37. Sekret Rosy cz.2
Podczas gdy Rosa szukała samotności na ścieżce prowadzącej przez pola, Marcel, Merlin, Zielony Kot i Ela siedzieli przy okrągłym stole w pokoju z kominkiem i pili wywar z trambododona. Początkowo zarówno Kot, jak i Marcel oraz gęś podchodzili do tej substancji bardzo nieufnie. Zresztą nic w tym dziwnego – wywar z trambododona był szary i kleisty i nie wyglądał jak coś, co miałoby się ochotę ze smakiem wypić. Jednak po jakimś czasie goście z czystej uprzejmości upili łyk napoju. Po dodaniu odrobiny mali wywar okazał się być niemal smaczny. To znaczy przynajmniej smakował lepiej niż wyglądał – a wyglądał naprawdę paskudnie.
– Merlinie? – Kot niepewnie przerwał długą ciszę, zakłócaną jedynie cichym pobrzękiwaniem szklanek odstawianych na spodeczki.
– Hm? – mruknął czarownik. Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że wywar z trambododona jest dla niego najlepszym przysmakiem.
– Rozmawialiście wcześniej z Rosą, prawda?
Merlin rzucił Kotu zdziwione spojrzenie znad swojej wyszczerbionej szklanki.
– Owszem, wymieniliśmy parę zdań o tym i o owym. Wasza przyjaciółka ma kilka ważnych decyzji do podjęcia – powiedział Merlin i najwyraźniej nie zamierzał dodać już ani słowa więcej.
– Portal. – Zmienił temat Zielony Kot, widząc, że kwestia Rosy jest już zamknięta. – Wczoraj nie zdążyliśmy wszystkiego przedyskutować. Chcielibyśmy użyć Portalu, Który Przenosi Wszystkich w Miejsca, w Których Powinni Się Znaleźć, by odstawić Marcela i Elkę do domu i naprawić wszystkie zaistniałe pomyłki.
– Tak, Marcel koniecznie musi zostać odstawiony do Po Drugiej Stronie – zgodził się Merlin. – Uważam, że także Rosa powinna rozważyć skorzystanie z niego. Co zaś tyczy się Eli, myślę, że istnieje łatwiejszy sposób.
– Rosa? – wykrzyknął Marcel.
– Łatwiejszy sposób? – wykrzyknęła Ela w tym samym momencie. – Ja pieprzę, wiedziałam, że wcale nie muszę otwierać żadnych cholernych portali, żeby wrócić do domu. Ta trójka zawsze wszystko komplikuje!
– Myślę, że potrafię ci pomóc. – Merlin uśmiechnął się do wyraźnie podekscytowanej Eli. – W końcu jestem czarownikiem i to całkiem niezłym!
– Rosa powinna rozważyć skorzystanie z portalu? Proponowałem jej, żeby udała się ze mną do Po Drugiej Stronie, ale nie wyglądała na zachwyconą tym pomysłem! – wykrzyknął Marcel.
– Twoja przyjaciółka ma kilka ważnych decyzji do podjęcia – powtórzył Merlin, choć jego słowa wcale niczego nie wyjaśniały. – Ale ja uważam, że nie powinna zostawiać swojego drugiego. Nigdy.
Nie zdążyli jednak przedyskutować tej kwestii, ponieważ zza drzwi dało się usłyszeć odgłosy zbliżających się kroków. Chwilę później do pomieszczenia weszła Rosa we własnej postaci.
– Wybaczcie – powiedziała, sadowiąc się na jednym z krzeseł. – Potrzebowałam trochę powietrza. – Spuściła głowę i zaczęła przyglądać się swoim splecionym dłoniom.
– Nic nie szkodzi, kochaniutka – odparł Zielony Kot.
Rosa podniosła wzrok i utkwiła go w wywarze z trambododona.
– Co to jest? – zapytała. W jej głosie dało się usłyszeć nutę przerażenia.
– Wywar z trambododona – wyjaśnił pogodnie Merlin, zanurzając w płynie swój długi palec. – Może przynieść ci filiżaneczkę?
Merlin włożył palec ubabrany szarą mazią do ust i uśmiechnął się błogo. Rosa szybko pokręciła przecząco głową, najwyraźniej przerażona wizją picia tego świństwa.
– Dzięki, ale naprawdę nie trzeba.
– Na pewno? – Mina czarownika świadczyła o tym, że mężczyzna jest bardzo zawiedziony odmową.
– Nie jestem spragniona – wyjaśniła Rosa. – Może później.
Merlin wzruszył ramionami i znów zanurzył palec z wywarze.
– Jak chcesz. Ale to najlepszy wywar z trambododona jaki kiedykolwiek piłem. Kupiłem go od wiedźmy Ksenofasy. Palce lizać!
Na te słowa Zielony Kot uśmiechnął się ironicznie i upił łyk ze swojej szklanki.
– Zaprosiłbym was na śniadanie – powiedział Merlin. – Ale tak się składa, że moja spiżarka jest zupełnie pusta. Mógłbym ewentualnie ugotować kilka ślimaczków na parze, ale coś mi się zdaje, że nie przypadną wam one do gustu.
– Och, mam świetny pomysł! – zawołał radośnie Zielony Kot. Nietrudno było zgadnąć, że jest w stanie wymyślić jeszcze kilka równie świetnych pomysłów, żeby tylko nie musieć jeść ślimaczków gotowanych na parze. – Tak się składa, że mamy całkiem sporo jedzenia wyprodukowanego przez szafkę gotującą. I nie widzę przeszkód, żebyśmy to my zaprosili na śniadanie ciebie.
– Och, byłbym zaszczycony – ucieszył się Merlin i wydał z siebie odgłos, który brzmiał jak „ho-hoo".
Rosa sięgnęła ręką po szafeczkę zawieszoną na jej szyi. Marcel zamrugał. Przemiana szafeczki w dużą szafkę trwała tak krótko, że nawet nie zdążył zarejestrować jej wzrokiem. Nie wiedział co to oznaczało, ale był pewien jednego – że coś to musiało oznaczać. Przecież jeszcze niedawno szafka zmieniała się przez dobrych kilka minut. A teraz? Wystarczyło jedno uderzenie serca.
– Myślicie, że to nadal nadaje się do jedzenia? – zapytał nieśmiało Marcel, przyglądając się jak jego przyjaciele pospiesznie wyciągają zawartość największej szuflady i kładą wszystko na stół.
– Ależ tak – zapewnił ich Kot, chwytając w łapy coś, co wyglądało jak bułka pokryta zieloną pleśnią. – Szafka gotuje tylko produkty o długim terminie ważności.
– Sądzisz, że to również jest świeże? – spytał Marcel, wskazując na zapleśniałą bułkę.
Kot parsknął z oburzeniem.
– To jadalny rodzaj wodorostu katta, rosnący tylko i wyłącznie w przyjeziornych zaroślach. A myślałeś, że co to niby jest?
– Doszczętnie spleśniała bułka – mruknął chłopak i uśmiechnął się pod nosem. Tak się złożyło, że nigdy nie spotkał się z wodorostem katta, ale ze spleśniałymi bułkami – owszem. I mógł z całą pewnością stwierdzić, że te ostatnie wyglądały identycznie jak ów zielonawy obiekt, który Zielony Kot kurczowo ściskał w łapach, twierdząc, że jest to jadalny rodzaj wodorostu katta, rosnący tylko i wyłącznie w przyjeziornych zaroślach.
***
Nie minął nawet kwadrans kiedy Rosa, Zielony Kot, Marcel i Merlin zasiedli w końcu przy suto zastawionym stole i zabrali się do jedzenia. A czego tam nie było! Marcel patrzył na te całe góry potraw i zastanawiał się jakim cudem zostało im jeszcze tyle zapasów. Przemknęło mu przez głowę, że może drobina miała jakieś właściwości rozmnażające.
Sięgnął po wodorost katta, chcąc przekonać się czy tylko z wyglądu przypominał spleśniałą bułkę.
– Moje dzieci je lubią – powiedziała Elka, spoglądając na talerz Marcela i z zadumą lustrując jego zawartość. – Zawsze proszą, żebym poszła nad jezioro i przyniosła im trochę wodorostów katta. Gdybyście mogli zobaczyć jak je wcinają. Jestem pewna, że gdyby miały uszy, to bardzo by im się wtedy trzęsły! Och, moje dzieci! Jak myślicie, co one teraz robią?
Wszyscy uznali to pytanie za czysto retoryczne. Lekko zmieszani, spuścili wzrok na swoje talerze i zabrali się do jedzenia. Na dobry początek każdy zaczął od owoców, które wyglądały jak przerośnięte czarne jagody.
Podglądając swoich towarzyszy, Marcel również wziął do ręki jagodę (która miała wielkość przeciętnego jabłka) i zatopił w niej zęby. Sok spłynął mu po ręce i zaczął skapywać na talerz. Przeszło mu przez myśl, że gdyby płatki róż miały smak, pewnie smakowałyby zupełnie jak ta przerośnięta jagoda.
– Może mali mielone z rozonem? – Zielony Kot pomachał Rosie przed nosem pudełkiem wypełnionym czerwono-czarną mazią. Dziewczyna zamrugała, szybko uchylając się, by nie dostać pudełkiem prosto w nos.
– Jasne – odparła, pozwalając, by Kot nałożył jej porządną porcję tej przedziwnej mieszanki.
Dziewczyna chwyciła łyżkę leżącą obok jej talerza, nabrała nią odrobinę kleistej mazi i posmakowała. Wyraz jej twarzy świadczył o tym, że mali mielone z rozonem nie przypadło jej do gustu.
– Momencik – powiedziała, wstając od stołu.
Wyszła z pokoju, ale tym razem nikt za nią nie poszedł.
Kiedy po jakimś czasie Rosa wróciła wreszcie do jadalni, przy stole trwała zażarta dyskusja. Dziewczyna przycupnęła na swoim krześle i z ogólnej wrzawy starała się wyłapać poszczególne słowa.
– ... nie, nie! – wrzeszczał Zielony Kot, żywo gestykulując. Rozlana herbata musiała świadczyć o tym, że wcześniej z nieuwagi palnął łapą w kubek.
– Ależ to wspaniały pomysł, mości Kocie – zaprotestował Merlin, gestykulując równie żywo jak jego rozmówca.
Długa ręka Merlina zatoczyła krąg w powietrzu i wylądowała z głośnym hałasem na stole. Pech chciał, że dokładnie w tym miejscu leżało skrzydło Elki.
– Ałłła! – ryknęła gęś i drugim skrzydłem rąbnęła czarownika prosto w sam środek głowy. – Uważałbyś trochę na innych egoisto! Kto to słyszał tak ryczeć i machać jak kretyn?!
Szlafmyca Merlina zsunęła się z jego głowy i wpadła do pudełka z mali i rozonem. Wszyscy zdążyli zauważyć trzecie oko wytatuowane na środku czoła czarownika. Tatuaż zbladł już nieco, ale wciąż wyglądał złowrogo. Była to pamiątka z czasów, kiedy Merlin należał do stowarzyszenia Ludzi Oka.
Rosa nie wytrzymała i w jednej chwili wybuchnęła głośnym śmiechem. Cztery pary oczu skierowały się w jej stronę. Ta natomiast chwyciła szlafmycę w dwa palce, by wyjąć ją z pudełka pełnego mali z rozonem. Szlafmyca jednak wyrwała się z delikatnego uścisku dziewczyny i zawisła w powietrzu, niebezpiecznie blisko mordki Zielonego Kota.
– Właściwie to nie mam pojęcia czemu ona lewituje. Szlafmyce zazwyczaj nie latają, nie sądzicie? – mruknął Zielony Kot – zezując na pompon, który celował prosto w jego nos.
– Jesteś w błędzie – zaprzeczył Merlin. – Czasem latają. Zostało nawet naukowo udowodnione, że zazwyczaj zdarza się w czwartki. Myślicie, że mamy dzisiaj czwartek?
– Raczej wątpię – jęknął Kot, szubko uchylając się przed ciosem pompona. – Ejże, dlaczego ona chce mnie zbić?
– To zastanawiające – kontynuował tymczasem Merlin. – W takim razie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa lewitacja mojej szlafmycy nie będzie trwała długo.
W istocie. Szlafmyca drgnęła i z powrotem wpadła do miski, ochlapując wszystkich mieszanką rozonu i mali. Merlin był jedynym z całej piątki, który się oblizał.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro