6. Zwykłe wakacje cz.2
Po niedługiej wędrówce, Marcel i Zielony Kot reszcie dotarli do celu. Niewielkie miasteczko przycupnęło u podnóża góry. Niskie, kamienne domki o spadzistych, czerwonych dachach były otoczone przez ogrody pełne barwnych kwiatów. Po niektórych ze ścian wił się bluszcz, opadając ciemnozieloną kaskadą na okna i drzwi.
Ludzie, których mijali, z wyglądu nie różnili się bardzo od mieszkańców miasta Marcela. Mieli podobne rysy twarzy, posturę i kolor włosów, choć byli odrobinę niżsi. Wyraźną odmianę stanowiły jedynie ich ubrania, tak kolorowe, że można by je wręcz określić mianem pstrokatych. Nikt nie zwracał szczególnej uwagi ani na chłopaka ani na Kota, co oznaczało, że widocznie wszyscy byli tu przyzwyczajeni do mówiących zwierząt o futrze w kolorze młodej trawy.
Marcel i Zielony Kot minęli dzielnicę wolnostojących domków i skręcili w centralną część miasteczka. Niektóre wysadzane kostką brukową uliczki były tam tak wąskie, że, rozłożywszy szeroko ręce, bez problemu dało się dotknąć dwóch budynków stojących naprzeciw siebie. Kamienne domy chyliły się ku sobie, sprawiając, że uliczki zalewał chroniący przed upałem cień. Na sznurach bezwstydnie suszyło się pranie, zmuszając przechodniów do przechodzenia od czasu do czasu pod czyjąś bielizną. Skojarzenie z południowymi, gorącymi miasteczkami, które Marcel nie raz widział podczas letnich wakacji, było tak silne, że chłopak zaczął zastanawiać się, czy oba uniwersa naprawdę tak bardzo się od siebie różnią.
– Zielony Kot! – wrzasnął ktoś nagle tuż za ich plecami.
Marcel i Kot obrócili się pospiesznie. Tuż za nimi stał niski, młody mężczyzna i uśmiechał się promiennie. W prawej ręce trzymał czerwoną łopatę, a w lewej wiklinowy koszyk pełen świeżo ściętych kwiatów.
– Stary druhu! Kopę lat! – wykrzyknął nieznajomy i uściskał Kota, nie zwracając uwagi na niezadowolenie malujące się na pyszczku ściskanego. – Gdzieś ty się podziewał?!
Zielony Kot delikatnie wyswobodził się z jego objęć.
– Bywało się tu i tam – rzekł wymijająco. – Pozwól, że przedstawię ci mojego znajomego. – To... – Wskazał głową na Marcela. – jest Marcel. A to... – Spojrzał na niskiego mężczyznę. – Bernard.
– Dla przyjaciół Bern! Przyjaciele Zielonego Kota są moimi przyjaciółmi! Witaj!
Marcel nie był pewien czy zaczął się już zaliczać do przyjaciół Zielonego Kota, ale w żaden sposób tego nie skomentował. Podał tylko mężczyźnie rękę, którą Bern natychmiast gwałtownie potrząsnął. Po chwili jednak rzucił się Marcelowi na szyję i uścisnął go równie mocno, jak przed chwilą Zielonego Kota.
– Bardzo mi miło – wydusił chłopak, zupełnie zbity z tropu.
– Może wpadniecie do mnie na filiżankę herbatki? – zaproponował w odpowiedzi Bernard, szczerząc zęby w uśmiechu.
– Mała herbatka nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziła – zgodził się Zielony Kot z wyraźną aprobatą.
Bern, o ile to możliwe, rozpogodził się jeszcze bardziej. Marcel nigdy nie widział, by ktoś tak bardzo cieszył się tylko dlatego, że ktoś inny zgodził się wypić z nim herbatę. Było to zaskakujące, ale nad wyraz miłe.
– No to za mną – powiedział wesoło mężczyzna i obrócił się na pięcie. O mały włos, a strąciłby łopatą suszące się nad jego głową skarpetki.
Zaprowadził ich z powrotem do dzielnicy wolnostojących domków. Zatrzymał się przed jednym z budynków i oparł łopatę o płot.
– A oto i mój dom. Skromny, ciasny, ale własny. Zapraszam panów do środka.
Marcel obrzucił spojrzeniem domek Bernarda. Był raczej mały, trochę krzywy, a jego ściany odcinały się od otoczenia świeżą bielą. Tuż przed nim roztaczał się piękny ogród pełen wielkich kwiatów w najróżniejszych kolorach. Rośliny pachniały tak mocno, że aż kręciło się w głowie od ich intensywnego zapachu.
– Siadajcie i czujcie się jak u siebie. – Bernard wskazał na drewnianą ławę stojącą przed domem. – Ja pójdę zrobić herbatkę. Ile płatków mali? – To pytanie było ewidentnie skierowane do Marcela.
Chłopak spojrzał pytająco na Berna, potem przeniósł wzrok na Zielonego Kota, mając nadzieję na jakieś słowa wyjaśnienia, ale najwidoczniej żaden z nich wcale nie dostrzegł w pytaniu nic dziwnego.
– Cztery – rzucił bez namysłu, zastanawiając się czym mogą być te płatki mali. – Co to jest mali? – spytał Zielonego Kota, kiedy tylko Bern zniknął we wnętrzu chatki, mrucząc do siebie „cztery płatki mali..."
– Och! – Futrzak wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Mali to mali. Przynajmniej udawaj, że ci smakuje.
Marcel mruknął „jasne" i usiadł na ławie, wiedząc doskonale, że Zielony Kot specjalnie nie powiedział mu wcześniej ile płatków mali powinien sobie zażyczyć do swojej herbaty, ponieważ nie mógł przepuścić okazji do pośmiania się z niego. Marcel w takich sytuacjach bardzo cieszył, że jest Marcelem, który nieszczególnie przejmował się, kiedy inni stroili sobie z niego żarty.
Chłopak odwrócił głowę i zaczął dokładnie przyglądać się ogrodowi Berna. Nigdy w życiu nie widział podobnych roślin, wszystkie były bowiem wyjątkowo włochate, zupełnie jak małe zwierzątka. Kilka z nich miało na dodatek kolce. No i kołysały się na wietrze, którego nie było. Błąd. Rośliny przecież kołysały się same. Ciekawe czy, podobnie jak drzewa, potrafiły chichotać i lubiły naśmiewać się z nieporadnych ludzi, którzy wpadali do strumienia lub prosili o herbatę z czterema płatkami mali.
Po kilku minutach, na schodach pojawił się Bernard. Niósł trzy zielone filiżanki; dwie w dłoniach, a jedną na głowie. Na uznanie zasługiwał fakt, że udało mu się nie rozlać ani kropelki. Wyglądało na to, że mężczyzna miał doświadczenie w noszeniu filiżanek na głowie.
– Proszę – rzekł Bern i podał futrzakowi wyszczerbioną filiżankę. – Dwa płatki mali. Dla mnie jeden – położył drugą filiżankę na ławie. – A dla Marcela... – Trzecią zdjął sobie z głowy. – Cztery. No to smacznego, panowie.
Marcel niepewnie spojrzał na żółtawy płyn i spróbował. Całym wysiłkiem woli musiał zmusić się do przełknięcia „herbaty". Napój smakował jak cukier wymieszany z miodem. Był naprawdę obrzydliwy.
– Pyszna? – spytał Bern.
– Pyszniutka – skłamał Marcel.
– No. – Bern usiadł obok nich na ławie. – To skąd znasz mojego przyjaciela, Marcelu?
Chłopak upił kolejny łyk herbaty, by dać sobie chwilę czasu na zastanowienie się nad odpowiedzią, ale natychmiast tego pożałował. Skrzywił się, czując w ustach paskudny smak.
– Bern! – wykrzyknął nagle Zielony Kot, z pewnością celowo ratując Marcela od odpowiedzi. Czy Bern powinien wiedzieć wszystko o dziwnych zdarzeniach, które wydarzyły się ostatnio w życiu Marcela? – Pozwól, że najpierw to ja cię o coś spytam. Czy wy z Lilą już tego...? Ten tego, no? Ten?
Bernard skinął głową.
– Ślub był dwa tygodnie temu.
– Jasna cholera! – wykrzyknął Kot. – Jaka szkoda, że nie mogłem tego zobaczyć! Moje gratulacje, przyjacielu!
– Ależ mogłeś. – Mężczyzna upił łyk herbaty z mali. – Ale takie przyziemne sprawy jak ślub przyjaciela przecież cię nie obchodzą. Nic, a nic. Ale nie martw się, po tylu latach znajomości zdążyłem się już do tego przyzwyczaić.
– Oj tam, od razu nie obchodzą. Czasami po prostu wzywają mnie obowiązki. Gdzie ona teraz jest?
– Lila?
– Mmm.
– U swojej przyjaciółki Matyldy. Powiedziała, że mają coś ważnego do zrobienia. Nie mam pojęcia co one tam robią!
Zielony Kot parsknął.
– Bern, tłumoku. Na pewno cię obgadują – powiedział tonem znawcy.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– Myślisz, że nie brakuje im tematów? – zapytał Bernard.
Nikt nie zwracał szczególnej uwagi na Marcela. Udało mu się w tajemnicy wylać całą zawartość swojej filiżanki prosto na trawę, która poruszyła się z oburzeniem, kiedy jej źdźbła zostały ochlapane potwornie słodką herbatą z czterema płatkami mali.
– Widzę, że smakowało – zauważył Bern, wskazując na pustą filiżankę chłopaka. – Dolać ci jeszcze herbaty?
Marcel szybko podziękował, mając nadzieję, że nigdy więcej w swoim życiu nie będzie już musiał tknąć mali.
– Powiedz lepiej, co tam słychać w miasteczku – powiedział Zielony Kot.
– Wszystko w najlepszym porządku. Jesteśmy bardzo zadowoleni z nowego doradcy okręgu. Odkąd został wybrany, udało mu się wprowadzić kilka naprawdę pozytywnych zmian. Handel z górami kwitnie. Powstała też nowa szkoła.
– To wspaniale! – ucieszył się Kot. – Dobrze mieć kogoś, kto dobrze zajmuje się tymi małymi, codziennymi sprawami.
– Poza tym, wszyscy mówią o tym, że Aqua zaczęła się starzeć. Jednak podobno nie jest jeszcze aż tak stara, by zacząć się już tym poważnie martwić. Pamiętasz, co się działo ostatnim razem, kiedy...
– Tak – przerwał mu Zielony Kot. Przez jego pyszczek przemknął dziwny wyraz. – Miejmy nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Że wszystko przebiegnie sprawniej.
Marcel przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu, bezmyślnie obserwując już chyba piątego z kolei kolorowego motyla, który latał w tę i we w tę nad grządką z dyniami. Cieszył się, że Bern najzwyczajniej w świecie akceptuje jego obecność, nie pytając o to skąd właściwie się tu wziął. Przyprowadził go Zielony Kot, więc był przyjacielem. Wcale nie miał ochoty wyjawiać Bernowi całej swojej dziwacznej historii, niepewny jego możliwej reakcji.
– Właściwie to zapomniałem, że mam w domu całą masę czekoladowych ciasteczek! – wykrzyknął nagle Bern, a Marcel znów przypomniał sobie, jak bardzo jest głodny.
Poczuł nagły przypływ sympatii do Berna, gdy ten postawił przed nimi misę wypełnioną po brzegi bezkształtnymi ciastkami. Ugryzł jedno, a przyjemny smak rozpłynął mu się w ustach. Wolał co prawda zjeść raczej jakąś porządną kanapkę – z serem żółtym, sałatą, pomidorem i koniecznie z rzodkiewką, ale ciastko okazało się naprawdę pyszne.
Słońce wciąż mocno grzało w plecy.
Póki co, był to naprawdę przyjemny początek zwykłych wakacji.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro