Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

9. Stacja numer dwieście dwadzieścia dwa cz.1

Pierwszą rzeczą, którą poczuł, był zapach mokrego mchu. Marcel znów leżał na twardej ziemi. Czy kiedykolwiek miało mu być jeszcze dane wyspać się w miękkim, ciepłym łóżku na poduszce i pod kołdrą?

Przeciągnął się i otworzył oczy. Zielony Kot siedział obok niego na pieńku drzewa, przyglądając mu się uważnie.

– Dzieńdoberek – zawołał wesoło futrzak. – Wreszcie dośniłeś!

– Obudziliście się wcześniej? – zapytał chłopak, siadając. – Znów prześniwanie zajęło mi dłużej niż tobie.

– Z  czasem dojdziesz do wprawy! – Zielony Kot zeskoczył z pieńka i zaczął odbywać poranną kocią toaletę.

Marcel wzruszył ramionami i wyciągnął spod siedzenia uwierający go kamień. Kamieniowi nagle wyrosły cztery chude nóżki i mała głowa. Chłopak krzyknął cicho ze zdumienia i o mały włos nie wypuścił dziwnego zjawiska z rąk.

– Spokojnie, to tylko kamieniec – wyjaśnił Zielony Kot. – Jest zupełnie niegroźny, ale lepiej rzuć go na ziemię, bo jeszcze cię opluje, a jego plwociny są trujące. Co prawda wcale się od nich nie umiera, ale oplute miejsce trochę piecze. No dalej, w krzaki z nim!

Marcel, trochę rozbawiony, posłuchał Kota i rzucił kamieńcem. Ten pisnął i w locie schował wszystkie swoje członki. Znów wyglądał jak zwykły kamień; szary, płaski i z małą naroślą z jednej strony, z której wcześniej wyrosła główka.

Chłopak rozejrzał się po okolicy. Znajdowali się w zwyczajnie wyglądającym lesie. Nad ich głowami szumiały drzewa, a ziemię wyścielał ciemnozielony mech, który sprawiał wrażenie miękkiego jak materac.

Marcel natychmiast odnalazł wzrokiem Rosę i od razu poczuł jak wypełnia go nieopisane szczęście. Siedziała po turecku kilka metrów dalej i przekrzywiając lekko głowę patrzyła na niego z lekko dostrzegalną kpiną. Było w niej coś sprzecznego – z  jednej strony kojarzyła mu się z małym, dzikim zwierzątkiem, które należy oswoić, ale jednocześnie wiedział jak bardzo nietrafne jest to porównanie. Nie mówiła wiele i mogła sprawiać wrażanie nieśmiałej, ale przecież wcale się nie bała. Wręcz przeciwnie, biła od niej dziwna siła. Jej kpiący uśmiech zdawał się rzucać jakieś nieokreślone wyzwanie. Fascynowała go aż do szpiku kości. Chciał ją poznać i zrozumieć. Czy ona czuła coś podobnego w stosunku do niego? Poczuł się nagle nudny i zwyczajny. Co mógł ze swojej strony zaproponować tej tajemniczej dziewczynie, by wzbudzić w niej podobną fascynację, jaka wypełniała jego samego?

– No to witajcie w Lesie Jutra, moi drodzy – zawołał tymczasem Zielony Kot. – Skoro wszyscy już prześniliśmy, myślę, że możemy ruszać w drogę.

Wystarczyło, że Marcel rzucił mu jedno pytające spojrzenie, by ten od razu przeszedł do wyjaśnienia.

– W Lesie Jutra wszystko dzieje się o jeden dzień później, stąd jego nazwa. To jedyne takie miejsce w Donikąd. Kiedy tu mamy niedzielę, gdzie indziej jest jeszcze sobota. Kiedy gdzie indziej wciąż pada, to tutaj po deszczu świeci już słońce. No i na dodatek nie da się wejść do niego ot tak – krok do przodu i hop, jesteś w lesie, krok w tył i już w nim nie jesteś. Trzeba prześnić barierę czasową, a to wcale nie takie proste! Nie każdy to potrafi, ale niektórzy – Wypiął dumnie pierś. – owszem. Na przykład ja. Mam spore doświadczenie w prześniwaniu. Śmiem twierdzić, ze jestem w tej dziedzinie prawdziwym ekspertem. – Zielony Kot cmoknął, co mogło oznaczać, że bardzo spodobało mu się użyte przed chwilą wyrażenie, które zapewne w jego mniemaniu dodawało mu elokwencji. – Śmiem twierdzić, że tak właśnie jest!

– To taki mały psikus czasu, ten nasz Las Jutra – dodał futrzak i rozejrzał się wokoło. – Ach, wygląda dokładnie tak, jak go sobie zapamiętałem. No to jak, idziemy? Nie wiem jak wy, ale ja chętnie poszukałbym jakiejś stacji. Tak się starałem obudzić gdzieś koło stacji numer dwieście dwadzieścia dwa!

– Stacji. – To nawet nie było pytanie, ale wystarczyło, by Kot przystąpił do dalszych wyjaśnień.

– Stacja to takie miejsce, gdzie każdy, kto nie posiada akurat stałego miejsca zamieszkania, może się przespać, najeść i umyć do syta. To jest najeść do syta, chciałem powiedzieć. Wybaczcie, od nadmiaru wrażeń plącze mi się język. Mam nadzieję, że nikogo nie będzie w środku, miło by było nie musieć dzielić stacji z obcymi – wyjaśnił Zielony Kot. – Ja na początek poproszę o barszcz biały. Nie ma to jak ciepły, pyszny barszcz. Koniecznie z jajkami. Dawno nie jadłem barszczu, a słyszałem kiedyś, że podobno dwieście dwudziestka dwójka serwuje najlepszy barszcz pod słońcem.

Ruszyli przed siebie. Zielony Kot dalej pomrukiwał pod nosem coś o barszczu białym i jakiejś rzekomo niezwykle utalentowanej kulinarnie szafce. Wszyscy troje uważnie wypatrywali stacji, chociaż Marcel nie miał pojęcia czego mógłby się spodziewać. Znając już trochę Donikąd, wiedział, że równie dobrze mogła być ona zwykłym domkiem, jak i czymś zupełnie dziwacznym. Na przykład wydrążonym w środku drzewem lub kamieniem, który po wypowiedzeniu właściwego słowa rozdyma się i zamienia w pokaźnych rozmiarów budynek. Donikąd nie stawiało wyobraźni żadnych barier.

Nie uszli więcej niż dwieście metrów, kiedy nagle między drzewami zamajaczył jakiś biało–czerwony kształt.

– Juhuuu! – wrzasnął Zielony Kot i pobiegł w tamtą stronę tak szybko, jakby ktoś go gonił. – Moja kochana dwieście dwudziestka dwójka! Wiedziałem, że musi być gdzieś w pobliżu, talent znowu mnie nie zawiódł!

Marcel ruszył za nim i stanął jak wryty.

– Ale wielki muchomor! – wykrzyknął.

Kilka metrów przed nimi znajdował się monstrualnych rozmiarów muchomor. Co prawda proporcje miał dość nietypowe jak na muchomora – pękata nóżka czyniła go kształtem podobnym raczej do gigantycznego borowika. Charakterystyczny był natomiast jego czerwony kapelusz w białe plamki. Muchomor miał także czarny komin, małe okienka z okiennicami i drewniane drzwiczki.

Marcel niepewnie dotknął ściany wielkiego grzyba. Była twarda. Chłopak zdał sobie wtedy sprawę, że stacja nie jest prawdziwym muchomorem monstrualnych rozmiarów, ale raczej drewnianym domem w kształcie grzyba. Obszedł dookoła dwieście dwudziestkę dwójkę, oglądając ją z uśmiechem. Donikąd znowu go nie zawiodło.

Rosa stanęła tuż koło niego i opuszkiem palca przejechała po ścianie muchomora, jakby i ona musiała upewnić się, że grzyb nie jest prawdziwy.

– Piękna – powiedziała, a Marcel zdał sobie sprawę, że to pierwsze słowa wypowiedziane przez nią tego dnia.

– Nigdy tu nie byłaś? – zapytał.

– Och nie – odparła.

– Na co czekacie? Chodźcie do środka! – zawołał do nich Zielony Kot, otwierając drzwi muchomora. Starannie wytarł łapy w wycieraczkę, przekroczył próg i wszedł do stacji.

Marcel i Rosa poszli w jego ślady.

– Dzieńdobrrrrrrrrrrrrry! – wrzasnęło nagle coś bardzo piskliwego tuż nad ich głowami. – Witaaaaaaaaaj w stacjiiii numeeeeer dwieście dwadzieścia dwa, usytuowaneeeeeej w Lesie Jutra! Pij, jedz, śpij i myj się do woli. Miłego pobytu!

Istotą, która zapewniła im tak entuzjastyczne powitanie, był kolorowy ptak siedzący na półce zawieszonej tuż nad drzwiami. Wypowiedziawszy ostatnie słowo, uśmiechnął się pokazując rząd małych, białych ząbków i zastygł w bezruchu.

W stacji śmierdziało dość swojsko, podobny zapach towarzyszył często wiejskim chatom – niezbyt przyjemna mieszanka stęchlizny i niedzielnego obiadu. Jednak prócz tej charakterystycznej woni, nic w stacji nie przypominało zwykłego domu. Po przekroczeniu progu, Marcel, Zielony Kot i Rosa znaleźli się w sporym, okrągłym pokoju pełnym łóżek. Każde było starannie przykryte różową narzutą w niebieskie groszki. Na podłodze leżał puchaty, zielony dywan do złudzenia przypominający leśny mech.

Na środku pomieszczenia znajdowały się strome, kręte schody, które prowadziły prosto przez dziurę w suficie na górne piętro, mieszczące się zapewne w kapeluszu muchomora. Marcel, marząc o zobaczeniu całej zwariowanej stacji, podszedł do schodów i wspiął się na górę. Rosa poszła za nim.

Wyszli przez okrągły otwór w podłodze i znaleźli się w małym, ciemnym korytarzyku o niskim suficie. Chłopak otworzył drzwiczki z lewej strony, które cicho skrzypnęły.

– Wanna! – wykrzyknął uradowany. Zdawał sobie sprawę, że minęło zdecydowanie zbyt dużo czasu, odkąd ostatni raz brał porządną kąpiel lub nawet szybki prysznic.

Na samym środku pomieszczenia, w którym się znaleźli, stała wanna wielkości małego basenu. By do niej wejść, należało wspiąć się po drabince.

Marcel omiótł wzrokiem przestrzeń, a jego wzrok zatrzymał się na sporym, trochę brudnym lustrze wiszącym na ścianie. Z lustra patrzył na niego szczupły, blady chłopak o zmierzwionych, ciemnokasztanowych włosach. Bez wątpienia chłopak ten był nim samym, ale jednak coś w jego wyglądzie zmieniło się, odkąd widział swoje odbicie ostatnim razem. Marcel podszedł do lustra i przyjrzał się swojej twarzy. Odniósł dziwne wrażenie, że najwyraźniej ostatnimi czasy trochę zjaskrawiał. Był absolutnie pewien, że jeszcze niedawno jego oczy miały zdecydowanie ciemniejszą i mniej wyrazistą barwę. Teraz swoim kolorem przypominały letnie, bezchmurne niebo. Z nietypową dla siebie próżnością pomyślał, że całkiem podoba mu się ta zmiana.

Odwrócił wzrok od lustra i przeniósł go na Rosę, która przyglądała mu się ze swoim charakterystycznym, lekko kpiącym uśmieszkiem.

– Rosa, czy wszystko w porządku? – zapytał ją półgłosem, nie chcąc by usłyszał go futrzak. – Odkąd spotkaliśmy się z Zielonym Kotem i Arianą, właściwie przestałaś się odzywać.

– Jego osoba mnie trochę przytłacza – odparła dziewczyna. – Cały czas mówi takie dziwne rzeczy.

Marcel zaśmiał się.

– Zielony Kot? On po prostu taki jest. Zawsze chce zdominować swojego rozmówcę. Na dodatek wyraźną frajdę sprawia mu obrażanie mnie, ale myślę, że tak naprawdę się polubiliśmy. Z tobą na pewno będzie tak samo.

– Możliwe. – Rosa wzruszyła ramionami. – Nie jestem po prostu przyzwyczajona do używania tylu słów.

– Rozumiem – powiedział chłopak, wycofując się z łazienki. – Chodźmy dalej.

Wyszli na korytarz i Marcel pchnął drugie drzwi, tym razem te znajdujące się po prawej stronie. Ich oczom ukazała się przytulna kuchnia. W półokrągłym pomieszczeniu stał drewniany stół, zlew i mnóstwo szafek z szufladami. Na krześle, przy stole, siedział już Zielony Kot w fartuchu w szkocką kratę. Sądząc po jego błogim uśmiechu, był zapewne zatopiony w myślach o jedzeniu.

– Jemy? – zapytał. – Czekałem na was, bo tego wymaga dobre wychowanie.

– Jasne.

Zielony Kot zwinnie zeskoczył z krzesła, podszedł do jednej z szafek i jak gdyby nigdy nic wyjął z niej parujący garnek pełen białego barszczu. W środku pływało siedem jajek.

– Dzięki, mała – powiedział czule, najwyraźniej zwracając się do szafki. – To szafka gotująca – wyjaśnił, uprzedzając pytanie Marcela. – Działa jak prawdziwy kucharz, tyle że nie narzeka. Zapewnia nam tutaj pyszne jedzenie. Czy to nie cudowna istota?

Marcel przejął od Kota garnek i postawił go na stole. Futrzak krzątał się po kuchni, otwierając drzwiczki i szuflady w poszukiwaniu misek i łyżek. Znalazłszy je wreszcie, wskoczył z powrotem na swój taboret i rzucił barszczowi błogie spojrzenie.

– Nalewaj! – zakomenderował, a Marcel posłusznie nalał do trzech miseczek solidną porcję zupy, dorzucając przy tym każdemu po dwa jajka.

Zielony Kot nie kłamał, potrawa była naprawdę wyborna.

– Jecie to jajko? – zapytał Zielony Kot, wskazując na ostatnie z jajek, które wciąż jeszcze pływało w garnku.

Rosa i Marcel pokręcili głowami, a Kot szybko zanurkował chochelką w zupie i wyłowił swoją zdobycz. Nałożył ją sobie pospiesznie do miseczki, jakby w obawie, że któreś z jego towarzyszy może jednak zmienić zdanie co do ostatniego jajka.

– Wyborne jajko – westchnął, nieudolnie próbując przepołowić je łyżką na dwie części.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro