Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

32. Końce i nowe początki cz.4

Marcel znajdował się w jakimś pomieszczeniu, zbyt małym jak na pokój. Otworzył oczy, ale to nic nie dało. Wciąż widział tylko ciemność. Postanowił więc zdać się na inne zmysły – wyciągnął przed siebie ręce, a te natrafiły na coś miękkiego. Na coś żywego.

Posunął się krok do przodu i ponownie dotknął to coś. „To tylko futro" – pomyślał z ulgą i jednocześnie zdał sobie sprawę, że ostry zapach, który kuł go w nozdrza musiał być wydawany przez środek na mole. Nagle wyrżnął głową w jakąś twardą powierzchnię. Znów wyciągnął ręce. Drewniane deski. Po lewej stronie, po prawej, na górze i na dole.

„Na pewno jestem w szafie" – uświadomił sobie chłopak, ale myśl, że znajduje się w szafie wcale go nie zdziwiła. Przeciwnie, uznał, że to coś zupełnie normalnego. Ucieszył się. Ta szafa, jak i każda inna, musiała mieć drzwi, przez które można było ją opuścić.

Jak pomyślał, tak zrobił. Natrafił dłońmi na drzwi i pchnął je z całej siły. Ustąpiły dopiero przy trzeciej próbie. Jasność, która wlała się do wnętrza szafy, całkiem oślepiła Marcela. Chłopak przymknął oczy i po omacku wyszedł na zewnątrz. Po kilku chwilach niepewnie rozchylił powieki. Spróbował wypatrzeć coś pośród wszechobecnego blasku, ale... poza blaskiem nic tu nie było.

„Gdzie ja tak właściwie jestem?" – pomyślał Marcel i szybko odwrócił głowę, by móc zobaczyć tę wielką szafę, w której się wcześniej znajdował. Na próżno – mebel zniknął. Wyglądało na to, że istnieje tylko Marcel i ta okropna jasność, która znów kazała mu zamknąć oczy.

Chłopak usiadł na ziemi, zrozpaczony. Zaczął zastanawiać się, gdzie właściwie podziała się reszta ludzkości, kiedy nagle wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Padał na niego deszcz. Kap, kap, kap. Wielkie krople zmoczyły mu ubranie do suchej nitki, a on zaczął się topić, rozpuszczać jak cukier w herbacie i byłby się rozpuścił całkowicie gdyby nie...

– Ach! – Marcel gwałtownie usiadł na ziemi, rozglądając się dookoła.

No tak, to tylko głupi sen. Chociaż jedna rzecz była prawdziwa.

Deszcz.

Wielkie krople rozbijały się o ziemię, mocząc przy tym wszystko, co napotkały na swojej drodze. Niestety tym czymś była także grupka wędrowców, która obudziła się w jednej chwili, zaskoczona tą gwałtowną, niespodziewaną ulewą. Deszcz wyrwał ze snu Marcela, Zielonego Kota i Elę. Natomiast Rosa siedziała po turecku na ziemi. Miała twarz skierowaną ku niebu. Mokre, czarne włosy oblepiały jej głowę, a żółty szalik powoli nasiąkał wodą.

– No i leje! Jak my będziemy tak łazić jak leje? – wykrzyknęła Elka.

– Ale to dobrze, że leje! – oburzył się Zielony Kot. – Zdarza się, że czasem podczas deszczu świeci słońce. A wtedy na niebie pojawia się...

– Tęcza – odparli razem Marcel i Rosa.

Był to już czwarty dzień tej ich dziwnej wędrówki przed siebie, podczas której, mimo że pokonywali kolejne kilometry, wcale nie przesuwali się bliżej celu. Cztery dni wypełnione marszem i ciszą, okazjonalnie przerywane krótkimi postojami na posiłki i odpoczynek. Cztery dni, podczas których każdy z nich miał zbyt dużo czasu na myślenie. I choć Marcel wiedział, że szanse na to, iż deszczowe niebo rozświetli słońce były bliskie zeru, był pewien, że właśnie nastąpił jakiś przełom w ich dziwnej wędrówce. Przynajmniej zaczęło padać.

Chłopak wygramolił się z mokrego śpiwora. Spanie w dziwnych miejscach na twardych powierzchniach powoli stawało się dla niego nową normalnością, do której zaczynał się już przyzwyczajać.

– Ej, ruchy! – wrzasnął Zielony Kot. – Chyba nie zamierzacie tutaj zimować, co?

Rosa, Marcel i Ela zwinęli swoje śpiwory, które zdążyły już porządnie nasiąknąć wodą, i wrzucili je do największej szuflady drobiny zmniejszającej.

– Nawet nie chcę myśleć o tym, jak będziemy spać w tych mokrych śpiworach następnej nocy – mruknął Marcel.

– Może uda nam się trafić na jakąś stację – powiedziała z nadzieję Rosa.

– Ja pieprzę – warknęła Elka. – Jesteście niemożliwi. Do końca życia mi się nie wypłacicie za to wszystko, co przez was przechodzę.

***

– Już tylko kropi – zauważył chłopak, kiedy jakąś godzinę później przyjaciele jedli śniadanie, na które składały się zupełnie twardy chleb, dżem truskawkowy i powidła śliwkowe. I dokładnie w tym momencie kiedy to powiedział, Marcel zobaczył coś, co sprawiło, że serce zabiło mu mocniej w piersi.

Zza deszczowych chmur przeświecało słońce. Chłopak nie mógł uwierzyć własnym oczom.

– Świeci słońce! – wykrzyknął. – To jest zupełnie nieprawdopodobne! Ktoś musiał maczać w tym palce!

– Znasz kogoś, kto potrafi zapalić słońce? – zapytała Rosa. W jej głosie brzmiała nuta ironii.

Zielony Kot powoli pokręcił głową i rzucił Rosie krótkie spojrzenie. Później potarł łapą nos i ponownie spojrzał na dziewczynę. Zlustrował ją od stóp do głów i widać było, że ma już zamiar coś powiedzieć, ale przeszkodził mu w tym okrzyk Marcela:

– Nie wierzę! – zawołał chłopak, pokazując coś palcem. – Tęcza!

Wszyscy zwrócili głowy w kierunku, który wskazał.

Rzeczywiście, w oddali zaczęła pojawiać się tęcza; bardzo dziwna tęcza, w niczym nie przypominająca tej, którą znał i pamiętał Marcel. Nie była ona jedynie złudnym załamaniem światła, ale wyglądała jak prawdziwy most. Pojawiała się powoli – najpierw zalśniły kontury, które następnie zaczęły wypełniać się kolorami. Na samym końcu zabłysnął fiolet, a kiedy tylko to się stało, Marcel, Rosa, Kot i Elka natychmiast spojrzeli po sobie. Wszyscy myśleli o jednym – ten ogromny, kolorowy most czekał właśnie na nich. Czekał na nich jego drugi koniec.

Wyglądało na to, że tęcza najwidoczniej chciała zostać przez nich odnaleziona i dlatego pojawiła się tak szybko. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro