Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~*~

Ten grudniowy wieczór nie zwiastował niczego nadzwyczajnego. Ot zwykły przymrozek chwytający drobne roślinyki takie jak trawa, przechodząc na inne bardziej zaawansowane obiekty czy to natury czy technologii.

Pogoda, jak na grudzień przystało, najlepsza nie była, biel mrozu, pokrywającego w tym momencie Wiedeń, wyglądała zjawiskowo. Niczym dostojna dama, odziana w białe, bogatozdobione szaty, z włuczącą się za nią przepiękną srebrną "kurtyną", pokrytą kryształkami mrozu, z to tu to tam umiejscowioną delikatną i tak kruchą śnieżynką, panienkę o łagodnym wyrazie twarzy i zimnym jak lód spojrzeniu, przeszywającym każdego, przemierzającego w tym momencie przez pobliski rynek.

Ludzie nie są idealni, wielu z nich zapomniało o rachubie czasu i o tym, że ten właśnie czas jednak leci, więc na ostatnią chwilę latali szukając prezentów dla najbliższych, by jakkolwiek ich zadowolić i oddać swe nieme "dziękuję, że jesteś".

To właśnie widział Roderich, smętnym wzrokiem spoglądając za okno, widział ludzi kroczących dumnie uliczkami dalej szukając właśnie tych podarunków, jedynym co go zastanawiło, był pewien fakt, czemu właśnie teraz? Czemu nie wcześniej? Aż tak byli zajęci przygotowywaniem posiłków na pierwszy dzień świąt?

Pewnie tak.

Z resztą, co go to obchodziło.

Upił łyk parującej z kubka, aromatycznej herbaty z imbirem i goździkami, jego ukochaną herbatkę.

Tego roku Wigilię Świat Bożego Narodzenia spędza z rodzicami, a co z a tym idzie z macochą, która go lekko mówiąc nie trawi.

W tym momencie winien siedzieć przy wigilijnym stole wraz z rodziną, omawiając niezwykle ważne fakty z ich życia takie jak, nowa partnerka, praca, studia i tego typu podobne, ale nie miał na to siły, nie mógł tak po prostu zejść na dół i z uśmiechem na ustach, odbierac wszystkie uwagi dotyczace jego, jako całości .

Gdy kończył dopijać ziołowy napój, szatyn odłożył kubek na stolik stojący zarazk koło niskiego parapetu, na którym właśnie siedział. Po pewnym czasie ktoś zaczął pukać do jego drzwi, nie wiedział dlaczego ktoś miałby mu przeszkadzać w wyciszaniu się, jednak i to go nie powstrzymało od powodzenia cichego:

- Proszę.

Drzwi stanęły otworem, wpuszczając do ciemnego pokoju niechciane strumienie sztucznego światla wypywajace z żyrandola, znajdujacego sie na suficie wąskiego korytarza. W pomieszczeniu bylo tak cholernie ciemno, tak cudownie pusto i ciemno, czemu ktoś musiał to zniszczyć wchodzac tam?

- Jezeli zaraz nie ruszysz łaskawie swoich czterech liter i nie dołączysz do nas na dole, twój ojciec bedzie zawiedziony, zresztą tak jak twój brat, więc lepiej się ogarnij i zejdź o własnych siłach, pókim dobra. - Tego głosu nie chciał usłyszeć, jego macocha sprawnie odbierała mu chęci do życia, samym swoim istnieniem, a jej słowa raniły bardziej, niż najostrzejsza brzytwa wbijajaca sie w krtań swej ofiary.

Czemu ona go tak nienawidzi?

Dlatego że jest najbardziej skryty w sobie, więc nikomu o tym dręczeniu nie powie? Nonsens, to było jej na rękę. Dlatego że był tak spokojny i prawie nigdy się nie udzielał, jednak swoich obowiązków zawsze dokonywał? Bezsens. Dlatego, że dostał sie do tej rodziny przez to, że podrzucono go pod drzwiami ich domu, a jego obecny ojciec nie mial serca go oddawać, więc zatrzymał go i starał wychować jak syna? Już prędzej.

Jednak ojciec nie był zdolny, do tego, by wychować swego przybranego syna do końca. Zachorował, bardzo poważnie, na tyle by choroba rok po roku, miesiac po miesiacu aż w końcu dzień po dniu odbierała mu ostatki zdrowego rozsadku czy chociażby możliwości do wykonania podstawowych czynnosci życiowych.

Obecnie liczyła się każda minuta jego żyjącego, uśmiechajacego się do swoich dzieci i ukochanej małżonki , ktora pokryjomu gnębila jak to zwykła mawiać"odmieńca", a także zdolnego do wykonywania podstawowych czynności.

To tak cholernie Rodericha bolało.

Powoli wstał i dzierżąc kubek w lewej ręce, dostał się na dół, włucząc nogami po ziemi oraz ponuro wgapiając się w podłogę. Tak bardzo chciał, aby jego tacie nic nie dolegało, aby był zdrowy oraz dalej mógłby z nim doskonale spędzać czas na rozmowach i głupich grach takich jak szachy czy warcaby, a nawet te cholerne karty w które zwykli kiedyś grywać wieczorami.

Tak bardzo za tym tęsknił.

Jednak świat niejednokrotnie mu pokazał jak bardzo potrafi byc okrutny.

Usiadl do stołu, wpierw odniósłwszy kubek do kuchni. Spojrzał na stół obciażony wieloma wigilijnymi smakołykami, te ciasta które wyglądały jak malowane. Pewnie kupione w sklepie na ostatnia chwile, te wszystkie sałatki które wygladaly tak przepysznie. Jednak on nie byl glodny, już zresztą zjadł śniadanie a to było dla niego wystarczajaco dużo. Zdawał sobie sprawę, że w ten sposób się tylko niszczy, ale nie obchodzilo go to. Juz nic nie mialo sensu. Od kąd tylko pamiętał, wiele ważnych dla niego rzeczy szło zupełnie innym torem, tym bardziej skomplikowanym i gorszym pod względem sprowadzania do stanu pierwotnego. Jego melancholia nie zaznała jeszcze co prawda swego punktu kuluminacyjnego, nie dotrwała do tego mistycznego zenitu. Może to i lepiej, że świat sobie na chwilę odpuścił krzywdzenia jego skromnej persony? Chyba tak. Przynajmniej w jego mniemaniu.

Siedząc przy stole smętnie przyglądał się ucieszonym domownikom, wszyscy wesoło ze sobą konwersowali, jednak przy stole nadal brakowało jednej osoby, ich najstarszego brata.

W tym roku Gilberta wywiało do swoiego ukochanego, tego dnia obchodzili już chyba czwartą rocznicę zejścia się ze sobą, a Gilbert wręcz błagał na kolanach, żeby spędzić te święta z nim, z tego właśnie powodu. Miał tak naprawdę od groma innych powodów, zaczynając od samej miłości do jego kochenego Feliksa, kończąc na wieloletniej chęci wyrwania się z domu i zerwania z nim wszelakich kontaktów. Stosunki Gilberta i jego dwóch młodszych braci były naprawdę dobre mimo wszystko. Obecnie byli w stanie skoczyć za pozostałą dwójkę w ogień.

Co prawda, ich relacja na samym początku nie była taka cudowna, ciągłe sprzeczki kłótnie, a czasami nawet i bójki to była ich codzienność, jednak z biegiem czasu jeden po drugim zaczęli odnajdywać w sobie nie wrogów, nie rywali, a najbliższych przyjaciół, którym mogliby w pełni zaufać. Polegali na sobie i często schodzili się do swoich pokojów w nocy o szalonych godzinach pokroju pierwszej i drugiej w nocy, tylko po to, by móc ze sobą porozmawiać przy kubku herbaty czy kawy, zawsze wtedy wypływały na światło dzienne wszystkie niesamowite historie z ich życia, różne zastanawiające przygody, poważne refleksje na temat istnienia, jak i głupawe żarciki po których zwykle następowały salwy śmiechu, które niestety byli zmuszeni tłumić knykciami swoich biednych palców. Uwielbiali te zejścia. Z resztą z biegiwm czasu była to ich taka tradycja i w każdą czwartkową noc chodzili do następujących pokoi. Śmieszne było w tym to, że rodzice nie mieli o tym bladego pojęcia, a zwykle na następny dzień każdy z nich przychodził na śniadanie totalnie przymulony, niewyspany i z poobgryzanymi knykciami. Przez pewien czas ich matka, a dla Rodericha macocha (nie miał zamiaru nazywać jej matką) próbowała dociec co dzieje się z jej dziećmi w te wyjątkowe noce, jednak oni mięli swoje sposoby i alarmy, takie tajne kody, że ktoś idzie.

Ahh, to były czasy...

Kiedy Gilbert skończył liceum, całe te schadzki zaczęły się powoli rozpadać, najstarszy po roku od zakończenia wyjechał na studia, a on sam zajął się ponownie nauką (nie to, że wcześniej tego nie robił), co prawda nadal przez jakiś czas po tym, kontynuowali odwiedzanie siebie nawzajem z Ludwigiem, jednak to nie było to samo bez Gila. On potrafił zawsze coś śmiesznego dopowoedzieć, mądrze doradzić, ale i poprawić humor swoimi bezsensownymi konkluzjami na tematy szerzej nie znane. Bez niego było jakoś tak pusto.

Z Ludwigiem rozmawiał teraz w każdej wolnej okazji, nie dali się zwieść "zdradzie" ich brata, śmiali się często, że kiedy ten "staruszek" wróci na przerwę wakacyjną, a wcześniej świąteczną, nadrobią stracony czas. I tak miało się stać już za niedługo, mięli już nawet wstępnie umówiony termin, ot co!

Czterooki uśmiechnął się na samą myśl o tym. Mimo, że nie miał łatwo w życiu; jego własna opiekunka nie trawiła go całym sercem i hamowała się jedynie przy tacie oraz strata biologicznych rodziców, których teraz nawet nie chciał znać po tym jak go zostawili na pastwę losu, jednak mimo to czasami zastanawiał się, czy przypadkiem to nie było tak, że jego prawowitym stworzycielom stało się coś złego i zrobili to dla jego dobra?

Nie, nie będzie o tym myślał, tylko przyprawi się przez to o ból głowy.

Wracając, mimo swych cierpień, miał kogoś na kim mu zależało, pewnych dwóch debilnych, ale kochanych ktosi, którzy byli dla niego, zawsze kiedy tego potrzebował, mimo dzielącej ich odległości. Swoich kochanych braci, których w życiu by nie wymienił na nic, nie było o tym nawet mowy, za bardzo mu na nich zależało.

- Czemu nie jesz? - Zapytał wątpłym, cichym i zmęczonym głosem jego ojciec, z którego każdego dnia ulatywały nikłe, delikatne, ale przpiękne i jasne iskierki życia. Uśmiechał się promiennie, zresztą jak zwykle w stosunku do swoich podopiecznych, a z jego oczu biło takie przyjemne ciepło, umilające mu siedzenie tam.

Roderich nieśmiało odwzajemnił ten gest i sięgnął po kawałek pysznie wyglądającego mertrowca.

~*~*~*~*~

Stał przed domem już od dobrych trzydziestu minut i wpatrywał się w otuloną śniegiem drogę, zastanawiając się czy postawić kilka kolejnych kroków i zgubić się w czerni nocy, a miał do tego możliwość ze względu na to, że były to raczej obrzeża pięknego miasta, a latarnie nie działały zbyt dobrze.

Nie chciał wracać do środka i słuchać dalszych wyzwisk ze strony oczywistej persony, znowu się z resztą pokłucili, to nie miało sensu. Otulił się jeszcze mocniej szalikiem i westchnął. Powoli wyszedł za furtkę następnie swoje leniwe kroki skierował na północ, w głąb miasta.

Zamknął oczy. Napewno Ludwig będzie się zastanawić gdzie jest, zresztą od jakichś dziesięciu minut czuł wibracje w kieszeni, jednak mimo to nie pokwapił się, by odebrać lub chociaż odczytać wysłane przez niego SMS'y, zrobi to później, jak nie zapomni, teraz musi odpocząć i pomyśleć o tym wszystkim, co obecnie dzieje się w jego życiu. Ostatnio bardzo często o tym dumał i nie podobało mu się to w żadnym stopniu. Nie przepadał za takim zastanawianiem się, owszem czasami była to naprawdę ciekawa odskocznia, ale w tym momencie bardziej go to męczyło.

Zimna temperatura obdarzyła go miłością i otuliła niczym pierzynka otaczająca spokojnego w śnie człowieka, który z momentem odpłynięcia w krainę Morfeusza, zapomniał o swych codziennych zmartwieniach. Nie przejmował się tym, kroczył dumnie w swoich czarnych butach przez pięknie przyzdobione i obficie pokryte śniegiem miasto.

~*~*~*~*~

Dotarłwszy do parku, zresztą nie byle jakiego, bo nie dość, że w środku miasta, to w dodatku był to jego ulubiony park z którym wiąże wiele wspaniałych wspomnień.

Na przykład przy tym drzewie, już starym, jednak nadal nieźle się trzymającym kiedyś wisiała huśtawka z opony, na której z zachwytem w młodzieńczych latach próbował sięgnąć chmur i otrzymać to niezwykle przyjemne uczucie szybowania pośród nich! Albo tamten pień! Na którym urządali sobie niegdyś obrady okrągłego stołu oraz udawali, że są kimś innym niż byli, przenosząc się wraz z zabawą do odległej krainy czarów i magii. Podszedł jednak do miejsca, które było dla niego najważniejsze z tych wszystkich, do drzewa na którym uczył się wspinaczki, albo niegdyś bawił z przyjaciółmi w odkrywców nieba. Obszedł drzewo dookoła, następnie przycupnął przy potężnych oraz zawiłych korzeniach, tylko po to, aby ujrzeć dwie krzywo wyryte litetki, przejechał po nich palcem tak jakby próbował je namalować od początku, łącznie z plusem dzielącym te dwa znaki.

Wtedy nie był jeszcze mistrzem kaligrafii. Jego litetka była krzywa, ale to pewnie również przez to, że drewno to nie najlepszy materiał piśmienniczy. Uśmiechnął się do siebie wspominając chwile pamiętnego lipcowego ranka.

- Co tutaj robisz? - Natychmiast po usłyszeniu znajomego, damskiego, głosu, odskoczył od starego dębu i o mało nie lądując na swoich czterech literach, podparł się ręką, by nie skończyć cały mokry w dodatku leżąc na brudnej ziemi. Po chwili, gdy upewnił się, że tylko mu się wydawało (a stwierdził to na podstawie tego, że nie usłyszał owego odgłosu ponownie), mało zgrabnie powstał i ponownie wstąpił na chodnik, by otrzepać się z niewidzialnego kurzu i brudu na nim zalegającego. Wyprostował się, poprawił okulary palcem wskazującym wsuwając je z powrotem na nos, by potem jak gdyby nigdy nic zacząć kroczyc do przodu.

- Gdzie idziesz? Poczekaj, pójdę z Tobą! - Teraz już nie wiedział, czy to wymysły jego wybujanej wyobrazni czy faktycznie ktoś do niego mówi.

Zaryzykowal. Powoli zaczął się obracać w stronę z której wydobywał się głos. To kogo ujrzał wywarło na nim potwornie wielkie wrażenie, przez co zaniemówił. Zlustrował tę osobę od góry do dołu, nadal niedowierzając w to, że przed nim stoi.

-Co się tak patrzysz? - Odpowiedziała zadziornie jego przyjaciółka. - Mam coś na twarzy czy jak?

Jego otempienie było wręcz komiczne, nie potrafił wydusić z siebie więcej niż pojedyncze sylaby.

- Oh Roderich, Roderich, zupełnie nic się nie zmieniłeś przez te lata, wiesz? Nadal nie umiesz z siebie nic wykrztusić w emocjonalnych momentach... - Mówiąc to obeszła przyjaciela w koło. - Ale tak poza tym to Ci się całkiem wyładniało.

Na te słowa jego policzki pokryły się soczystą czerwienią. Nie spodziewał się takich słów z jej strony.

- E-Eliza? - Tylko tyle zdołał z siebie wydusić, mimo to, był całkiem dumny z tego, że jakkolwiek się przełamał.

- No, a kto inny? Oczywiście, że ja! Przyznam, że przez chwilę przeszło mi przez myśl, że zapomniałeś kim jestem, ale najwidoczniej niepotrzebnie! Tak się cieszę, że Cię widzę i to jeszcze w takim pamiętnym dla nas miejscu! - Dziewczyna uśmiechnęła się radośnie w stronę swojego rozmówcy. - Coś Ty taki ponury, mamy Wigilię!

- A-al-ale przec-cież T-t-ty...

-Tak, tak wiem zniknęłam, nie było mnie trochę, jednak wróciłam i jestem. - powiedziała już spokojniejszym tonem podchodząc do okularnika i chwytając go za dłonie, unosząc je do góry i otaczając je swoimi własnymi- Jestem tu. Tylko dla Ciebie. Tylko do Twojej dyspozycji. - Jej kąciki ust nadal uniesione były ku górze, co symbolizowało jej szczęście.

Odpowiedziało jej milczenie i mocniejszy rumieniec na twarzy fioletowookiego.

- Nawet o tym nie myśl baranie! - Zwinnie się od niego odsunęła i przekrzywiła głowę w bok, aby ukryć swój delikatny i różowy jak płatki róż rumieniec.

- J-jak to możliwe? - Zapytał coraz spokojniejszym tonem.

- Czy to ważne? Dla mnie liczy się to, że wkońcu mogę Cię zobaczyć, po tylu latach nieobecności. - Odpowiedziała mu zgodnie z prawdą.

Nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się z trudem powstrzymując łzy wzruszenia i wyciągną ręce w stronę zielonookiej, na co ta od razu zareagowała i oddała uścisk w którym trwali przez najbliższe pięć minut.

- W takim razie co chcesz porobić? - Zaraz po odsunięciu się zadała tak proste pytanie, jednak odpowiedź na nie nie była już tak banalna.

- Nie wiem...

-Jak to nie wiesz? Przecież po coś wyszedłeś z domu w tę paskudną pogodę, nie mówię, że to źle, bo gdybyś nie wyszedł prawdopodobnie byśmy się nie zobaczyli, ale nadal, Ty zawsze masz jakiś powód, żeby wyjść, wszystko co robisz jest zawsze zaplanowanie i dopięte na ostatni guzik. No chyba, że robisz coś z braćmi, wtedy różnie bywa.

Tak właściwie, Roderich nie wyszedł bez celu potułać się po mieście, chciał powspominać czasy dziecięcej niewinności, kiedy bawił się wraz z kolegami i koleżankami właśnie w tym parku, liczył, że to odciągnie jego uwagę od codzienności. Potrzebował czegoś, co pomogłoby mu choć na moment zapomnieć o jego domowej sytuacji i szczerze, bardzo chciał przenieść się w tę krainę ich wspólnej historii z bliskim mu człowiekiem. Wtem niespodziewanie trafił na jego promyczek szczęścia w parku, czym sobie zasłużył na tak wspaniały prezent? Nieświadomy jeszcze tego, co dzieje się pod tą brązową czupryną, westchnął cicho i uśmiechnął się do towarzyszki.

- W takim razie może pozwiedzasz ze mną artefakty naszej młodości?

W jej głowie działo się wiele. To cud, że w ogóle udało jej się tutaj dostać, ale nie mogła patrzeć na to co dzieje się z jej ukochanym za czasów szkolnych, tak wiele mu zawdzięczała, a los tak bardzo nie był dla niego łaskawy, chciała mu tym ulżyć, chciała, by choć przez jeden wieczór, pierwszy od ostatnich pięciu lat spędził całkowicie w dobrej atmosferze. Tak bardzo chciała dla niego dobrze...

- Z przyjemnością do Ciebie dołączę, paniczu. - Zgrabnie podeszła do niego następnie chwyciwszy go pod ramię, odwróciła głowę w jego stronę i nadal z ogromnym szczęściem wymalowanym na, tym razem obu. twarzach ruszyli dalej.

~*~*~*~*~

Byli na placu zabaw. Może to trochę dziwne zważywszy na ich wiek, ale w tamtym momencie mięli to gdzieś, dla nich w tamtej chwili liczyło się tylko to, by dobrze spędzić czas i powspominać stare czasy.

W tym momencie Eliza popychała plecy Roderich'a, który z kolei siedział na huśtawce, więc dzieki temu huśtawka poruszała się to w przód, to w tył.

- Jednak jesteś cięższy niż wcześniej. - Wysapała zmęczona dziewczyna. - Żądam zmiany!

- Ale to już będzie czwarta zmiana, poza tym huśtam się dopiero od około dwóch minut! - Stwierdził szatyn. Jednak po krótkiej chwili wstał, ustępując dziewczynie miejsca i gestem oznajmiając jej, żeby tam spoczęła, czego jednak ta nie zrobiła. Mężczyzna spojrzał na nią pytająco.

- Znudziła mi się ta zabawa, chodźmy gdzieś indziej. - Odparła spokojnie. - Nie wiem, może pójdziemy na... Na przykład rynek! Tam zawsze jest taka świetna, ciepła i świąteczna atmosfera! Co o tym sądzisz, czterooki?

- Myślę, że to warty zrealizowania pomysł, więc jak, idziemy karzełku? - Odpowiedź jaką uzyskał było twierdzące skinienie głową. Więc udali się w stronę wyjścia z obiektu przeznaczonego na zabawę, by skierować swoje kroki ku rynkowi.

~*~*~*~*~

W drodze powrotnej towarzyszyły im dobre nastroje, uśmiechy kwitły na ich twarzyczkach, lekko zmarzniętych od niskiej temperatury.

Gdy wreszcie dotarli do, wskazanego przez dziewczynę, adresu, nadeszła przykra pora rozstania się. Naprawdę nie chcieli, ale niestety wszystko miewa swój koniec, a ten nieubłaganie dla nich, właśnie nadszedł. Stanęli na przeciwko siebie i spoglądając sobie głęboko w oczy, uśmiechali się łagodnie do siebie.

- Więc to chyba już koniec na dzisiaj, prawda? - Powiedziała niepewnie Eliza, nie była dobra w pożegnaniach, a to przyszło jej wyjątkowo ciężko ze względu na to, że nie było ono do końca, takie jak by tego chciała, a przynajmniej nie mogło być.

- Tak myślę, a więc, do następnego razu? - Zapytał Austriak.

-  Dokładnie, do zobaczenia wkrótce! - Powiedziała nieco przygaszona już dziewczyna.

- Bardzo miło spędziłem dzisiaj czas, bardzo za niego dziękuję, moja księżniczko. Do zobaczenia! - Mówiąc to skłonił się lekko, po czym poraz ostatni obdarzył dziewczynę spojrzeniem i udał się w swoją stronę.

A dziewczyna stała i obserwowała znikającego za rogiem przyjaciela.

- Do zobaczenia w lepszym świecie, mój drogi Roderichu, mam nadzieję, że zobaczymy się tam, gdy nadejfzie na to czas. - Pojedyncze łzy spłynęły po jej twarzy, tworząc dwa strumienie słonej i gorzkiej rzeki, jednak uśmiech nie schodził z jej twarzy. - Dziękuję za Twoje wspaniałe istnienie, mój kochany... Tak bardzo Ci dziękuję... - Starała się być spokojna od samego początku, ale teraz dała upust kotłujących się w niej emocjom, przygryzła jeden z knykciów swojej prawej ręki, by nie wydać z siebie żałosnego szlochu. - Tak bardzo dziękuję...

Po chwili uspokoiła się lekko i mimo nadal nierównego oddechu, wyprostowała się, uniosła wysoko kąciki swych malinowo-różowych ust i dygnęła z gracją.

- W takim razie do zobaczenia w lepszym życiu, mam nadzieję, że wtedy już nic nas nie rozdzieli.

Wraz z wypowiadaniem każdego kolejnego słowa, dziewczyna rozpływała się tym samym zamieniając w malutkie śnieżynki dające nieść się zimowemu powiewowi, aż w końcu cała pofrunęła wraz z jej nowym towarzyszem podruży, jakim był od wtedy wiatr.

~*~*~*~*~

Roderich szedł zmarzniętymi ulicami z bukietem herbacianych róż. Jak dobrze, że jego macocha znała właścicielkę mieszczącej się niedaleko kwiaciarni i zdołał kupić ten bukiet mimo tego, że jest Wigilia. Chociaż raz się do czegoś przydała.

Przestąpił przez wrota skrzypiącej furtki, następnie skierował się w dobrze sobie znaną stronę.

Wyciągnął stare kwiaty z wazonu i włożył te kupione przed chwilą.

Ciemność. To jedno słowo tak dobrze opisywało w tym momencie miejsce w którym się znajdował.

Jedynym, co oświetlało cmentarz gdy ten pojawił się na nim, były tańczące ogniki wewnątrz kolorowych zniczy.

Strącił warstwę śniegu, która opatulała ten jeden szczególny nagrobek, dla którego tu się zjawił.

-Wiem, że dzisiaj już się widzieliśmy, ale... - Pociągnął nosem, już dostał kataru, to paradowanie po mieście w nocy nie skończy się dobrze. - Nie miałem dla Ciebie kwiatów. Herbaciane róże były Twoimi ulubionymi, prawda? Zawsze mówiłaś mi o ich cudowności i zjawiskowym wylądzie. - Przerwał swoją wypowiedź, by pozbierać myśli, wziął głęboki wdech i wyciągnął z kieszeni małą kopertę. - Może to nie jest najpiękniejszy prezent na świecie, ale poprawiłem tekst i napisałem nuty do tego utworu, który stworzyliśmy przed Twoim wyjazdem na wakacje przedświąteczne. Mam nadzieję, że Ci się spodoba, ciężko nad tym pracowałem. - Zaśmiał się nerwowo, ile godzin mu zajęło męczenie się z tym, oficjialna wersja miała setki, jak nie tysiące poprzedniczek, niewiele gorszych, jednak dla niego. Miało to ogromne znaczenie. Miało być idealnie. - Chyba będę już szedł, wkońcu jest już dość późno. Do zobaczenia, przyjdę Cię odwiedzić niedługo. - Uklęknął przy nagrobku pomodlił się, następnie wstał i skierował swe kroki do ponownie do wyjścia, pozostawiając grób niejakiej kobiety, która pięć lat temu, dokładnie w dzień dwudziestwgo czwartego grudnia o godzinie jedenastej czterdzieści siedem wieczorem, uczestniczyła w masakrycznym wypadku na jednej z krajowych dróg w stolicy Austrii, gdzie ocalały dwie osoby z siedemnastu, niestety nie miała ona tego szczęścia i zmarła na miejscu, a mimo wielu ran ciętych na twarzy i ciele, zidentyfikowano ją jako Elizavetę Hedervay. Trzynastolatkę wracającą z wakacji od rodziny w północnej części Europy, do rodzimego Wiednia. Trzynastolatkę, która dnia następnego była umówiona ze swoim przyjacielem, na kolejną wizytę w ich ulubionym parku. Trzynastolatkę, która miała przed sobą całe życie, jednak los okazał się dla niej okrutny.

Gdy Roderich podszedł do grobu, gdy tajemnicza postać zniknęła wraz z powiewem wiatru, na zegarze widniała godzina dwudziesta trzecia czterdzieści siedem. Dokładnie pięć lat temu świat, dla ich dwojga zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni.

~*~*~*~*~

Trochę spuźniona, ale jestem.

Tak dla sprostowania, bo nie każdy mógł do końca zrozumieć:

Eliza myślała, że Roderich nie wie o tym, że ta nie żyje, dlatego udawała, iż wróciła do tego miasta w odwiedziny do rodziny, a potem wraca na studia, jednak okularnik woedział o tym, bo te pięć lat temu dnia następnego czekał na nią tak długo, dopóki jego ojciec nie powiedział mu, że ma wracać do domu, bo ona nie przyjdzie z wiadomego powodu.

Moje kluseczki kochane Zima ma około 3400 słów.

Ale to nie wszystko, kochani chcę wam życzyć zdrowych i spokojnych świąt, żebyście spotkali na swojej drodze jak najlepszych ludzi, prawdziwych i kochanych. Samych sukcesów i wszystkiego, czego sobie zażyczą te wasze czupruny, dobrze?

Jeźeli komuś się chce, to poproszę o opinię na temat tego co wam dzisiaj serwuję, będę bardzo szczęśliwa z tego powodu, jeżeli napiszecie mi o tym, z racji tego, że jestem jeszcze początkującą autoreczką.

Jeszcze raz Wesołych Świąt kochani!

Do zobaczenia wkrótce~

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro