27. Święto Kwiatów cz.2
– Witajcie, witajcie! – powiedziała młoda dziewczyna w bladoróżowej sukience, odbierając od Marcela i jego towarzyszy kosze pełne ciast.
Druga dziewczyna, która ubrana była w błękit, uśmiechnęła się do nich promiennie, podsuwając im pod nos tacę pełną białych kwiatów zerwanych prosto z otaczających ich krzewów. Bern podziękował jej serdecznie, wziął z tacy jeden kwiat i włożył go do ust. To samo zrobili Lila, Rosa, Zielony Kot i Ela. Marcel poszedł w ich ślady. Chłopak spodziewał się, że kwiat będzie pozbawiony smaku, ten okazał się jednak wyjątkowo soczysty. Kwiat smakował jak pierwszy dzień wakacji, jak najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa, jak pocałunek, jak prezent wyczekiwany latami. Jego smak pomieszał się z mamiącym zmysły zapachem, a głowę Marcela wypełniła wata cukrowa. W tym momencie czuł się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Odwrócił głowę i spojrzał na Rosę. Uśmiechnął się do niej błogo, a ta odwzajemniła uśmiech.
– Wszystko w porządku? – zapytała Lila radośnie. Była piękna jak królowa.
Marcel chciał coś odpowiedzieć, ale tylko skinął głową. Kobieta najwyraźniej zrozumiała go bez słów i roześmiała się wesoło. Czy wszyscy czuli się podobnie jak on? Czy polana wśród kwitnących Krzaczorów Krzaczastych wypełniła się właśnie najszczęśliwszymi ludźmi na świecie? Ta myśl wprawiła go w jeszcze lepszy humor.
– Patrzcie na... – zaczęła Lila, ale nie skończyła, gdyż nagle na całej polanie zrobiło się cicho, jak makiem zasiał.
Setki głosów zamilkły, a wszystkie pary oczu skierowały się na szpakowatego mężczyznę, który bezceremonialnie wskoczył na jedno z krzeseł, a później prosto na stół, by każdy na pewno mógł dobrze go widzieć.
– Moi drodzy – Jego głos rozniósł się echem po polanie. Donikanie słuchali z uwagą. – Witam was serdecznie na tegorocznym Święcie Kwiatów, najważniejszej uroczystości dla naszego miasteczka. Jak co roku, nieprzerwanie od wielu, wielu lat mam zaszczyt gościć was wśród Krzaczorów Krzaczastych, w miejscu kontrastów. Zazwyczaj bywa tu szaro i smutno, a dziś jest biało od kwiatów i kolorowo od waszych strojów. Zazwyczaj nikt tu nie przychodzi, a jedyne, co da się tu usłyszeć, to cisza. A dziś to miejsce wypełni się waszymi głosami. Wlejmy więc w nasze Krzaczory Krzaczaste trochę życia. Bawmy się, aż nas świt nie zastanie. Mówię to do was, stali mieszkańcy, jak i do was, najdrożsi goście. Nie będę was jednak dłużej zanudzać, mam wam do powiedzenia już tylko jedno. Bawmy się!
Polana utonęła w odgłosie braw bitych przez setki rąk. Mężczyzna uśmiechnął się serdecznie i zeskoczył ze stołu na ziemię.
– To doradca naszego okręgu – wyjaśniła Lila. – Najlepszy jakiego kiedykolwiek mieliśmy. Wszyscy są zadowoleni z jego rządów. Chodźcie.
Kobieta wypatrzyła pusty jeszcze stolik i zaczęła prowadzić w jego kierunku całą ich piątkę. Jednak w połowie drogi coś innego przykuło jej uwagę. Wzrok Lili spoczął na odwróconej do nich plecami dziewczynie.
– Dalia! – wykrzyknęła Lila i popędziła w jej stronę. Kiedy tylko stanęły naprzeciw siebie, Lila rzuciła się nieznajomej na szyję. – Och, Dalia! Hej, wy tam! Chodźcie tu do nas! – zawołała.
Marcel, Rosa, Bern, Zielony Kot i Ela posłusznie podeszli do dwóch kobiet. Bern uśmiechnął się na widok nieznajomej i podobnie jak Lila rzucił jej się na szyję.
– To moja młodsza siostra, Dalia! – przedstawiła ją Lila. – A to są Marcel, Rosa, Zielony Kot i Ela. Och, kochana, jak się cieszę, że cię widzę.
– Cześć wam! – Dalia obdarzyła ich szerokim uśmiechem.
Wzrok Marcela spoczął na Dalii i chłopak przez krótki moment miał wrażenie, że ktoś właśnie ściszył wszystkie dźwięki; rozmowy, odgłosy kroków, śmiechy obcych osób i szelest sukien. Dalia wypełniła sobą całą obecną chwilę.
Już na pierwszy rzut oka dało się dostrzec jej bliskie pokrewieństwo z Lilą, nie była jednak po prostu młodszą wersją swojej starszej siostry. Dalia miała wesołe niebieskie oczy i idealnie wykrojone, pełne usta. Jej twarz była okrągła jak księżyc w pełni, a policzki rumiane niczym dojrzałe jabłko. Złote, falujące włosy, bardzo przypominające włosy jej siostry, opadały na gołe ramiona. Była ubrana w sukienkę w kolorze malin, która podkreślała jej bujne kształty. Oczywiście, podobnie jak wszyscy inni uczestnicy Święta Kwiatów, miała bose stopy.
Marcel pomyślał, że to najpiękniejsza dziewczyna, jaką w życiu widział. Chciał powiedzieć coś ciekawego i błyskotliwego, by zwrócić na siebie uwagę Dalii i zaimponować jej swoim intelektem i dowcipem. Niestety udało mu się wydusić jedynie „cześć". To jednak wystarczyło, żeby Dalia obdarzyła go olśniewającym uśmiechem, od którego aż zakręciło mu się w głowie.
Lila znów zachichotała, a Marcel nie wiedział czy miało to jakiś związek z jego własnymi odczuciami, których kobieta się domyśliła, czy może po prostu Lila, podobnie jak on, zdawała się być właśnie najszczęśliwszą osobą na świecie i po prostu miała ochotę śmiać się w głos.
– Będą zaraz grać! – zawołał Bernard, wskazując na grupkę osób.
Muzycy przygotowywali do gry przeróżne instrumenty – ogromne tuby, które musiały być podtrzymywane aż przez dwie inne osoby, bębny różnych rozmiarów, lutnie i flety. Muzyka, którą po chwili zaczęli na nich wygrywać, nie przypominała absolutnie niczego, co Marcel kiedykolwiek wcześniej słyszał. Zachęcała do tańca, ale jednocześnie można też było po prostu jej słuchać i wcale nie czuć się znudzonym.
– Marcel? – Marcel nie mógł uwierzyć, że Dalia zwróciła się właśnie do niego.
– Eee, tak?
– Skąd znasz moją siostrę? – zapytała dziewczyna.
– Wspólny znajomy. Zielony Kot. To znaczy, Zielony Kot to przyjaciel Berna. A Bern... – Urwał. Oczywiście Dalia wiedziała kim jest Bern. Czemu już na wstępie musiał robić z siebie takiego głupka?
Nagle Marcel usłyszał tuż obok siebie bardzo ciche prychnięcie. Z trudem oderwał wzrok od twarzy Dalii i spojrzał w bok. Rosa patrzyła na niego z wyraźnym rozbawieniem. W zbyt dużej sukience Lili, z żółtym szalikiem obwiązanym ciasno wokół szyi i krótkimi postrzępionymi włosami, była w tym momencie tak bardzo różna od Dalii, że chłopakowi wydało się nieprawdopodobne, iż obie dziewczyny należały w ogóle do tego samego gatunku. Marcel naprawdę nie chciał myśleć w ten sposób, ale nic nie mógł poradzić na to, że taka właśnie myśl przeszła mu przez głowę; nagła i niespodziewana jak podmuch wiatru.
– Rosa! – wykrzyknął ktoś tuż obok nich. – Marcel!
Święto Kwiatów było w końcu miejscem spotkań.
W ich kierunku biegła właśnie Ariana, odziana w ciemnozieloną, długą sukienkę, kolorem przypominającą zioła suszące się pod sufitem jej chaty. We włosy miała wpleciony pojedynczy żółty kwiat.
– Dzień dobry – powiedziała Rosa, odwracając się od Marcela i kierując swoje kroki w stronę Ariany.
– To Ariana – wyjaśnił Marcel Dalii. – Nasza znajoma zielarka.
– Och, tak, słyszałam o niej – powiedziała dziewczyna. – Kiedyś bardzo pomogła Lili, kiedy moja siostra dostała wysokiej gorączki. To podobno bardzo dobra zielarka. Myślisz, że powinniśmy do nich dołączyć?
– Co?
Dalia wskazała dłonią stolik, przy którym siedzieli już Zielony Kot, Ela, Lila i Bern. Marcel nawet nie zauważył, w którym momencie tamci się od nich oddalili, tak bardzo był zafascynowany osobą Dalii.
– Eeee tak, jasne.
Wciąż nie przychodziło mu do głowy nic błyskotliwego, co mógłby powiedzieć nowopoznanej dziewczynie. W tym momencie Marcela zalała fala wdzięczności do Berna, któremu udało się w końcu zdobyć dla niego garnitur we właściwym rozmiarze. Przynajmniej nogawki spodni zakrywały mu teraz kostki, a to już było coś.
Razem z Dalią podeszli do stolika. Miło było iść boso po trawie (ta też, podobnie jak kwiaty, wyrosła z gołej ziemi tylko na tę jedną noc), która delikatnie pieściła stopy przy każdym kroku.
– Ja mieszkam na co dzień w innym miasteczku – mówiła tymczasem Dalia. – Lila też stamtąd pochodzi, ale przeprowadziła się tutaj po ślubie z Bernem. Staramy się widywać jak najczęściej, ale na pewno sam wiesz jak to jest.
– Mmm...
Przy stoliku Lila była pochłonięta rozmową z Elą. Po raz kolejny Marcel przeżył mały szok, widząc to niecodzienne zjawisko. Lila wydawała się być jedyną osobą, którą Ela nie tylko tolerowała, ale nawet najwyraźniej lubiła.
– Ktoś tu chyba zapomniał o całym świecie – mruknął Zielony Kot do chłopaka, na tyle cicho, by nikt inny nie usłyszał jego słów.
Czy to naprawdę było takie oczywiste? Czy oni wszyscy wiedzieli? Zielony Kot nie miał jednak racji. Marcel wcale nie zapomniał o całym świecie. W tym momencie po prostu całym światem stała się Dalia.
– Napijmy się – powiedział Zielony Kot, sięgając do karafki, która stała na środku stołu i nalał niewielką ilość płynu do sześciu białych miseczek. – To rosa zbierana o poranku – wyjaśnił.
Ponieważ Rosa nie podeszła do ich stolika, miseczek starczyło akurat dla wszystkich. Marcel odwrócił się i zobaczył, że jego przyjaciółka pogrążyła się w rozmowie z Arianą.
Chłopak podniósł do ust swoją miseczkę. Upił łyk i poczuł jak woda przynosi mu przyjemne orzeźwienie. Miał wrażenie, że w tym właśnie momencie ugasił całe pragnienie, jakie kiedykolwiek miał jeszcze w życiu odczuwać.
Dalia tymczasem sięgnęła do szklanej misy, wyjęła z niej mały listek i schrupała go ze smakiem.
– Lorenda – wyjaśniła. – Jest naprawdę pyszna.
Marcel poszedł za jej przykładem i spróbował lorendy. Była jednocześnie słodka, słona, gorzka i kwaśna. Jednak, wbrew temu co mogłoby się wydawać, taka mieszanka wybuchowa nie przyprawiała o mdłości, ale zaspakajała chęć na każdy z tych smaków jednocześnie.
Chłopak nie wiedział po co pół dnia zajmowali się pieczeniem przeróżnych rodzajów ciast dla uczestników Święta Kwiatów, skoro można było po prostu jeść liście.
– Lila – powiedział Bern, który siedział po prawej stronie Marcela. – Zatańczmy.
Kobieta uśmiechnęła się szeroko i momentalnie przystała na tę propozycję. Tymczasem Zielony Kot zaczął przyglądać się z uwagą zgrabnej kociczce, która przechadzała się niedaleko ich stolika.
I wtedy Marcel zrobił coś, czego nigdy by nie zrobił, gdyby nie intensywny zapach kwiatów, który tumanił jego zmysły.
– Dalia, chciałabyś zatańczyć? – zapytał.
Natychmiast pożałował swoich słów. Marcel nie potrafił przecież tańczyć. Za każdym razem kiedy to robił, odnosił dziwne wrażenie, że ma zbyt dużo rąk i nóg. Teraz jednak było już za późno.
– Z przyjemnością! – odparła Dalia.
Chwyciła go za dłoń i poprowadziła na środek polany. Marcel miał wrażenie, że usłyszał za sobą ciche „ja pieprzę". Nie był jednak do końca pewien czy się nie przesłyszał, ponieważ cała uwaga chłopaka skupiła się w tym momencie na trzymającej jego rękę Dalii. Jej skóra była bardzo miękka, zupełnie jak płatek róży.
Stali na środku polany i Marcel nie miał pewności co powinien teraz zrobić. Rzucił okiem na inne pary wirujące w tańcu. Dalia jednak nie wydawała się być w ogóle zażenowana. Bez skrępowania położyła sobie jego dłoń na swojej talii, zupełnie jakby robiła to codziennie.
– Uwielbiam Święto Kwiatów – powiedziała. – Mam tylko nadzieję, że nie będzie padać. Wszyscy się tego trochę boją. W końcu Aqua jest już naprawdę stara, więc ulewy mogą zacząć się lada moment.
Do Marcela nie bardzo dotarł sens jej słów. Był za to bardzo świadomy swojej dłoni znajdującej się na talii Dalii.
– Nie umiem tańczyć – wypalił. – To chyba był jednak głupi pomysł.
– Bzdura – odparła dziewczyna. – Dziś każdy może robić to, co tylko chce.
Przysunęła się do niego. Jej odsłonięty dekolt znajdował się teraz bardzo blisko.
W tym momencie muzyka zmieniła się. Była piękna, powolna i nastrojowa. Marcel skierował wzrok na grupkę muzyków, ale okazało się, że muzyka wcale nie pochodziła od nich. Była zbyt piękna, by mógł ją wydać ziemski instrument.
Chłopak zamknął na chwilę oczy i właśnie wtedy odnalazł jej źródło. Muzyka była wygrywana przez Krzaczory Krzaczaste, przez powietrze, ale jednocześnie grała w nim samym. Tumaniła go w podobny sposób jak magiczne kwiaty, które zakwitały tylko jeden dzień w roku.
I nagle wiedział co powinien zrobić. Chwycił dłoń Dalii i całkowicie poddał się muzyce, która miała źródło w nim samym. Muzyka wyznaczała jego kroki, prowadziła go w tańcu. Nie wiedział czy Dalia też tak sądziła, ale on miał wrażenie, że poruszał się z gracją, zupełnie jakby był zawodowym tancerzem, a nie Marcelem, który wchodził w kałuże i zbijał kubki do herbaty dużo częściej niż przeciętny człowiek.
– W tym roku Święto Kwitów jest naprawdę wyjątkowe. To mój prezent urodzinowy – powiedziała mu do ucha Dalia.
– Naprawdę? Wszystkiego najlepszego.
– Tak, niesamowity przypadek. Wczoraj były moje urodziny, a dzisiaj zakwitły Krzaczory Krzaczaste. Myślę, że tegoroczne święto należy do mnie.
Marcelowi wciąż nie przyszło do głowy nic zabawnego i błyskotliwego, czym mógłby zainteresować Dalię, ale zdał sobie sprawę, że to wcale nie było konieczne. Połączył ich taniec i w tym momencie liczyły się tylko i wyłącznie ich wspólne ruchy. Słowa przestały mieć znaczenie.
– Pochodzimy z gór. – Dalia jednak wolała mówić. Marcel chwilowo wolał milczeć i to także było w porządku. – W miasteczku mieszka też nasza trzecia siostra, Laura. To właśnie u niej się zatrzymałam. W górach zostałyśmy tylko ja z mamą. Ale na Święto Kwiatów przyjechałam w tym roku sama. A ty jesteś z miasteczka?
Marcel nie bardzo wiedział co odpowiedzieć, więc mruknął tylko „mmm". Dalii nie zrobiło to większej różnicy.
– Czuję się trochę tak, jakbym pływała w wielkim morzu. Jednocześnie wiem, że nigdy nie zatonę. To wszystko od tych kwiatów. A ty jak się czujesz?
– Jakbym miał watę cukrową w głowie.
Dziewczyna zachichotała.
– Ale to dobre uczucie.
– Rzeczywiście coś w tym jest – zgodziła się. – Jakbyś był pełen chmur, a jutro miało nie istnieć.
– Tak samo jak wczoraj.
– Tak samo jak wczoraj – powtórzyła. – Jest tylko tu i teraz, muzyka i taniec. – Spojrzała mu prosto w oczy, a Marcel poczuł, że się rumieni. – Chciałabym móc czuć się tak na co dzień.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro