7. Rosa cz.1
To miało być spokojne popołudnie, przepełnione światłem powoli gasnącego słońca. Leniwy początek zwykłych wakacji. Dziwnym zrządzeniem losu, wszystko jednak potoczyło się zupełnie inaczej.
Marcel nie wiedział, gdzie zamierzają spać tej nocy, ani co będą robić jutro. W pełni zdał się na Zielonego Kota, licząc na to, że jego towarzysz ma jakiś konkretny plan. Skoro on sam został już bezwiednie wciągnięty w tę dziwną historię, pozwolił po prostu ponieść się jej nurtowi. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na całkiem dobre rozwiązanie. Jedyne możliwe rozwiązanie.
Po krótkich odwiedzinach u Berna, Zielony Kot postanowił złożyć wizytę swojej innej znajomej. Stara zielarka mieszkała na skraju miasteczka, w pobliżu lasu. Żyła samotnie i skromnie, w chatce wypełnionej suszonymi ziołami i tajemniczymi zapachami nieznanych roślin. Swoich gości przyjęła jednak bardzo gościnnie, stawiając przed obojgiem dymiące miski pełne bliżej niezidentyfikowanego jedzenia. Czymkolwiek było (po skończeniu posiłku Marcel dalej nie miał pojęcia), smakowało wyśmienicie.
Podobnie jak Bern, zielarka Ariana nie wypytywała Marcela o jego pochodzenie, po prostu akceptując go jako przyjaciela swojego przyjaciela („przyjaciele Zielonego Kota są moimi przyjaciółmi" – powiedziała. Czyżby każdy w Donikąd wyznawał taką zasadę?). W ogóle nie mówiła wiele. Pozwoliła swoim gościom najeść się do syta, sama uśmiechając się przyjaźnie znad parującego kubka zielonkawej, mętnej herbaty. Zielony Kot wyjaśnił, że Ariana jest miejscową medyczką, która odbiera porody, nastawia zwichnięte barki i uśmierza najróżniejsze odmiany bólu (włączając ten, który zagnieżdża się w okolicach serca i nie daje wcale fizycznych objawów). W zamian za nieocenioną pomoc, ludzie zaspakajają jej codzienne potrzeby, przynosząc jedzenie, ubrania i inne podarki.
Cała trójka siedziała na werandzie, a Marcel co jakiś czas zerkał tęsknie w stronę drogi prowadzącej prosto w głąb gęstego lasu majaczącego na horyzoncie. Był ciekawy jakie nowe cuda mógłby tam odnaleźć. Zielony Kot, jakby czytając w jego myślach, oznajmił, że jeśli Marcel miałby ochotę na mały, samotny spacerek, to on i Ariana nie mają nic przeciwko, ba, wręcz ucieszyliby się móc porozmawiać chwilę na osobności. Chłopak wzruszył ramionami (chociaż ciekawiło go z jakich tematów miał zostać wykluczony) i chętnie przystał na tę propozycję.
Szedł teraz drogą, coraz bardziej zagłębiając się w stary las. Skręcone wokół własnej osi drzewa szumiały nad jego głową, a chylące się powoli ku zachodowi słońce przeświecało przez rozłożyste korony, malując na ścieżce świetliste wzory. Był tu zupełnie sam, otoczony tym specyficznym rodzajem ciszy, którego można doświadczyć jedynie na łonie natury. Zamierzał po prostu iść przed siebie, tak długo jak tylko będzie mu się żywnie podobać, by w pewnym momencie po prostu obrócić się na pięcie i wrócić do chatki Ariany. Czuł się spokojny i szczęśliwy. Mógł po prostu pozwolić zdarzeniom płynąć, akceptując wszystko ze stoickim spokojem. To było takie wspaniałe.
Los jednak, jak zresztą często bywa, miał wobec niego inne plany. Nie dane mu było cieszyć się sielskim spacerkiem długo.
Gdzieś między starymi drzewami trzasnęła nagle jakaś gałązka, ujawniając czyjąś ukrytą obecność. Chłopak od razu zlokalizował źródło hałasu – to było zupełnie tak, jakby jakieś niewidzialne dłonie przekręciły głowę Marcela, każąc mu spojrzeć we właściwe miejsce.
Wychynęła zza drzewa i wkroczyła na ścieżkę. Musiała kątem oka dostrzec Marcela, ponieważ zamarła, odwróciła powoli głowę i wbiła w niego badawcze spojrzenie czarnych oczu.
Drobna dziewczyna po prostu na niego patrzyła. Jej uroda teoretycznie powinna zapierać dech w piersiach – bo to przecież głównie takie kobiety skupiają na sobie uwagę mężczyzn i hipnotyzują ich w jednej chwili. Jednak nie tym razem. Pierwszą rzeczą, która rzucała się w oczy było to, że nieznajoma musiała posiadać naprawdę niecodzienny gust. Jej kolorowe, dziwaczne ubrania w ogóle do siebie nie pasowały – wyglądały zupełnie tak, jakby stanęła przed szafą pełną osobliwych strojów i z zamkniętymi oczami wybrała na chybił– trafił poszczególne szczęści garderoby. Trzewiki miała fikuśne, czerwone i szpiczaste, spodnie mieniły się wszystkimi barwami tęczy, a zbyt duży sweter kolorem przypominał sierść Zielonego Kota. Całość obrazu dopełniał jaskrawożółty szalik, którym nieznajoma ciasno obwiązała szyję, chociaż pogoda wcale tego nie wymagała.
Kiedy chłopak spojrzał w twarz dziewczyny, od razu skojarzyła mu się z małym, złośliwym chochlikiem. Nieznajoma miała wielkie, zupełnie czarne oczy, które uparcie utkwiła prosto w oczach Marcela. Małe usta w kolorze pączka róży były wykrzywione w tajemniczym półuśmiechu. Ciemne, krótkie włosy okalały jej okrągłą twarz. Trudno byłoby oszacować wiek nieznajomej. W pierwszej chwili wydała mu się być zaledwie dziewczynką, ale im dłużej Marcel się jej przyglądał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jest raczej niską, drobną kobietą, która wciąż zachowała dziecięcy urok.
Nie był w stanie opisać tego, co czuł, patrząc na nieznajomą. Miał bardzo dziwne wrażenie, że jakaś pusta część jego samego, z której do tej pory nie zdawał sobie sprawy, została właśnie zapełniona. Jakby to spotkanie było bardzo ważne, wręcz kluczowe, choć nie wiedział jeszcze dlaczego. Uderzyła go też inna myśl. Musiał coś powiedzieć, za wszelką cenę musiał z nią porozmawiać, zanim ta po prostu minie go i ruszy w swoją stronę, zniknie z jego życia równie szybko jak się pojawiła. Nie mógł pozwolić jej po prostu odejść. Taka opcja nie wchodziła w grę.
– Hej – wypalił po prostu.
Nie odpowiedziała, ale zrobiła krok w jego stronę. Podniosła wąską dłoń i odgarnęła z czoła kilka niesfornych kosmyków. Wtedy to zauważył – do jej nadgarstka przyczepiony był cienki sznur, który spływał na ziemię, wił się na ścieżce i znikał w gęstwinie lasu.
– Zaczekaj! – krzyknął niepotrzebnie Marcel, ponieważ nieznajoma wcale nie sprawiała wrażenia, jakby miała zamiar odejść.
– Przecież nigdzie nie idę – odparła z rozbawieniem dziewczyna i wydała z siebie dźwięk, który był czymś na pograniczu prychnięcia i urwanego chichotu. Miała wysoki, piskliwy, nieprzyjemny głos, który mógł należeć do chłodnej i niemiłej osoby.
Marcel kilkoma susami przemierzył dzielącą ich odległość i poczuł nieprzemożoną chęć, by po prostu zerwać sznur przywiązany do kościstego nadgarstka dziewczyny. Bez zastanowienia zacisnął na sznurze dłoń i natychmiast poczuł, że skóra pali go żywym ogniem. Zupełnie nie miał pojęcia, czemu to zrobił.
– Och biedaku. Wygląda na to, że trochę się poparzyłeś – powiedziała nieznajoma obojętnym tonem, który jednak wcale nie wskazywał na to, że naprawdę było jej przykro.
Chłopak w osłupieniu przyglądał się wnętrzu swojej dłoni, na której wykwitły okropnie wyglądające bąble. Bolało, zupełnie jakby skórę lizały płomienie. Przeniósł wzrok na dziewczynę, spotykając jej rozbawione spojrzenie. Śmiała się z niego.
– Nie trzeba było dotykać – powiedziała, przekrzywiając głowę i jak gdyby nigdy nic poprawiając sznur. Nie wyglądało na to, że sprawiało jej to jakikolwiek dyskomfort.
– Dlaczego? – wydusił z siebie Marcel, wskazując na nią samą, sznur i swoją rękę.
Zrozumiała go doskonale.
– Ponieważ nie należę do ciebie – odparła wesoło dziewczyna. – I póki co nie należę też jeszcze do siebie.
– Jesteś niewolnicą? – zdumiał się Marcel. Czy to możliwe, że w tej pięknej, sielskiej krainie, jaką było Donikąd, praktykowano niewolnictwo? Taka myśl wydała mu się obrzydliwa.
– Co masz na myśli? – zapytała nieznajoma, jak gdyby nigdy nic siadając po turecku na ziemi.
Zaczęła bawić się przeklętym sznurem, okręcając go bezmyślnie wobec czubka szpiczastego, czerwonego trzewika. Marcel miał dziwne wrażenie, że robiła to specjalnie, tylko po to by zademonstrować mu, że ją sznur wcale nie parzył. Cóż za dziwna osoba.
– Jak możesz nie należeć do siebie? Każdy przecież należy przede wszystkim do siebie! – wykrzyknął chłopak, siadając naprzeciwko niej.
– Naprawdę? – W jej głosie zabrzmiało szczere zdziwienie. – Ja póki co należę do mojego maga, jednak kiedyś rzeczywiście zacznę należeć do siebie. Widzisz, z dnia na dzień sznur robi się coraz dłuższy i cieńszy. Teraz nie można go przerwać, ale w końcu sam pęknie, a to będzie oznaczało, że warunki umowy zostały dotrzymane, a ja mogę odejść i być swoja własna. – Przyjrzała się sznurowi, mierząc wzrokiem jego grubość. – Ale musi upłynąć jeszcze trochę czasu. Póki co należę do maga – powtórzyła.
– Czy ten cały mag cię porwał? – zapytał skonsternowany Marcel.
– Och nie – zaprzeczyła dziewczyna. – To obustronna umowa. Przysługa za przysługę.
– Dlaczego w takim razie związał cię sznurem? – Marcel nic z tego nie rozumiał. Umowa, której warunkiem był związanie jednej ze stron sznurem w ogóle nie wydawała mu się rozsądna.
– Przecież ci mówiłam. Kiedy sznur pęknie, przestanę do niego należeć – wyjaśniła spokojnie, jakby mówiła o rzeczach zupełnie oczywistych.
Marcel westchnął ze zrezygnowaniem.
– Jak ci na imię? – zapytał, zmieniając temat. Odniósł wrażenie, że lepiej nie dyskutować dłużej o warunkach tej dziwacznej umowy.
– Rosa – odparła z uśmiechem, w którym czaiła się kpina. – Sama je wymyśliłam. Czy to nie ładne imię?
– Owszem – zgodził się chłopak. – Ja jestem Marcel.
– To też zupełnie niebrzydkie imię.
Zamilkli. To było naprawdę osobliwe spotkanie.
– Ten twój mag... – zaczął chłopak. – Czy on cię teraz szuka? Albo będzie cię szukał w najbliższej przyszłości? Wie, że tutaj jesteś? Możesz tu być i rozmawiać ze mną?
– Och nie, on przecież nigdy nie musi mnie szukać. W końcu łączy nas sznur. – Zaśmiała się. – Ale nie jestem mu teraz potrzebna, ponieważ mój mag leży w cieniu wielkich paproci z brzuchem ciężkim od pereł.
– Z brzuchem ciężkim od pereł? – Marcel powtórzył bezmyślnie jej słowa.
– Właśnie po to mnie ma! – zawołała. – To część naszej umowy. Łowię dla niego maleńkie perły, a on pochłania je, bo to poprawia ostrość jego wizji. Wchłonął wszystko, co ostatnio dla niego złowiłam, więc dzisiejsze popołudnie należy tylko i wyłącznie do mnie! On natomiast śpi i trawi, a jego sny są ciężkie jak głazy – mówiła, przewiercając swojego rozmówcę spojrzeniem czarnych oczu. Były tak ciemne, że nie dało się odróżnić źrenic od tęczówek.
– Rozumiem – mruknął po prostu Marcel, zupełnie nie wiedząc jak ma skomentować jej słowa.
Rosa uśmiechnęła się do niego, ale nie był to ciepły uśmiech, który rozświetlał twarz Berna czy Ariany.
Cóż za osobliwa dziewczyna. Marcel miał całkowitą pewność, że nigdy nie może jej opuścić, że ich losy właśnie złączyły się ze sobą więzami mocniejszymi niż sznur.
To było takie oczywiste. Sięgnął do kieszeni spodni i wyjął z niej niewielki przedmiot. Słoiczek był mniejszy od jego kciuka. W środku dalej tlił się płomyczek Ignis.
Nie zapytał jej czy w ogóle wyraża zgodę na to co planował uczynić, po prostu to zrobił. Miał wrażenie, że jego dłońmi kierował ktoś inny. Ujął słoiczek i delikatnie odkręcił wieczko. Nic się jednak nie wydarzyło, poza tym, że płomyczek zamigotał do niego wesoło.
– Spal sznur – powiedział, mając dziwną pewność, że właśnie tak powinien postąpić.
Na sam dźwięk jego słów, płomyczek nagle ożył. Wydostawszy się z ciasnych ścian maleńkiego słoiczka, zaczął rosnąć i rosnąć. Przybrawszy rozmiary pięści dorosłego mężczyzny, wyglądał jak ognisko zawieszone w powietrzu.
Rosa nawet nie drgnęła, kiedy płomień podpłynął do niej i liznął cienki sznur zwisający z jej nadgarstka. Sznur natychmiast zamienił się w popiół. Trwało to zaledwie chwilę, a teraz było już po wszystkim.
Marcel chyba podświadomie spodziewał się jakiegoś wybuchu radości, w końcu przed chwilą zwrócił jej wolność, poświęcając jeden z cennych darów królowych żywiołów. Ale ona tylko poruszyła delikatnie nadgarstkiem, jakby sprawdzając czy przywiązany do niego wcześniej sznur naprawdę zniknął.
– Spaliłeś mój sznur, chociaż nikt cię o to nie prosił – powiedziała. Jej głos był dziwnie obojętny. – Zupełnie oszalałeś.
– To była właściwa rzecz, którą należało zrobić – oznajmił Marcel z dziwną pewnością.
– Skoro tak twierdzisz – odparła, oglądając uważnie swój uwolniony nadgarstek. – Mag może pomyśleć, że mój czas z nim się skończył, a sznur stał się tak cienki, że pękł sam. Nikt nigdy nie określił ile to potrwa. Mój czas z nim wyznaczał sznur. Ale ja nie dotrzymałam warunków umowy. Czy myślisz, że mimo wszystko stałam się teraz swoja własna? – Dalej mu nie podziękowała. Wcale na to nie liczył.
– Oczywiście. Możesz pójść teraz dokąd tylko chcesz, póki twój mag śpi głęboko z brzuchem pełnym pereł – powiedział chłopak.
Wzruszyła delikatnie ramionami.
– Sama nie wiem, gdzie mogłabym pójść.
– Możesz pójść ze mną – wypalił. – Rosa – dodał, w jego glosie zabrzmiało wahanie. – Byłem pewien, że to właściwa rzecz, którą należy zrobić.
– Rozumiem – odparła spokojnie. – Myślę, że po prostu zaczął się kolejny etap. I tak kiedyś by się zaczął, a ty go po prostu przyspieszyłeś. Takie rzeczy czasami się dzieją. Może tak właśnie miało być.
Marcel wstał gwałtownie. Powoli zaczął zdawać sobie sprawę z tego, co tak właściwie się przed chwilą stało. Chciał chwycić Rosę za rękę i pociągnąć za sobą, ale w ostatnim momencie cofnął dłoń, czując lekkie skrępowanie.
– Chodźmy stąd – powiedział za to.
Bez słowa sprzeciwu ruszyła za nim drogą wijącą się wśród starego lasu. Szli ramię w ramię, na zawsze zostawiając za sobą miejsce, w którym płomień Ignis spalił sznur Rosy. Ani razu nie obejrzeli się za siebie. Zaczynał się kolejny etap.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro