ciasteczek! — powiedziała radośnie i zamknęła za sobą drzwi, czując się dumna z tego, że udało jej się porozmawiać z Gilbertem bez żadnego zająknięcia.

Teraz gdy o tym pomyślała, od czasu balu nie była aż taka zdenerwowana w jego pobliżu. Cieszyła się, że się o nią nie martwił i był wdzięczny, że spędziła tamten wieczór z Jerrym Baynardem. Ku jej zaskoczeniu, polubiła jego towarzystwo bardziej, niż się spodziewała.

— Do widzenia, panie Sebastianie! Miłego dnia!

— Tobie również.

Tego dnia Ruby opuściła dom, zastanawiając się, dlaczego Gilbert Blythe miał na twarzy ten sam wyraz, co podczas jej ostatniej wizyty.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro