33. Tęcza cz.1
Wielokolorowa tęcza przecinała niebo, wznosząc się wysoko nad wzgórzami i lasami. Każdy z czwórki wędrowców wyobrażał sobie ten widok już od jakiegoś czasu, usilnie chcąc go nareszcie ujrzeć. A teraz pojawiła się naprawdę i wznosiła się przed nimi, niczym gigantyczny, sięgający niebios most. Jeśliby wierzyć donikańskiej logice, oznaczało to, że tęcza chciała, by udali się na jej drugi koniec. Dała im się odnaleźć.
Deszcz tymczasem padał coraz słabiej, a słońce nieśmiało przeświecało przez ciemnogranatowe chmury. Pachniało mokrą, zimną ziemią. Podobny zapach zawsze kojarzył się Marcelowi z późną wiosną. Zapowiadał się naprawdę wspaniały dzień.
– Ruszajmy – zakomenderował Zielony Kot. W jego głosie dało się usłyszeć wyraźne podniecenie. – Nie możemy przecież dać jej zniknąć.
Oczywiście nie mogli zwlekać. Nikt nie był przecież pewien, jakie są zwyczaje tęczy – nawet dla rodowitych Donikan, takich jak Zielony Kot, Rosa i Ela, stanowiła ona tajemnicę. Nigdy nie można było mieć całkowitej pewności, jak długo tęcza zechce pozostać na niebie.
Nie marnując ani chwili, ruszyli więc w stronę tęczy. Nic nie wskazywało jednak na to, by szybko mieli dotrzeć do pierwszego z jej końców, nie mówiąc już nawet o drugim, który stanowił ich cel. Co gorsza, po jakiejś godzinie od wymarszu nastąpiło załamanie pogody, a deszcz, zamiast słabnąć, jak się przecież wcześniej wydawało, wzmógł na sile. Na szczęście nie miało to w ogóle wpływu na tęczę. Ta wciąż wznosiła się ponad drzewami, niewzruszona faktem, że przestały oświetlać ją promienie słońca. Donikańska tęcza musiała rządzić się najwidoczniej własnymi prawami, zupełnie jak wszystko tutaj.
– Ja pieprzę! Ona się oddala, a nie przybliża! – warknęła Ela, mierząc tęczę zirytowanym spojrzeniem.
Deszcz lał się z nieba strumieniem mocnym jak z prysznica. Każdy momentalnie przemókł do suchej nitki.
Rosa obróciła się w stronę gęsi i wylądowała tyłkiem w wielkiej kałuży. Marcel podał jej rękę i podciągnął przyjaciółkę do pozycji stojącej.
– Plusku plusku w świeżym błotku! – zawołał wesoło Zielony Kot, a po chwili dodał – Cholerna Aqua. Deszcze szaleją. Nie powinno teraz tak padać. Wydaje mi się, że żywioł wymyka jej się spod kontroli.
Rosa tymczasem znów wylądowała w kałuży wody. Marcel ponownie chwycił ją za rękę, by pomóc jej wstać. Chłopaka zdziwiło bijące od niej ciepło – jego samego ziąb przenikał go aż do kości.
– Rosa, wszystko w porządku? – zapytał.
– Mmmm – odparła, choć Marcel wcale nie był pewien, czy nie kłamała. Wyglądała na osłabioną. Wciąż trzymała się kurczowo jego ręki. – Muszę tylko chwilę odpocząć.
– Dobrze się czujesz? Co jest?
Pokiwała głową i po chwili ruszyła przed siebie. W tym momencie oboje zdali sobie sprawę, że Zielony Kot i Ela gdzieś zniknęli.
– Tam! – Marcel wskazał dwie sylwetki, których kontury rozmywały się w rzęsistym deszczu.
W miarę jak Marcel i Rosa przybliżali się do owych postaci, te coraz bardziej zaczęły przypominać kota i gęś, którzy nerwowo rozglądali się dookoła. Kiedy przyjaciele znaleźli się tak blisko, że byli w stanie rozróżnić poszczególne słowa wypowiadane przez tę dwójkę, zostali wreszcie zauważeni.
– Może tam koło rzeki... JESTEŚCIE! – wykrzyknął Zielony Kot. – Na cztery żywioły, czy wy zawsze musicie się gubić? Byliśmy przekonani, że ten cholerny deszcz zmył was z powierzchni ziemi. We łbach wam się poprzewracało!
– Wybacz – mruknął Marcel. – Straciliśmy was na chwilę z oczu.
– Nie straćmy lepiej tęczy – burknął Zielony Kot. – W tym deszczu zaraz przestaniemy cokolwiek widzieć.
Mimo że widoczności na pewno nie dało się określić mianem dobrej, w oddali wciąż majaczył zarys ich celu – tęczy. Odcinała się od szarego nieba kolorami, których nie można było pomylić z niczym innym.
– Cholerna ulewa! – powiedziała Rosa, mierząc gniewnym wzrokiem strugi deszczu lejące się na nich prosto z nieba.
– Paskudna pogoda – przyznał Marcel.
– Maleńka mżawka – powiedział z ironią Zielony Kot.
– Kapuśniaczek.
W tymmomencie wszyscy spojrzeli po sobie i, chociaż nie mieli ku temu żadnegokonkretnego powodu, wybuchnęli głośnym śmiechem. Stali tak pośrodku ulewy,mokrzy, zmęczeni, zziębnięci, szukający tęczy, którą ledwo byli w staniedojrzeć zza zasłony deszczu, i śmiali się do rozpuku jak banda wariatów,która postradała zmysły. Nawet Elka dołączyła do ich osobliwego chóru.
***
Musiały minąć długie godziny mozolnej wędrówki, zanim Zielony Kot, Marcel, Rosa i Ela stanęli wreszcie u stóp tęczy. Był to niesamowity widok – wznosiła się przed nimi niczym potężny most. Marcel musiał jej dotknąć, by przekonać się, że istnieje naprawdę. Była twarda. Wyglądało na to, że naprawdę dało się na nią wspiąć. Chłopak zrobił niepewnie pierwszy krok.
Wędrowcy szli po tęczy ostrożnie, uważając, by nie poślizgnąć się i nie runąć głową w dół. Deszcz na szczęście przybrał wreszcie rozsądne rozmiary – wciąż padało, ale przynajmniej nie była to już owa dzika ulewa, z którą musieli zmierzyć się wcześniej. Wyglądało na to, że Aquie udało się w końcu zapanować nad swoim żywiołem.
Jednak nawet bez szalejącej ulewy lejącej się z nieba rzęsistym strumieniem, przejście po tęczy nie zaliczało się wcale do rzeczy łatwych – jej powierzchnia była śliska jak lód, a tęcza pięła się wciąż do góry. Wydawało się już, że zaraz sięgnie nieba, gdy wreszcie, po kilku godzinach karkołomnej wędrówki, zaczęła wreszcie opadać delikatnie w dół. Spacer po tęczy opadającej w dół nie okazał się jednak ani trochę łatwiejszy od spaceru po tęczy pnącej się w górę. Kiedy w końcu przyjaciele znaleźli się na samym dole, każdy ledwo stał na nogach.
Marcel usiadł na ziemi, było mu już bowiem wszystko jedno, czy siedzi w błocie czy stoi w deszczu. Odwrócił głowę i, chociaż wiedział, co za sobą zobaczy, widok i tak zaparł mu dech w piersiach. Tuż za nim wznosiła się ogromna tęcza, zrobiona jakby ze szkła, a jednocześnie sprawiająca wrażenie nierzeczywistej i ulotnej jak załamanie światła.
„Szedłem po tęczy" – pomyślał chłopak. To było nieziemskie przeżycie. Miał nadzieję zapamiętać je na zawsze.
– Drugi koniec tęczy – powiedział Zielony Kot, uważnie rozglądając się dookoła. – Wreszcie tu jesteśmy. No i co teraz? – Bezradnie rozłożył łapy.
Zmoknięty i smutny wyglądał tak żałośnie, że Marcelowi zrobiło mu się go żal.
– Nie wiemy gdzie powinniśmy szukać. Czego powinniśmy szukać – powiedziała Rosa, rozglądając się wokół siebie. – Chociaż nie. Patrzcie, widzicie te róże?!
Wszyscy zwrócili głowy w kierunku, który wskazywała. Rzeczywiście, tuż obok miejsca, w którym wylądowali, rosły róże. Jak mogli w pierwszej chwili nie zwrócić na nie uwagi? Zwłaszcza, że nie były to byle jakie kwiaty. O nie! Kilkanaście metrów przed nimi rozciągał się wielki różany ogród, a krzewy wyrastały na wysokość kilku metrów. Były dorodne i piękne. Ktoś najwidoczniej musiał regularnie o nie dbać.
– Pamiętacie, w liście była mowa o wskazówce dotyczącej otwarcia portalu. Myślicie, że to ma jakiś związek z różami? – zapytała podekscytowana Rosa, zrywając kwiat. – Ała! – jęknęła, kiedy ostry kolec ukuł ją w palec. Na bladej skórze zalśniła na moment kropla krwi, ale od razu zmył ją deszcz.
– Albo z krwią – rzucił Marcel.
– Albo z czerwienią – zaproponował Zielony Kot. – Moi drodzy, to bez sensu – dodał po chwili. – Albo z kolcami, albo z badylami, albo bla, bla, bla.
– Czekajcie... – powiedziała Elka, a głowy pozostałych zwróciły się w jej stronę. – Tam jest przecież dom.
– Dom?! – wykrzyknął futrzak i wytężył wzrok.
Rzeczywiście. Tuż za różanym ogrodem majaczył zarys domu. Znad czubków krzewów widać było jego dach.
– Ktoś tu mieszka! – wykrzyknął Marcel i od razu ruszył w stronę budynku.
Cała pozostała trójka natychmiast poszła w jego ślady i wkrótce ich oczom ukazał się najprawdziwszy dom; zbudowany z bali, z czerwonym dachem, niezbyt duży, ale też nieszczególnie mały. Miał okrągłe okna, w których wisiały niebieskie firanki. Do drzwi przybita była tabliczka z napisem namalowanym czarną farbą.
– Nie pukać – przeczytał Zielony Kot i niepewnie stanął na schodku. – Przyjemniaczek. To jak, pukamy? – spytał, a pozostali tylko wzruszyli ramionami. To znaczy Elka wzruszyła skrzydłami, bo gęsi nie mają przecież ramion.
– No to pukamy – zdecydował futrzak i zastukał trzy razy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro