22. Krzaczory Krzaczaste cz.1
Zostało postanowione, że zanim wyruszą w dalszą drogę, Marcel, Zielony Kot, Rosa i Ela zabawią w miasteczku dodatkowy dzień, by móc uczestniczyć w Święcie Kwiatów. Postanowione zostało również (choć nikt nie uwzględnił tego jeszcze z drugą stroną), że najlepiej będzie zatrzymać się u przyjaciół Zielonego Kota – Lili i Berna. Należący do nich domek, choć niewielki, miał bowiem i tak dużo więcej przestrzeni mogącej pomieścić niespodziewanych gości niż maleńka chatka Ariany, która składała się tylko z jednej izby, na dodatek od podłogi aż po sam sufit zawalonej przeróżnymi przedmiotami wykorzystywanymi przez zielarkę w jej codziennej pracy. Marcelowi zwyczaj wpraszania się do cudzych domów bez uprzedzenia wydawał się nieco osobliwy, ale najwidoczniej Donikanie nie widzieli nic dziwnego w spontanicznym przyjmowaniu niezapowiedzianych gości.
Pożegnali się więc z Arianą bez szczególnych wylewności (w końcu mieli zobaczyć się ponownie już następnego wieczoru, podczas owego tajemniczego Święta Kwiatów) i udali się w stronę miasteczka, w którym mieszkali przyjaciele Zielonego Kota – Lila i Bernard.
– Pójdziemy dłuższą drogą, żebyście mogli zobaczyć Krzaczory Krzaczaste jeszcze przed Świętem Kwiatów – wyjaśnił Zielony Kot, prowadząc ich drogą inną niż ta, którą on i Marcel dostali się do chatki Ariany ostatnim razem. – Żebyście w pełni zrozumieli czemu Święto Kwiatów jest takie wyjątkowe.
– Też mi jakieś krzaki – mruknęła Ela.
– Czym jest Święto Kwiatów? – zapytał Marcel, zrównując się z Zielonym Kotem.
– Wyjaśnię wam, kiedy znajdziemy się wśród Krzaczorów Krzaczastych. Żebyście lepiej wszystko zrozumieli. To już niedaleko.
Zielony Kot poprowadził ich ścieżką wśród traw, która wkrótce przerodziła się w ścieżkę wśród wielkich paproci, by ostatecznie stać się drogą prowadzącą wśród chaszczy. Suche, pozbawione życia badyle wystające z ziemi po obu stronach drogi rosły tak gęsto i były tak wysokie, że nie dało się zobaczyć nic poza nimi. Marcel miał wrażenie, że znaleźli się w jakimś osobliwym, krzaczastym labiryncie.
– A oto i Krzaczory Krzaczaste! – zawołał Zielony Kot.
– To chciałeś nam pokazać?
– Krzaczory Krzaczaste zazwyczaj są brzydkie jak dzisiaj, ale wyobraźcie sobie, że ożywają i zakwitają zaledwie jeden raz w roku. Wtedy właśnie odbywa się Święto Kwiatów, w którym uczestniczą nie tylko wszyscy mieszkańcy miasteczka, ale także ich rodziny i przyjaciele mieszkający w innych częściach Donikąd. Wtedy wszędzie tutaj... – Zielony Kot zatoczył łapą szeroki łuk. – Wszędzie jest biało. W ten jeden szczególny dzień urządzana jest wielka zabawa, która trwa aż do momentu, gdy kwiaty zwiędną i opadną, co ma miejsce o wschodzie słońca następnego dnia.
Zielony Kot chwycił jedną z niższych gałązek i przełamał ją na pół.
– Widzicie? W środku jest zielona, zupełnie jak ja! Oznacza to, że Krzaczory Krzaczaste zakwitną lada moment. Mamy szczęście, że zjawiliśmy akurat dzisiaj w chatce Ariany! Święto Kwiatów to fantastyczna zabawa, w której szkoda byłoby nie uczestniczyć.
– Nie powinniśmy raczej skupić się na szukaniu drugiego końca tęczy? – zapytała Rosa, z powątpiewaniem przyglądając się Krzaczorom Krzaczastym i gałązce przełamanej przez Zielonego Kota. Jej mina wskazywała na to, że dziewczyna nie jest szczególnie zachwycona perspektywą uczestniczenia w owym sławnym Święcie Kwiatów.
– Zasada numer jeden – odparł futrzak. – Poszukiwanie przygód jest ważne. Zasada numer dwa. Jeśli w czasie twojego poszukiwania przygód odbywa się jakieś święto, masz obowiązek przerwać swoje poszukiwana. Zasadna numer trzy. Jeśli jest to Święto Kwiatów, możesz zrobić to bez mrugnięcia okiem.
Rosa wciąż nie wydawała się przekonana.
– W Święto Kwiatów nikt nie może zrobić innej żywej istocie krzywdy, jeśli obawiasz się czarownika, z którym przedwcześnie zerwałaś umowę – powiedział Zielony Kot. – To odwieczna zasada.
Rosa pokręciła głową. Wydawała się być zaskoczona, jakby w ogóle nie przyszło jej do głowy, że mogłaby bać się czarownika.
– Nie o to chodzi. Sznur został przerwany, nasza umowa dobiegła końca. Ja po prostu nie mogę znieść dużej ilości osób w jednym miejscu – powiedziała tak cicho, że usłyszał ją tylko Marcel.
Chłopak zaśmiał się.
– Też tak kiedyś miałem! Na szczęście z wiekiem mi przeszło. Najgorsze jest to, kiedy stoisz z dużą grupą osób i cały czas próbujesz coś powiedzieć, ale jakoś nic błyskotliwego nie przychodzi ci do głowy, więc tylko tak stoisz i się uśmiechasz, a im więcej czasu mija, tym głupiej ci odezwać się po raz pierwszy i wszystko kończy się tak, że nie odzywasz się w ogóle. Miałaś kiedyś podobnie?
Rosa patrzyła na niego z wyraźnym rozbawieniem.
– Chyba nie do końca o to mi chodziło.
– Och. Bo ja na przykład zawsze tak miałem! A najgorsze jest to, kiedy później wszyscy myślą, że jesteś nieśmiała albo małomówna, a ty po prostu cały czas nie mogłaś znaleźć odpowiedniego momentu, by się wtrącić, albo nic mądrego nie przyszło ci do głowy.
– Ludzie są strasznie skomplikowani – powiedziała Rosa poważnym tonem. – Mam wrażenie, że to, co robią, czasami zupełnie nie ma sensu.
– To prawda – zgodził się Marcel. – Niekiedy trudno pojąć te wszystkie zasady, bez względu na to w którym świecie się znajdujesz. Koniec końców ludzie wszędzie są tacy sami.
Przejście drogą wśród Krzaczorów Krzaczastych było jak kluczenie w osobliwym labiryncie. Dobrze, że na skrzyżowaniach z innymi ścieżkami ktoś przezornie umieścił tablice informujące w którym kierunku powinni podążać wędrowcy pragnący dotrzeć do miasteczka – W przeciwnym razie bardzo łatwo można byłoby się zgubić w gąszczu Krzaczorów i nigdy już nie znaleźć drogi powrotnej.
W końcu jednak Krzaczory Krzaczaste skończyły się niespodziewanie, a Marcel, Rosa, Zielony Kot i Ela wyszli na zalany wieczornym słońcem skraj miasteczka, gdzie niewielkie domki wyrastały przed ich oczami jak grzyby po deszczu.
– Zapamiętajcie Krzaczory Krzaczaste – zawołał wesoło Zielony Kot. – W Święto Kwiatów będą zupełnie nie do poznania.
Towarzysze doszli wreszcie do celu swojej wędrówki. W jednym z domków Marcel rozpoznał ten należący do Lili i Bernarda. Odwiedził go już bowiem wcześniej, zaliczając wtopę związaną z płatkami mali.
– Bern! – zawołał radośnie Zielony Kot, wpadając jak bomba do ogrodu przyjaciela. – Przyszedłem ci powiedzieć, że masz gości. Całą masę! O, och, to znaczy dzień dobry Lilo.
Z klęczek podniosła się jakaś nieznana Marcelowi kobieta. Obdarzyła ich promiennym uśmiechem, wycierając ubłocone ręce w fartuch. Jej zęby były bardzo białe.
– Plewiłam ogródek – wyjaśniła, pokazując im najpierw swoje dłonie, a później górę splątanych roślin leżącą na ziemi. – Chwasty nam się rozrosły. Nawet nie masz pojęcia jak głośno w nocy krzyczały, nie mogliśmy z Bernem oczu zmrużyć! Dzień dobry Zielony Kocie, miło cię widzieć – dodała.
Marcel przyjrzał się uważnie kobiecie. Miała pełne, malinowe usta i bujne, złote włosy. Zaplotła je w dwa grube warkocze, które zarzuciła sobie na plecy. Jej twarz pokrywały liczne piegi, a bystre, orzechowe oczy patrzyły na gości z zaciekawieniem. Była bardzo ładna.
– Zielony Kot! – Na progu domu pojawił się Bernard. – Marcel! Witajcie! Co za niespodzianka!
– To są Rosa i Ela – przedstawił Rosę i Elę Zielony Kot.
Lila i Bernard podali im ręce w geście powitania.
– Przyjaciele Zielonego Kota są moimi przyjaciółmi – powiedział Bern.
Marcel nie był pewien, czy określenie Eli mianem przyjaciółki było właściwe, nikt z nich nie nawiązał z nią bowiem relacji, którą można by nazwać przyjaźnią. Gęś jednak nie skomentowała słów Barnarda, ale jedynie uprzejmie skinęła głową. W przypadku Elki było to niemal równoznaczne z rzuceniem się Bernowi w ramiona.
– Przybywacie na Święto Kwiatów? – zapytała Lila, uśmiechając się do nich serdecznie.
– Niezupełnie – wyjaśnił Zielony Kot. – W zasadzie jesteśmy tutaj zupełnie przez przypadek, ale rzecz jasna żadna siła nie zmusiłaby mnie do niewzięcia udziału w Święcie Kwiatów.
– Wspaniale! – ucieszył się Bernard. – Oczywiście, że nie może cię tam zabraknąć, stary druhu. Macie świetne wyczucie czasu.
– Wejdźcie do środka – powiedziała Lila. – Porozmawiamy sobie przy herbatce.
Kobieta gestem nakazała im, by weszli do domu. Cała ich szóstka przeszła przez próg, przemierzyła przedsionek pełen kaloszy, parasoli i nie wiedzieć czemu cebuli, a później Marcel znalazł się w najdziwniejszym pomieszczeniu, jakie widział w życiu. Sam nie wiedział, na czym powinien w pierwszej kolejności zawiesić wzrok.
Centralne miejsce na samym środku pomieszczenia zajmował stół – duży, okrągły, wykonany z jasnego drewna. Na stole leżał zielony obrus, a na obrusie stały dwie filiżanki z niedopitą herbatą. Wokół stołu nie było krzeseł, zastąpiły je za to różnokolorowe, wielkie pufy. Na jednej z nich spało smacznie coś zwiniętego w kłębek. Marcel przyjrzał się temu czemuś i stwierdził, że to z pewnością musi być jakieś domowe zwierzątko Lili i Berna. W tym samym momencie zwierzątko otworzyło zaspane oczka i zeskoczyło prosto na puchaty dywan, zostawiając na nim ślady małych, brudnych łapek.
Marcel oderwał wzrok od zwierzątka i przyjrzał się całemu wnętrzu. Jego uwagę przykuły zasłony – były zrobione z grubego pluszu w kolorze słońca.
– Jak ci się podoba nasz salon? – spytała Lila.
– Eeee... piękny – powiedział bez przekonania.
Tak naprawdę sam nie potrafił stwierdzić czy pokój rzeczywiście mu się spodobał. Z jednej strony, racja, był całkiem przytulny, ale z drugiej... trochę irytował go fakt, że idąc musiał wciąż patrzeć pod nogi, by na nic nie nadepnąć. Każdy skrawek podłogi pokrywały bowiem najróżniejsze przedmioty codziennego użytku – garnki, łyżki, maselniczki, poduszki, szczotki do włosów i wiele, wiele innych rzeczy tego typu walało się po pokoju. Wyglądało to zupełnie tak, jakby przez pomieszczenie całkiem niedawno przeszedł rozszalały tajfun.
– Czemu to wszystko jest takie rozwalone? – zapytał Zielony Kot.
Lila parsknęła śmiechem, podnosząc z podłogi kapelusz z piórkiem i wieszając go na haczyku. Nie wyglądała wcale na zmieszaną faktem, że obce osoby zastały jej dom w takim nieładzie.
– Sprzątamy – wyjaśniła, jakby to właśnie w taki sposób zawsze się sprzątało.
– Wywalając wszystko na ziemię? – mruknęła Elka, mierząc salon Lili i Berna krytycznym spojrzeniem.
Lila spojrzała ze zdumieniem na gęś.
– Jak ty to sobie w takim razie inaczej wyobrażasz, moja droga? Mielibyśmy sprzątać wtedy, gdy wszystkie te rzeczy są w szafkach? Całkiem zabawny pomysł.
Kiedy goście usadowili się już wygodnie na kolorowych pufach, gospodarze zniknęli za niebieskimi drzwiami, które prowadziły do kuchni. Wrócili po kilku minutach, niosąc za sobą przyjemny zapach świeżo upieczonego ciasta.
Lila uśmiechnęła się do wszystkich promiennie i zamaszyście postawiła na stole tortownicę z truskawkową struclą. Za Lilą dreptał Bernard, ściskając w dłoniach metalową tacę pełną wyszczerbionych filiżanek nie od kompletu. Wszystkie były za to jednakowo intensywnie czerwone.
– Pamiętałem o czterech płatkach mali – powiedział Bern, szczerząc zęby do Marcela i stawiając przed nim pękatą filiżankę z oderwanym uchem. Kilka kropel wylało się na stół. Bernard pospiesznie wytarł je rękawem.
– Dzięki – powiedział Marcel, zastanawiając się czy uda mu się wylać gdzieś zawartość filiżanki tak, by nikt tego nie zauważył. Było to mało prawdopodobne.
– Częstujcie się struclą! Truskawki są z naszego własnego ogródka!
Marcel sięgnął po kawałek. Nie dało się ukryć, że ciasto było naprawdę wyborne.
– Powinniście zatrzymać się u nas do jutra – zaproponowała Lila. – Nie możecie przecież opuścić Święta Kwiatów.
– Nie chcielibyśmy sprawić wam kłopotu – odpowiedział Zielony Kot, choć było oczywiste, że liczył na zaproszenie od samego początku.
– Żaden problem – zaprzeczył Bernard. – Nie mamy dużo miejsca i jesteśmy akurat w trakcie porządków, ale powinniśmy wyrobić się z nimi do wieczora. Postaramy się, żeby każdemu z was było u nas wygodnie.
– Bardzo w takim razie dziękujemy – powiedział uprzejmie futrzak.
– Musicie za to podzielić się z nami tym i owym! Co teraz porabiasz, Zielony Kocie? i kim są twoi nowi przyjaciele?
Zielony Kot upił łyk herbaty i zaserwował Lili i Bernowi bardzo skróconą i nie do końca pokrywającą się z prawdą historię. Opowiedział pokrótce o pobycie w dwieście dwudziestce dwójce i zasygnalizował, że ich głównym celem jest teraz odstawienie zagubionej Eli do domu. Nie wspomniał jednak ani słowa o tym, jak Marcel poznał Rosę, o Portalu, Który Zabiera Wszystkich w Miejsca, w Których Powinni Się Znaleźć oraz martwym jeźdźcu i równie martwym ptaku. Lila i Bern łyknęli tę historię bez słowa, a Marcel zastanawiał się dlaczego Zielony Kot zataił przed nimi część prawdy, podczas gdy bez skrępowania wyjawił wszystkie szczegóły zielarce Arianie. Czyżby nie do końca ufał swoim przyjaciołom?
Ani Rosa ani Elka nie wtrąciły się do opowieści, chociaż w przypadku tej ostatniej nie można było wykluczyć możliwości, że po prostu straciła zainteresowanie i przestała ich wszystkich słuchać.
– Rozumiem – powiedziała Lila, która najwyraźniej nie dopatrzyła się w opowieści Kota żadnych nieścisłości. – W każdym razie dobrze, że trafiliście do nas akurat dzisiaj. Będziemy razem bawić się na Święcie Kwiatów, czy to nie wspaniałe?
– Doprawdy wyborne.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro