Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3. Władczynie czterech żywiołów cz.1

Cześć! Obserwując preferencje czytelników, postanowiłam podzielić rozdziały na dwie części (a niektóre, te wyjątkowo długie, nawet na trzy lub cztery) i publikować je teraz częściej - w środy i niedziele :) Mam nadzieję, że to rozwiązanie okaże się lepsze. Niestety przez to rozdzielenie, części nie będą konczyły się w tych momentach, w których sobie to założyłam, ale zgodnie z Waszymi sugestami uznałam, że taki zabieg i tak lepiej się sprawdzi na Wattpadzie :)


Twarda ziemia. Chłodna posadzka pod policzkiem. Nogi podciągnięte pod samą brodę, by zachować w ciele resztki ciepła, które i tak znajdowały sposób, by prędko ulecieć. Nic nie wskazywało na to, że Marcel właśnie obudził się we własnym łóżku i wszystko to, co przeżył ostatnio, było tylko długim snem.

Otworzył oczy. W pomieszczeniu panowały egipskie ciemności. Przekręcił się na bok i zauważył, że jedynym źródłem światła były błyszczące ślepia Zielonego Kota, które wyraźnie odcinały się w mroku. Nie dostrzegł nad sobą skrawka nieba, niewiele większego od jego głowy, który przecież wcześniej na pewno się tam znajdował. Pomyślał, że widocznie spali tak długo, że musiał minąć już cały dzień i zapadła noc.

– No nareszcie! – wykrzyknął Kot. Z jego głosu zupełnie zniknęła chrypka. – Myślałem, że będziesz tak spał całą wieczność.

– Nie mogłeś po prostu mnie obudzić? – spytał Marcel, siadając. Dłonie całkiem mu zgrabiały z zimna. Chuchnął na zziębnięte palce i zaczął je powoli rozcierać. Ciepło bardzo powoli wracało do jego ciała.

– Za żadne skarby, nie! – wykrzyknął Zielony Kot. – Jeszcze obudziłbyś się gdzieś w połowie i wtedy dopiero miałbym z tobą problem. No wiesz, gdyby twoje ciało prześniło, a umysł zatrzymał się gdzieś pomiędzy. No ale nieważne, nieważne. Pora wreszcie stąd wyjść, bo bardzo tu chłodno. Za mną! – zakomenderował.

Zielony Kot, nie ociągając się dłużej, wstał i łapą pchnął drzwi. Z gardła Marcela wydobył się niekontrolowany, zduszony okrzyk. Przed nimi nie znajdowało się nic. Budowla była zawieszona w czarnej otchłani. Zupełnie jakby wznieśli się w kosmos i zatrzymali gdzieś między gwiazdami. Tyle że bez gwiazd.

Zielony Kot, zupełnie nic sobie z tego nie robiąc, po prostu wyszedł za drzwi. Przez ułamek sekundy Marcel miał wrażenie, że Kot runie w dół, prosto w tę niepokojącą pustkę. Nic jednak takiego się nie wydarzyło. Kiedy tylko Kot wychynął w nicość, pod jego puchatymi łapami natychmiast uformowała się zwykła, polna, trochę skręcająca w lewo droga zawieszona w ciemności.

– No chodź, chodź, śmiało, chłopcze! – zawołał futrzak zachęcająco.

Marcel, który powoli zaczynał przyzwyczajać się do tego, że nie pozostaje mu nic innego jak słuchać we wszystkim Zielonego Kota, niepewnie stanął na drodze i zrobił kilka kroków do przodu. Ze zdumieniem zauważył, że ścieżka formowała się w miarę jak nią szli i znikała tuż za nimi. Budowla, w której spali, wciąż była więc zawieszona w nicości.

– Czyli... – zaczął chłopak. – Gdzie my właściwie idziemy? Jak nazywa się ta twoja... kraina?

Kot zachichotał z zadowoleniem.

– Och! – wykrzyknął radośnie, jak ktoś, kto właśnie wraca do domu po zbyt długiej tułaczce. – Donikąd!

Marcel zmarszczył brwi i, próbując wypatrzyć coś w ciemności przed nimi, spytał niepewnie:

– Donikąd? Co masz na myśli? – Już nic nie mogło go zdziwić w świetle ostatnich wydarzeń.

Zielony Kot parsknął śmiechem.

– Właśnie zmierzamy do Donikąd! Donikąd. Tak nazywa się ta moja kraina, jak to właśnie przed chwilą ująłeś. Aczkolwiek ja sam powiedziałbym raczej uniwersum. To pojęcie dużo szersze niż kraina – mówił futrzak, dając się prowadzić magicznej drodze i ufając jej bezgranicznie. Ścieżka ani razu go jednak nie zawiodła i zawsze formowała się tuż pod jego łapami. – Zresztą sam popatrz, ląd właśnie się tworzy.

Był to moment, w którym Marcel po raz pierwszy ujrzał Donikąd.

Chłopak z fascynacją obserwował jak wąska ścieżka rozszerza się, rozlewa, rozdyma, tworząc ogromną, bezkształtną płaszczyznę, która zaczęła rozrastać się z niewyobrażalną prędkością. Już po chwili chłopak nie był w stanie dostrzec jej krańców, taka zrobiła się wielka.

Wtem Marcel usłyszał huk i spróbował odnaleźć wzrokiem źródło hałasu. Zauważył, że z ziemi zaczyna coś wyrastać. „Co to za dziwaczna roślina?", pomyślał. Jednak nie była to wcale żadna roślina, ale metalowy, trochę odrapany pręt. Chłopak z uwagą obserwował jak słupek wznosi się coraz wyżej w górę. Osiągnąwszy wysokość kilku metrów, zaczął nagle zakrzywiać się i opadać łagodnym łukiem ku ziemi. Pręt w końcu wbił się w glebę po przeciwnej stronie ścieżki, a w najwyższym punkcie łuku, który sobą uformował, w mgnieniu oka zmaterializowała się drewniana, pomalowana na czerwono tabliczka. Szyld kołysał się wprzód i w tył, skrzypiąc niemiłosiernie. Po chwili zatrzymał się, a Marcel z łatwością zdołał przeczytać widniejący na nim napis:

– Wędrowcze, witaj w Donikąd. Mamy nadzieję, że znajdziesz tu to, czego szukasz.

– No chodź, chooodź! – zawołał Zielony Kot z wyraźnym podekscytowaniem w głosie.

Kiedy tylko przeszli pod łukiem, Marcel zamrugał szybko i poczuł się zupełnie tak, jakby nagle znalazł się w pralce, w której właśnie wiruje kolorowe pranie.

Płaszczyzna znajdująca się za prowizoryczną bramą z powitaniem, wcześniej bezkształtna jak błoto, teraz zaczęła pokrywać się trawą, drzewami, krzewami, górami i budynkami w tak niewiarygodnie szybkim tempie, że Marcelowi zakręciło się w głowie. Świat przed jego oczami wirował jak szalony feerią barw. Kiedy chłopak pomyślał, że dłużej już nie wytrzyma, wszystko nagle zamarło, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To była magia w czystej postaci.

Marcel usiadł na trawie, gapiąc się ze zdumieniem na świat, który przed chwilą uformował się na jego oczach.

– To jest właśnie Donikąd! – zawołał Zielony Kot, tańcząc dziwaczny taniec – połamaniec i co rusz całując ziemię. – Moje Donikąd! Dobrze znowu być w domu!

Marcel jednak go nie słuchał. Siedział nieruchomo, z szeroko otwartymi oczami, a z chwili na chwilę docierała do niego coraz większa ilość bodźców.

Patrzył na świat, który widział po raz pierwszy w swoim życiu, ale przecież znał go tak dobrze. Łapczywie chłonął wzrokiem wszystko, co go otaczało. Najpierw zwrócił uwagę na drzewa. Dużo większe i ewidentnie dużo starsze niż te, do których był przyzwyczajony, wyglądały też zupełnie inaczej – ich pnie skręcały się wokół własnej osi, zupełnie jak jakieś wymyślne starożytne kolumny. Były tak grube, że do objęcia ich potrzeba by kilku, a w niektórych przypadkach, nawet kilkunastu osób. Ogromne, rozłożyste korony szumiały tajemniczo, mimo że wiatr wcale nie wiał. Poruszały się same. Żyły.

Marcel spostrzegł też ptaki latające między drzewami. Wszystkie barwne jak papugi, a do tego naprawdę ogromne. Oprócz dziwacznych ptaków były tam też inne stworzenia, w których chłopak rozpoznał gigantycznych rozmiarów motyle – tak wielkie, że tęczowa ważka, która użądliła go wczorajszego dnia, wyglądałaby przy nich naprawdę skromnie.

Chłopak przypomniał sobie, że przecież powinien oddychać i zdecydowanie nie wolno mu o tym zapomnieć (tak, to była dość absurdalna myśl, ale naprawdę tak właśnie pomyślał). Wciągnął nosem powietrze i od razu poczuł jego zapach. Zapach powietrza. Marcel mógł rzecz jasna uznać, że to nie samo powietrze tak pachnie, tylko jakiś rosnący w pobliżu krzew obsypany wonnymi kwiatami, ale wiedział przecież, że to nieprawda. Bo to był zapach samego właśnie powietrza, delikatny i ulotny.

Marcel przymknął na chwilę oczy, rozkoszując się niezwykłą wonią, lecz szybko je na powrót otworzył, zupełnie jakby się bał, że Donikąd może momentalnie zniknąć, jeśli nie będzie na nie stale patrzył. Wtedy zdał sobie sprawę z kolejnej zdumiewającej rzeczy. Siedział na trawie, ale rzecz jasna nie była to zwykła trawa. Donikańska trawa żyła, tego był pewien. Dotknął palcami źdźbeł, a one w odpowiedzi połaskotały go delikatnie w dłoń.

Marcel omiótł wzrokiem Donikąd i już wiedział to na pewno. Każde z jego dziwnych wspomnień, kolorowych obrazów, które nie wiadomo skąd się wzięły i które co rusz usiłowały nad nim zapanować, pochodziły właśnie z tego miejsca. Nie wiedział jak to możliwe, ale był pewien, że to właśnie widoki Donikąd miał przez lata w swojej pamięci. A teraz, kiedy zobaczył to miejsce na własne oczy, poczuł, że wreszcie jest wolny. Zdawało mu się, że wszystkie natrętne obrazy kolorowego świata wypływały z niego ciurkiem i łączyły się ze swoją barwną ojczyzną. Jednocześnie czuł się dziwnie pusty – zupełnie jakby nie do końca pamiętał kim był do tej pory.

Marcel potrząsnął głową, jakby tym drobnym gestem mógł wszystkiemu zapobiec. Mimo że Donikąd było barwne i piękne, a świat, który znał wcale mu w tym względzie nie dorównywał, to nie pragnął przecież o nim zupełnie zapomnieć! Nie mógł w jednej chwili stracić tego, kim był. Na próżno. Wszystko, co wydarzyło się do tej pory w jego życiu zdawało się stawać jakimś dawno wyśnionym snem, z którego pozostały tylko strzępy wspomnień, rozmyte i niewyraźne.

– Kocie – zawołał przerażony. – Nie wiem co twoja kraina ze mną robi, ale właśnie przestaję być sobą! Dzieje się coś bardzo dziwnego!

Zielony Kot usiadł obok niego na trawie.

– Tak, to zrozumiałe – przyznał. – Nie można należeć do więcej niż jednego uniwersum. W przeciwnym razie człowiek zaczyna wariować.

Tego nie dało się powstrzymać. Z jednej strony wiedział kim był, znał swoje imię i mógłby wymienić kilka faktów z przeszłości, ale nic poza tym. Zamknął oczy. Próbował przypomnieć sobie co lubi, a czego nie znosi, albo co robił w zeszły wtorek. Bez skutku.

– Marcelu. – To był pierwszy raz, kiedy Zielony Kot zwrócił się do niego po imieniu, jakby chcąc przypomnieć mu, kim jest. – Masz tu do czynienia... z silnym promieniowaniem magicznym. Donikąd robi w tobie miejsce na nowego ciebie. Nie można należeć do dwóch uniwersów jednocześnie – powtórzył z przekonaniem.

Marcel niewiele z tego zrozumiał.

– Czy one wrócą? – zapytał chłopak. – Moje wspomnienia? Może nie wszystko było zawsze super, ale żeby tak od razu zapomnieć całe życie!

– Och tak – powiedział Kot. – Będą stopniowo do ciebie wracały. A kiedy tylko ty tam wrócisz, one wrócą całkowicie.

Wrócisz. No tak, oczywiście, przecież nie miał zostać tu na zawsze. Przecież nawet nie chciał zostać tu na zawsze. Dlaczego miałby zostawać na zawsze w jakimś świecie, do którego nie należał? A jednak poczuł ukłucie żalu. Jak długo miała potrwać ta wizyta w Donikąd, zanim zostanie zwrócony do domu?

– Nie do końca wiem, kim teraz jestem – zwierzył się Kotu Marcel. To niezwykłe uczucie, ubrane w słowa i wypowiedziane głośno, nie oddało w pełni powagi sytuacji.

– Czy to nie wspaniale? – zapytał Kot, jakby nie rozumiejąc obawy chłopaka, albo postrzegając problem zupełnie opacznie. – To znaczy, że możesz być teraz kim tylko zechcesz!

Marcel nie miał pewności, co to mogło oznaczać, ale wiedział jedno. Jeśli mógł być kim zechciał, to na pewno w jednej chwili przestał być tym wiecznie rozkojarzonym nastolatkiem. Stał się wolny. Miał w sobie mnóstwo przestrzeni na nowego siebie. Mimo licznych obaw, poczuł nutę podekscytowania.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro