Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2

– A co tutaj się dzieje? – Było to pierwsze pytanie, które Marigold zadała, kiedy wraz z Willem zeszli do wypełnionej dziennym światłem kuchni, gdzie byli już mały artysta i mała królewna.

Mężczyzna narzucił na siebie czarną bluzę, po czym również prześledził spojrzeniem to, co dzieło się w pomieszczeniu. Chłopiec łudząco podobny do niego stał w piżamie z motywem aut przy blacie i trzymał nieruchomo dłoń tuż przy ustach. Zupełnie, jakby widok Marigold i Willa nagle go sparaliżował. W palcach trzymał ostatni kawałek pokrytego lukrem pierniczka, które wszyscy razem wspólnie piekli poprzedniego wieczoru, mając przy tym ogromny ubaw.

– Rhodes? – Will zmrużył oczy i łypnął na pusty talerz znajdujący się na blacie za chłopcem. – Czy ty zeżarłeś wszystkie pierniki?

Malec bez wahania kiwnął głową i zrobił krok w przód, by zasłonić trzymającą się jego nogi siostrę.

– Tak.

– Sam? – dociekał wujek.

– Tak.

Marigold zaśmiała się i podeszła do swojego ulubionego artysty. Najpierw schyliła się, aby ucałować go we włosy, a dopiero potem wplotła w nie dłoń i poczochrała ciemne kosmyki.

– Dżentelmen z ciebie, że wziąłeś to na siebie. – Doskonale wiedziała, że Rhodes krył Belle. Dziewczynka wciąż miała lukier na buzi i rozglądała się wokoło, jakby bała się tego, co zrobiła. Marigold i Willard nie potrzebowali innego dowodu na to, że mała również miała coś za uszami. Oboje nie byli jednak źli na dzieciaki, bo zbyt rozczulała ich postawa Rhodesa.

– Ale naprawdę zjadłem je sam – dodał w pełni poważny malec.

Gold kucnęła przed nim i obdarzyła go ślicznym uśmiechem.

– Jesteś moim uroczym chłopcem, wiesz?

– Nie jestem uroczy. – Zmarszczył brwi. – Ale jestem twój.

– I to największy zaszczyt, jaki kiedykolwiek mnie spotkał – odparła, po czym wstała i podeszła do Willarda. Oparła skroń o jego szerokie ramię, natomiast on objął ją w talii oraz przyciągnął do siebie. Dziewczyna nie wiedziała, że właśnie w tej chwili Will poczuł, że nie potrzebuje niczego więcej. Gdy trzymał ją blisko, a ona ufnie się w niego wtulała.

– Następny spotka cię, gdy już poświęcę ci pierwszą wystawę w swojej galerii sztuki – stwierdził Rhodes, w międzyczasie dumnie prężąc pierś. Oczarowana jego słowami Marigold zachichotała, zwłaszcza że dzieciaki podbiegły do niej i do Willa w podskokach, by także się przytulić. Pociechy przykleiły się do nóg rodziców i spojrzały na nich z dołu przepraszająco.

– Spuścić was z oka chociaż na chwilę... – Will pokręcił głową z udawaną dezaprobatą. – Czyj to był pomysł?

Rhodes natychmiast podniósł dłoń.

– Mój.

– Po co pytałem. – Młody mężczyzna przewrócił oczami i spojrzał porozumiewawczo na uśmiechniętą Marigold. – Zrobimy śniadanie a wy lećcie się za ten czas ubrać.

Dzieciaki posłusznie przytaknęły. Zanim zniknęły w swoich pokojach, Maribelle zadarła wysoko podbródek i wlepiła ogromne, szare oczy w twarz swojego taty, który gdy tylko zobaczył w nich prośbę, wiedział, że ulegnie jej w każdej kwestii, o którą zaraz zapyta.

– A kupimy dużo bombek? – posłużyła się tym słodkim głosikiem, który bez trudu sprawiał, że Willard miękł. Tym razem także zmiękł i choć pamiętał, że nie mają wiele pieniędzy, powiedział sobie, że weźmie więcej zmian w pracy, byle tylko uszczęśliwić małą.

– Tyle, że ich nie uniesiesz – zapewnił ją i potarł kciukiem jej brodę.

– Ale żadna i tak nie będzie piękniejsza od tych, które zrobił Rhodes – dorzuciła rozbawiona Gold, zanim klasnęła w dłonie i zarządziła: – A teraz idźcie się ubrać.

Maluchy natychmiast wystrzeliły do swoich pokoi. Marigold natomiast podeszła do blatu i podwinęła rękawy czarnej bluzki, zanim wyjęła z jednej z szafek składniki potrzebne do przyrządzenia naleśników. To posiłek, który w takie dni jak ten, jedli bardzo często.

W międzyczasie stanął za mną Willard. Przez moment nie mówił niczego, jedynie zbierał myśli. Dopiero po czasie przełknął ślinę i zdobył się na odsłonięcie przed dziewczyną.

– Dziękuję – wyszeptał wprost do jej ucha i objął ją ostrożnie od tyłu. Kiedy zyskał pewność, że Marigold nie ma nic przeciwko temu, a nawet sama przywiera całą sobą do jego ciała, wzmocnił uścisk i przytulił ją najmocniej, jak tylko był w stanie.

– Za co? – ledwie usłyszał jej słabą odpowiedź.

Jego usta spoczęły na jej ramieniu. Willard wymruczał w nie:

– Za to, że codziennie czynisz mnie najszczęśliwszym, kłamczucho.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro