2
– A co tutaj się dzieje? – Było to pierwsze pytanie, które Marigold zadała, kiedy wraz z Willem zeszli do wypełnionej dziennym światłem kuchni, gdzie byli już mały artysta i mała królewna.
Mężczyzna narzucił na siebie czarną bluzę, po czym również prześledził spojrzeniem to, co dzieło się w pomieszczeniu. Chłopiec łudząco podobny do niego stał w piżamie z motywem aut przy blacie i trzymał nieruchomo dłoń tuż przy ustach. Zupełnie, jakby widok Marigold i Willa nagle go sparaliżował. W palcach trzymał ostatni kawałek pokrytego lukrem pierniczka, które wszyscy razem wspólnie piekli poprzedniego wieczoru, mając przy tym ogromny ubaw.
– Rhodes? – Will zmrużył oczy i łypnął na pusty talerz znajdujący się na blacie za chłopcem. – Czy ty zeżarłeś wszystkie pierniki?
Malec bez wahania kiwnął głową i zrobił krok w przód, by zasłonić trzymającą się jego nogi siostrę.
– Tak.
– Sam? – dociekał wujek.
– Tak.
Marigold zaśmiała się i podeszła do swojego ulubionego artysty. Najpierw schyliła się, aby ucałować go we włosy, a dopiero potem wplotła w nie dłoń i poczochrała ciemne kosmyki.
– Dżentelmen z ciebie, że wziąłeś to na siebie. – Doskonale wiedziała, że Rhodes krył Belle. Dziewczynka wciąż miała lukier na buzi i rozglądała się wokoło, jakby bała się tego, co zrobiła. Marigold i Willard nie potrzebowali innego dowodu na to, że mała również miała coś za uszami. Oboje nie byli jednak źli na dzieciaki, bo zbyt rozczulała ich postawa Rhodesa.
– Ale naprawdę zjadłem je sam – dodał w pełni poważny malec.
Gold kucnęła przed nim i obdarzyła go ślicznym uśmiechem.
– Jesteś moim uroczym chłopcem, wiesz?
– Nie jestem uroczy. – Zmarszczył brwi. – Ale jestem twój.
– I to największy zaszczyt, jaki kiedykolwiek mnie spotkał – odparła, po czym wstała i podeszła do Willarda. Oparła skroń o jego szerokie ramię, natomiast on objął ją w talii oraz przyciągnął do siebie. Dziewczyna nie wiedziała, że właśnie w tej chwili Will poczuł, że nie potrzebuje niczego więcej. Gdy trzymał ją blisko, a ona ufnie się w niego wtulała.
– Następny spotka cię, gdy już poświęcę ci pierwszą wystawę w swojej galerii sztuki – stwierdził Rhodes, w międzyczasie dumnie prężąc pierś. Oczarowana jego słowami Marigold zachichotała, zwłaszcza że dzieciaki podbiegły do niej i do Willa w podskokach, by także się przytulić. Pociechy przykleiły się do nóg rodziców i spojrzały na nich z dołu przepraszająco.
– Spuścić was z oka chociaż na chwilę... – Will pokręcił głową z udawaną dezaprobatą. – Czyj to był pomysł?
Rhodes natychmiast podniósł dłoń.
– Mój.
– Po co pytałem. – Młody mężczyzna przewrócił oczami i spojrzał porozumiewawczo na uśmiechniętą Marigold. – Zrobimy śniadanie a wy lećcie się za ten czas ubrać.
Dzieciaki posłusznie przytaknęły. Zanim zniknęły w swoich pokojach, Maribelle zadarła wysoko podbródek i wlepiła ogromne, szare oczy w twarz swojego taty, który gdy tylko zobaczył w nich prośbę, wiedział, że ulegnie jej w każdej kwestii, o którą zaraz zapyta.
– A kupimy dużo bombek? – posłużyła się tym słodkim głosikiem, który bez trudu sprawiał, że Willard miękł. Tym razem także zmiękł i choć pamiętał, że nie mają wiele pieniędzy, powiedział sobie, że weźmie więcej zmian w pracy, byle tylko uszczęśliwić małą.
– Tyle, że ich nie uniesiesz – zapewnił ją i potarł kciukiem jej brodę.
– Ale żadna i tak nie będzie piękniejsza od tych, które zrobił Rhodes – dorzuciła rozbawiona Gold, zanim klasnęła w dłonie i zarządziła: – A teraz idźcie się ubrać.
Maluchy natychmiast wystrzeliły do swoich pokoi. Marigold natomiast podeszła do blatu i podwinęła rękawy czarnej bluzki, zanim wyjęła z jednej z szafek składniki potrzebne do przyrządzenia naleśników. To posiłek, który w takie dni jak ten, jedli bardzo często.
W międzyczasie stanął za mną Willard. Przez moment nie mówił niczego, jedynie zbierał myśli. Dopiero po czasie przełknął ślinę i zdobył się na odsłonięcie przed dziewczyną.
– Dziękuję – wyszeptał wprost do jej ucha i objął ją ostrożnie od tyłu. Kiedy zyskał pewność, że Marigold nie ma nic przeciwko temu, a nawet sama przywiera całą sobą do jego ciała, wzmocnił uścisk i przytulił ją najmocniej, jak tylko był w stanie.
– Za co? – ledwie usłyszał jej słabą odpowiedź.
Jego usta spoczęły na jej ramieniu. Willard wymruczał w nie:
– Za to, że codziennie czynisz mnie najszczęśliwszym, kłamczucho.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro