Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

41. Ostatnie czary cz.4

Obudził go odgłos deszczu stukającego w szyby.

Marcel otworzył oczy i natychmiast usiadł. Tak się złożyło, że chłopak zupełnie nie pamiętał momentu, w którym poszedł spać, więc fakt, iż się obudził, który świadczył o tym, że spał, co z kolei wynikało z tego, że zasnął, wydał mu się dziwny. Dopiero kiedy trącił nogą mosiężny świecznik stojący obok jego materaca, a ten potoczył się z łoskotem po podłodze, przypomniał sobie moment, w którym zeszłego wieczoru wypaliła im się świeca. „Musieliśmy wtedy natychmiast zasnąć" – pomyślał, ześlizgując się z posłania, by dogonić turlający się lichtarz.

– Na cztery żywioły, co to ma być? – warknął obudzony Zielony Kot, kiedy świecznik walnął w ścianę.

– Świecznik – odparł Marcel. – Wybacz!

– Nie jestem ślepy – odparował Kot, kopiąc świecznik, który teraz potoczył się w stronę łóżka Rosy.

Rosa sama otworzyła oczy, słysząc głośną wymianę zdań między Marcelem i Kotem.

– Co wy robicie o tej godzinie? – spytała, przykrywając głowę poduszką. I jęknęła przeciągle, kiedy tylko Zielony Kot odpowiedział, że grają w piłkę świecznikiem.

– Juhuuu! – Futrzakowi najwyraźniej spodobała się poranna gimnastyka, gdyż zrobił piruet i trzy pompki. – Jak to mówią, w zdrowym ciele, zdrowy duch.

– Ktoś ma dzisiaj wyjątkowo dużo energii – powiedziała Rosa.

– I ochotę na śniadanie – dodał Zielony Kot.

Marcel pokręcił głową.

– Tylko jeśli masz ochotę na ślimaczka na parze. Albo wywar z trambodoczegośtam. Całe jedzenie z szafki zjedliśmy wczoraj na kolację, nie pamiętasz?

– Mały ślimaczek na parze jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodził... – mruknęła Rosa, która nie jadła poprzedniego dnia kolacji.

– O nie! – przerwał jej Zielony Kot. – Może coś upolujemy?

– Upolujemy?

– Na przykład rzodkiewkę. Na pewno gdzieś tu w okolicy rosną pyszne, czerwoniutkie rzodkiewki, które aż proszą się, by je upolować.

Marcel parsknął śmiechem, kucając, by poszukać pod łóżkiem Rosy swoich butów, których nie dostrzegł nigdzie indziej. Przez myśl przemknęło mu, że być może znajdzie tam maszynę do pobierania snów, ale widok zwyczajnej podłogi rozwiał jego nadzieje. W końcu ze snów można było przyrządzić jakąś sycącą kanapkę, a w tym momencie właśnie na to Marcel miał największą ochotę. Z uczuciem zawodu wyciągnął spod łóżka trampki.

***

Zdziwili się, widząc Merlina siedzącego przy stole i ze smakiem wcinającego jakąś dziwną potrawę, ponieważ wszyscy spodziewali się, że przez najbliższy czas mężczyzna będzie raczej szukał samotności. Tymczasem Merlin wcale nie wyglądał na kogoś, kto poprzedniego wieczoru pożegnał się raz na zawsze ze swoją mocą – pałaszował ze smakiem, a kiedy weszli, uśmiechnął się na ich widok. Marcel zauważył, że mężczyzna znów miał na głowie swoją nieodłączną szlafmycę, która zasłaniała stary tatuaż oka. Na powrót przypominał pokręconego staruszka, który otworzył im drzwi swojej chatki w pewien deszczowy dzień.

– Może ślimaczka? – rzekł tymczasem Merlin, wymachując widelcem, na który nabite było coś bardzo dziwnego.

– Ślimaczka? – zapytał Marcel, rzucając okiem na talerz mężczyzny. Był on pełen małych, poskręcanych roślinek, które ze ślimakami nie miały wiele wspólnego.

– Od Ksenofasy. Gotowane na parze. Spróbujcie, są wyborne.

Marcel, Rosa i Zielony Kot zdecydowali się na spróbowanie ślimaczka na parze. Przysmak Merlina śmierdział jak stare skarpetki, zresztą jak wszystko, co mężczyzna określał mianem wybornego.

– Mniam – skwitował Zielony Kot. – Naprawdę mniam.

– No widzisz – ucieszył się Merlin, nakładając mu cały talerz ślimaczków gotowanych na parze. – Mówiłem, że są wyborne.

– Skoro załatwiliście to, co mieliście do załatwienia – mruknął tymczasem były czarownik, kręcąc w powietrzu swoim widelcem. – to kiedy sobie pójdziecie?

Zielony Kot zakrztusił się ślimaczkiem.

– Kiedy tylko nie będziesz miał już ochoty nas gościć – odpowiedziała Rosa, uprzednio wymieniwszy z Marcelem znaczące spojrzenia.

– Już po śniadaniu? – Merlin wbił swój widelec w posklejane ślimaczki. – Nie spodziewałem się, że pójdziecie sobie tak prędko!

Rosa obróciła głowę, a Marcel podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. Patrzyła w okno. Chłopak uśmiechnął się, widząc, że pogoda uległa radykalnej zmianie. Nie tylko przestało padać, ale nawet słońce leniwie wypuściło w ich stronę kilka swoich promieni. Zapowiadał się piękny dzień.

Jednak dłubiąc widelcem w swoim talerzu i próbując odkleić jednego ślimaczka od wielkiej, sklejonej ślimaczkowej grudy, w Marcela uderzyło dziwne przeczucie, że coś było nie tak. Nie potrafił jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, na jakiej podstawie tak sądził.

– Dzisiaj się pożegnamy – oznajmił tymczasem Zielony Kot, z brzdękiem odkładając widelec na swój pusty talerz. – Będziemy kontynuować to, cośmy zaczęli. Trzeba sobie w życiu pobłądzić. Bo... – urwał nagle.

Przerwał mu dziwny hałas dobiegający gdzieś spoza chaty.

– Co jest? – spytała Rosa, lekko strwożonym głosem.

Nikt jej nie odpowiedział, wszyscy bowiem wytężyli słuch, by odnaleźć źródło hałasu. Po kilku minutach mieli już pewność, że dziwny dźwięk dochodził z różanego ogrodu.

Jak jeden mąż, Marcel, Merlin, Rosa i Zielony Kot poderwali się ze swoich krzeseł i wybiegli z pokoju. W kilku susach przemierzyli pomieszczenie ze studnią i minęli ganek. Już w momencie, w którym Merlin szarpnął za klamkę drzwi wejściowych, Marcel wiedział, że czeka ich coś strasznego.

Drzwi otworzyły się z głuchym jękiem, a całej czwórce ukazał się widok, który zmroził im krew w żyłach. Spojrzenia wszystkich spoczęły na różanym ogrodzie.

Wyglądało to tak, jakby jakiś złowrogi czar ogarnął cały ogród i zatruwał go krzew po krzewie. Poszczególne pędy łamały się lub pozbawione życia pochylały ku ziemi, kwiaty usychały i rozpadały się w pył. Wielka plątanina gałęzi zakrywała całą ziemię. Tylko poszczególne płatki kwiatów unosiły się w powietrzu, by po chwili opaść na zwiędnięte krzewy, dopełniając obrazu całkowitego zniszczenia.

Róże ulegały unicestwieniu w tak zastraszającym tempie, że było to zjawisko niemalże piękne. Marcel, Rosa, Merlin i Zielony Kot stali na ganku niezdolni do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Wszyscy z przerażeniem patrzyli jak na ich oczach walił się świat.

– Moje róże – jęknął Merlin, wodząc wzrokiem po swoim zniszczonym ogrodzie, z którego pozostał tylko pył i połamane gałęzie. – Róże Nadii! Och nie!

– Rosa – syknął Marcel, odzyskując trzeźwość umysłu.

Dziewczyna nawet się nie poruszyła. Stała jak skamieniała, a chłopak dostrzegł, że na rzęsach perliły jej się łzy.

– Rosa – powtórzył Marcel, delikatnie potrząsając przyjaciółkę za ramię.

– Były zaklęte – szepnęła dziewczyna, a Marcel spojrzał na Merlina. W jego twarzy chłopak ujrzał cień potwierdzenia. – Merlinie, podtrzymywałeś je czarami, prawda? Dzień w dzień wysyłałeś w stronę swojego ogrodu wiązkę mocy. Dlatego były takie wielkie, prawda? Normalne krzewy różane nigdy nie są tak wielkie.

Były czarownik powoli skinął głową.

– Nadia je zasadziła. – dodała Rosa. Tym razem nie było to pytanie, ale stwierdzenie.

– Ta twoja Nadia była Terrą – skwitowała dziewczyna i uniosła głowę do góry.

Merlin zapadł się w sobie jeszcze bardziej, jego ramiona zwiotczały, a wykrzywił grymas. Spojrzał na Rosę w sposób, w jaki ludzie spoglądają na siebie, chcąc powiedzieć „nie mieszajcie się w nie swoje sprawy!".

– Twoja Nadia była Terrą! Oh, czemu się wcześniej nie domyśliłam! – wykrzyknęła dziewczyna, przestając nagle zwracać uwagę na postępujący obraz zniszczenia.

– Co to znaczy, że była Terrą? – spytał Marcel.

Chłopak miał czasem dość tego, że wciąż jest odsuwany na dalszy plan, że wszystko toczy się jakby obok niego. Że inni wiedzą o rzeczach, o których on nie ma pojęcia i nawet nie może o nie pytać. To znaczy może i pyta, ale często nie dostaje odpowiedzi.

Podniósł wzrok na Rosę. Od jego przyjaciółki biła dziwna moc. Dziewczyna wlepiała wzrok w Merlina, a on patrzył na nią. Marcel nie mógł nie zauważyć, że między tą dwójką zrodziła się jakaś dziwna nić gorzkiego porozumienia. Jakby oboje przeżyli podobną tragedię lub oboje znali pewien mroczny sekret.

– Merlinie – zaczął chłopak, nie chcąc, by rozmowa zeszła na temat Nadii. – My... jesteśmy ci coś winni. Za twoją moc.

Czarownik zdawał się nie słyszeć słów chłopaka. Miał oczy zasnute mgłą.

– Rosa, podaj mi dary królowych żywiołów – rzekł Marcel.

Dziewczyna drgnęła.

– Co?

– Dary królowych. Moje dary królowych.

– Ale...

– Rosa, to moje dary.

– Ale...

– Rosa!

Dziewczyna prychnęła, lecz posłusznie powiększyła szafeczkę. Z jednej z szuflad wyjęła mały słoiczek i podała chłopakowi. Marcela ogarnęło dziwne uczucie, kiedy zamknął w dłoni dar królowej ziemi. Słoiczek pulsował lekko, rytmicznie niczym serce.

– Chcieliśmy podziękować ci za twoją moc – powiedział Marcel. Dłoń zaciśnięta na słoiczku zaczęła mu się lekko pocić.

„To właściwa decyzja" – powiedział sobie dobitnie.

– I myślę, że ocalenie twoich róż będzie najlepszym sposobem, by ci się odwdzięczyć.

Kątem oka chłopak dostrzegł, że Zielony Kot kiwa potakująco głową. Powoli zaczął więc odkręcać słoiczek.

– Zaczekaj! – krzyknął Merlin, dopadając do niego w kilku susach... – Czy to jest... czy to... czy... – Słowa plątały mu się w ustach, kiedy z dziwnym błyskiem w oku przyglądał się małej grudce ziemi. – To... Nadii... Terry...

– To mój dar otrzymany od Terry – powiedział chłopak i zrobił to, co planował zrobić już od dobrych kilku minut.

Odkręcając słoiczek, Marcel nie zdawał sobie sprawy jak wielka siła się w nim kryła. Owszem, miał wcześniej do czynienia z płomieniem Ignis, który pokonał potężne zaklęcie spalając sznur czarownika, lecz nie było to zjawisko nawet w połowie tak widowiskowe jak przywracanie martwym różom życia. Moc Terry wypłynęła ze słoiczka wielkim strumieniem. Przypominała złotą, ogromną łunę, która przecięła niebo i ugodziła w ziemię z taką siłą, że ta zadrżała im pod stopami.

Powoli, niczym ludzie budzący się z długiego snu, róże zaczęły odżywać. Dobry czar snuł się między powalonymi krzewami, wlewając w nie drugie życie. Złamane gałęzie zrastały się i odzyskiwały dawną jędrność. Kwiaty zakwitały na nowo; jeszcze większe i czerwieńsze niż przedtem.

Marcel znów odniósł to niesamowite wrażenie, że róże zaraz pękną i zaleją podłoże gęstym sokiem.

– Och – jęknął Merlin, z zachwytem obserwując swój ogród.

Jego wzrok ślizgał się po każdym z krzewów – mężczyzna nie pominął nawet tych najmniejszych, ginących w cieniu swoich ogromnych braci. Z uwagą przyglądał się każdemu z kwiatów, pod których ciężarem uginały się gałęzie. Widać było, że jest pod wrażeniem tego, co się właśnie wydarzyło.

Usta byłego czarownika otworzyły się powoli i wypłynęło z nich tylko jedno ciche słowo:

– Dziękuję.

– Należało ci się – odparł Marcel, z dumą obserwując dzieło daru Terry.

– Nie... nie musieliście. To cenny dar – rzekł Merlin. – To naprawdę cenny dar – powtórzył. – I...

– Tęcza – przerwała mu nagle Rosa. Jej głos drżał lekko. – Patrzyliśmy tylko na ogród i nie zauważyliśmy tęczy.

Miała rację. Tęcza, podobna do tej, którą sami szli tak niedawno, wychylała się z ziemi, by wznieść się do góry i następnie opaść wiele kilometrów dalej, niczym wielki, kolorowy most sięgający samego nieba.

Nagle Rosa krzyknęła tak przeraźliwie, że pozostałej trójce włosy na głowie stanęły dęba. W przypadku Zielonego Kota, włosy stanęły mu dęba także na innych częściach ciała.

– Oni – jęknęła dziewczyna, wskazując palcem na coś znajdującego się ponad ich głowami. – Oni nadchodzą.

Wszyscy, jak jeden mąż, przebiegli spojrzeniem za wyciągniętą ręką Rosy, by w końcu utkwić wzrok w punkcie wskazywanym przez jej drżącą dłoń.

Po tęczy wznoszącej się tuż nad różanym ogrodem i przecinającej niebo kolorową łuną, kroczył zastęp mężczyzn. Szli równym marszem, z kamiennymi twarzami, a każdy z nich miał oko wytatuowane pośrodku czoła. Ich czarnymi szatami targał wiatr.

Ludzie Oka nadchodzili na spotkanie Merlina.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro