Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

31. Końce i nowe początki cz.3

Dopiero kiedy słońce zaczęło już powoli chylić się ku zachodowi, Zielony Kot, Marcel, Rosa i Ela pozwolili sobie na dłuższy odpoczynek. Cały dzień szli jednym, miarowym tempem, prosto przed siebie, nie zatrzymując się dłużej niż na zaledwie parę chwil. Nawet odzywali się do siebie z rzadka – głównie po to, by poprosić Rosę o powiększenie drobiny i wyjęcie z niej czegoś do picia lub do jedzenia. Wędrowcy wpadli w dziwne odrętwienie – nikt wiele nie mówił, a każdy zajęty był po prostu stawianiem kroków – do przodu, do przodu, wciąż przed siebie. Najgorsze w tym wszystkim było to, że mimo wysiłku, wcale nie przybliżali się do celu – ten nie znajdował się przecież w konkretnej odległości. Poszukiwanie tęczy nie miało dla Marcela wiele sensu, ale zdążył się już przyzwyczaić, że w Donikąd sens można było znaleźć zupełnie gdzie indziej, niż chłopak był do tego przyzwyczajony.

Chłopak zastanawiał się też nad konsekwencjami powziętej decyzji o szukaniu drugiego końca tęczy. Nawet jeśli teoretycznie miało to wszystko sens, czy nie postępowali zbyt pochopnie? Zielony Kot tak szybko zadecydował, że muszą skorzystać z Portalu, Który Zabiera Wszystkich w Miejsca, w Których Powinni Się Znaleźć, by odstawić do domu Elę oraz jego samego – skąd jednak miał pewność, że portal nie wyrzuci ich w inne miejsca? Kto właściwie decydował o tym, gdzie w danej chwili powinni się znaleźć? Pozostawała też kwestia Ludzi Oka – zupełnie przypadkiem wmieszali się w sprawy czarowników i postanowili wykorzystać ich odkrycie do swoich własnych celów. Czy mieli kiedyś spotkać na swojej drodze Ludzi Oka? Nie było to wcale takie nieprawdopodobne. Mimo zapewnień Zielonego Kota o dobrych zamiarach czarowników, jakimi było poszerzanie granic wiedzy i nauki, nie wiedzieli przecież jak Ludzie Oka zareagują, odkrywszy, że jakaś czwórka nieznajomych postanowiła podążać zgodnie z instrukcją z listu, który znalazł się w ich rękach zupełnie przypadkiem. No i była jeszcze ta tajemnicza dziewczyna, do której portal miał zaprowadzić czarowników. Kim mogła być? Czy groziło jej jakieś niebezpieczeństwo? Rzecz jasna trapiła go jeszcze kwestia Rosy – Marcel głęboko wierzył, że przyjaciółka ostatecznie postanowi udać się z nim do jego własnego świata. Nie powinni, nie mogli się przecież rozdzielić po tym, jak już raz się spotkali. Ale czy Portal, Który Zabiera Wszystkich w Miejsca, w Których Powinni Się Znaleźć zamierzał ją tam wyrzucić, zakładając, że w ogóle Rosa chciałaby z niego skorzystać? Czy jego uniwersum było miejscem, w którym Rosa powinna się znaleźć? Bardzo chciał w to wierzyć, ale skłamałby przed samym sobą przyznając, że był tego pewien. Marcel miał dziwne, nieodparte wrażenie, że właśnie pakowali się w historię, do której wcale nie należeli.

Tyle pytań pozostawało bez odpowiedzi. Od myślenia o tym wszystkim zaczęła boleć go głowa. Postanowił więc skorzystać ze swojej wyjątkowej umiejętności, która od zawsze pomagała mu w ciężkich chwilach – zapomnieć o przeszłości i przyszłości i uznać, że jedyne co istnieje, to chwila obecna.

Mimo wszystko warto było odbyć tę długą, pieszą wędrówkę dla samych chociażby widoków, które wynagradzały im przebyte kilometry. Widoki Donikąd należały do takich, co to zapierają dech w piersiach i pozostają w pamięci na długie lata. Po opuszczeniu miasteczka Zielony Kot poprowadził swoich towarzyszy ścieżką wiodącą przez mały zagajnik. Marcel pamiętał ją, tę samą trasę obrali bowiem podczas pierwszego dnia jego pobytu w Donikąd, tuż po opuszczeniu zamku królowych.

Dokładnie w tym momencie, kiedy chłopak przypomniał sobie pełne rozczarowania spotkanie z królowymi czterech żywiołów, zagajnik nagle się skończył, a oczom podróżnych ukazał się zamek. Marcel przyjrzał mu się z zachwytem. Zdał sobie sprawę, że obraz zamku, który do tej pory przechowywał w swojej pamięci, prezentował się zupełnie inaczej – pamiętał jedynie jakąś skarłowaciałą jego wersję, zdecydowanie mniej imponującą. Prawdziwy zamek poraził podróżnych swym pięknem, kiedy tylko wyłonił się zza drzew. Stał na wzgórzu, przez co prezentował się jeszcze wynioślej. Zdawał się lśnić w blasku słońca. Był ogromny. Sprawiał wrażenie tak dużego, że mogłoby zamieszkać w nim całe miasteczko. Ale Marcel wiedział też, jak ta budowla wyglądała w środku – przed oczami stanęły mu obrazy pustych, długich korytarzy, bez żywej duszy, bez żadnej nawet służby. Zamek był tak wielki, że mogłyby zmieścić się w nim setki osób, ale tak naprawdę w środku mieszkały tylko cztery królowe, samotnie tkwiące na swych tronach. Władczynie żywiołów: Aer, Ignis, Aqua i Terra.

Wędrowcom nie było jednak dane zbyt długo cieszyć oczy widokiem niezwykłego zamku sprawiającego wyrażenie, jakby ktoś ulepił go z lejącego się piasku. Wąska dróżka, która po wyjściu z zagajnika stała się ich przewodnikiem, prowadziła w lewo. Mijała budowlę i oddalała się od niej w stronę wzniesień majaczących gdzieś na horyzoncie. Nikt nie wiedział, gdzie dokładnie prowadziła ta droga, ale wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że skoro ich cel nie leży w żadnym konkretnym miejscu, to równie dobrze mogą iść w stronę wzgórz.

Długi marsz wśród łąk nie był ani męczący, ani nieprzyjemny.

– Czy są tu w ogóle jakieś miasteczka? – spytał Marcel podczas krótkiego postoju w szczerym polu.

Zielony Kot musiał wypić cały sok jabłkowy zanim odparł, że jeszcze zobaczą prawdziwe miasto. I to niewykluczone, że już bardzo niedługo.

Słowa Kota okazały się być prawdą – kiedy tylko wędrowcy wspięli się na pierwsze ze wzgórz, oczom ich ukazało się miasto leżące w dolinie. Było naprawdę spore, a w miarę jak się do niego zbliżali, zdawało się rosnąć w oczach. Oczywiście Marcel w przeszłości widział miasta o stokroć bardziej okazałe od tego, ale nie spodziewał się spotkać w Donikąd tak dużej osady.

Napotkane miasto było bardzo dziwne – przechodząc przez nie, miało się wrażenie, że nie jest ono jedną, nierozerwalną całością, a raczej budują go dziesiątki małych miasteczek. Każda dzielnica zdawała się być osobną osadą. Domki były małe, a uliczki brukowane. Spacerowali po nich ludzie, którym Marcel przyglądał się z zaciekawieniem. Zauważył jedno – tutejsi Donikanie różnili się od tych z miasteczka, gdzie mieszkali Lila i Bern. Byli wyżsi i chłopak nie górował już nad innymi swoim wzrostem.

Ludzie rzucali wędrowcom zaciekawione spojrzenia. Zresztą trudno się było im dziwić – korowód składający się z kota koloru soczystej trawy, gęsi, dziewczyny i chłopaka nawet w Donikąd musiał należeć do rzadkości. Spojrzenia te były na pewno ciekawskie, ale nie złośliwe. Donikanie uśmiechali się do nich, a ich uśmiechy zdawały się mówić „powodzenia!".

Po mieście przyszła z kolei pora na rzekę, pierwszą (jeśliby nie liczyć małych strumyków) dużą rzekę, jaką Marcel zobaczył w Donikąd. Płynęła na dnie głębokiego kanionu – rwąca i niebezpieczna. Spieniona woda była zupełnie biała. Patrząc na rzekę, Zielony Kot w pewnym momencie pokręcił głową, westchnął i zaczął mówić coś o starej Aquie. Marcel od razu postanowił wypytać go, co dokładnie Aqua ma wspólnego z tą rzeką. Jednak na próżno – Kot nie pisnął już ani słówka i w milczeniu ruszył w dalszą drogę.

Podróż wzdłuż wzburzonej rzeki trwała dość długo. To tutaj, kiedy słońce zaczęło już zachodzić za horyzont, wędrowcy postanowili zatrzymać się wreszcie na zasłużony odpoczynek.

– Nie czuję nóg! – jęknęła Elka. – Wszyscy jesteście zupełnie szaleni. Na co mi przyszło! Kto to słyszał tyle łazić? I to bez powodu – narzekała gęś.

– Wcale nie bez powodu – powiedział Zielony Kot, po czym uśmiechnął się od ucha do ucha. – Chcemy przecież odstawić cię do domu, moja droga, miałem nadzieję, że zapamiętasz ten drobny szczegół.

Rosa zdjęła z szyi niewielką szafeczkę. Położyła dłoń na drobinie, a ta momentalnie urosła do rozmiarów szafki kuchennej.

– Kolacja – obwieściła, wyjmując z jednej z większych szuflad różne przysmaki, którymi obdarowała ich szafka gotująca w stacji dwieście dwadzieścia dwa.

Każdy dostał swój przydział jedzenia. Chleb nie był już najświeższy, ale po całym dniu wędrówki wszystkim smakował. Aromatyczne warzywa stanowiły pyszny dodatek.

– Czy my w ogóle mamy jakiś plan? – ośmielił się zapytać Marcel.

– Oczywiście – odparł Zielony Kot. – Potrzebujemy deszczu i słońca. Przecież szukamy tęczy.

– Myślę, że szybko ją znajdziemy – odezwała się Rosa.

Zielony Kot westchnął.

– Może tak, może nie. Aqua jest już stara. Na szczęście jeszcze nie dość stara, by stanowiło to niebezpieczeństwo dla Donikąd, ale deszcze się zupełnie rozregulowały. Ostatnio panuje tutaj raczej susza.

– Co to tak właściwie znaczy, że Aqua jest stara? Jakie ma to konsekwencje dla Donikąd? – zapytał Marcel, żując paprykę.

– Jej ciało traci moc – odpowiedział mu w końcu Zielony Kot. – Żywioł powoli zaczyna wymykać jej się spod kontroli, co zapewne będzie skutkować suszami i nagłymi ulewami.

– I co będzie potem?

– Potem jej miejsce zajmie nowa królowa i wszystko w końcu wróci do normy.

– To chyba nie najgorsza perspektywa? – rzucił chłopak, ale nikt mu nie odpowiedział.

Marcel wyciągnął się na trawie. Dopiero wtedy poczuł jak bardzo jest zmęczony. Jego powieki zrobiły się nagle bardzo ciężkie i całym wysiłkiem woli musiał zmusić się, by nie dać im swobodnie opaść.

– Gdzie będziemy spać?

– Trawy jest pod dostatkiem!

– Fantastycznie – mruknęli równocześnie Marcel i Ela.

Na szczęście udało im się pożyczyć od Lili i Berna cztery prawdziwe śpiwory, które od dłuższego czasu leżały zapomniane w komórce w ich domu i czekały, aż zostaną wreszcie użyte. Stanowiło to co prawda niewielkie pocieszenie w perspektywie spędzenia kolejnej nocy na gołej ziemi, ale mimo wszystko miało znacząco podnieść im komfort spania.

Noc zapadała powoli. Cała czwórka chwyciła swoje śpiwory i postanowiła znaleźć najmiększy kawałek ziemi, by wygodnie się na nim rozłożyć. Marcel musiał przyznać, że w życiu tak ściśle związanym z rytmem słońca było coś dziwnie pociągającego.

Chłopak rzucił swój śpiwór tuż obok miejsca, gdzie położyła się Rosa. Dziewczyna wpatrywała się w rzekę płynącą nieopodal.

– Rosa? – szepnął Marcel, kładąc się blisko przyjaciółki.

– Hm? – mruknęła.

– Co ty o tym wszystkim myślisz?

– Hm?

– O szukaniu drugiego końca tęczy i tak dalej.

– Hm? – powtórzyła po raz trzeci. Wciąż wpatrywała się w nurt rzeki nieobecnym wzrokiem.

– Myślisz, że znajdziemy tęczę, po prostu idąc przed siebie? Przecież moglibyśmy gdzieś sobie na nią poczekać. W jakimś miejscu, gdzie są łóżka i te sprawy.

– Myślę, że znajdziemy ją, jeśli mamy ją znaleźć – odparła tajemniczo. – Nie znaleźlibyśmy jej, nie szukając – dodała.

– Nie rozumiem – przyznał Marcel.

– Wierz mi, znajdziemy ją, jeśli tęcza chce dać nam się znaleźć. Nie znaleźlibyśmy jej bezczynnie czekając w jakimś miłym miejscu.

Marcel po raz kolejny przekonał się, że tok rozumowania Donikan rzadko pokrywał się z jego własnym.

– Rosa? – rzucił po raz kolejny.

– Hm?

– Wiesz, że będę musiał w końcu wrócić, prawda?

–Wiem. – Wciąż wpatrywała się w rzekę.

– Pamiętasz, co mówiłem ci ostatnio? No wiesz, o portalu? Myślę, że mogłabyś pójść ze mną. Wiem, że pewnie taka perspektywa wydaje ci się teraz pewnie zupełnie szalona i w ogóle, ale myślę, że to naprawdę świetny pomysł. Wszystko by się jakoś ułożyło.

– Pewnie mogłabym to przemyśleć. – Rosa wreszcie na niego spojrzała i uśmiechnęła się. Jednak w jej uśmiechu czaił dziwny cień smutku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro